W swoim życiu poznałem kilku wybitnych ludzi, ale dwóch znalem lepiej niż innych. Tych dwóch to Janusz Głowacki i Ryszard Kapuściński. Obaj już nie żyją, obaj pozostawili po sobie legendę i od czasu do czasu czytam teksty rozważające kwestię tego, na czym polegała niezwykłość tych dwóch pisarzy.
Ostatnio dziennik "Financial Times", w wydaniu weekendowym, kiedy w gazecie jest więcej miejsca, zajął się Kapuścińskim. Wielki paradoks polega na tym, że zyskał on sławę wielkiego dziennikarza - "Der Spiegel" po śmierci Kapuścińskiego napisał, że był najwybitniejszym reporterem na świecie - a pracował przecież w kraju i w systemie, w którym dziennikarstwo było przede wszystkim narzędziem propagandy, uczyło posłuszeństwa zamiast myślenia.
W systemie tym Kapuściński nie był pisarzem prześladowanym, lecz nagradzanym. Nie był dysydentem, nie dotknął go zakaz druku. Odwrotnie - najważniejsze swoje książki wydawał w państwowych wydawnictwach, pracował w ważnych tytułach prasowych, najwybitniejsze swoje teksty drukował w "Kulturze" i "Polityce", był nawet stałym korespondentem oficjalnej, rządowej agencji PAP. I mimo to jest uznawanym autorytetem w sprawach reportażu, nikt nie kwestionuje jego dorobku, z rzadka tylko jakiś śmiałek albo zazdrośnik wspomni o kompromisach, którymi płacił w zamian za przywilej podróżowania po świecie.
"Niewielu dziennikarzy w dwudziestym stuleciu zdobyło takie uznanie jak Ryszard Kapuściński w szczycie swojej kariery" - napisał o nim autor artykułu w "Financial Times".
Rysiek, jako samotny wysłannik państwowej agencji z komunistycznej Polski, był w latach 60. i 70. świadkiem wielu społecznych rewolucji towarzyszących jednemu z najważniejszych procesów historycznych XX wieku: rozpadowi zachodnich imperiów kolonialnych. Ale nie temu zawdzięczał swoja sławę. Zawdzięczał ją talentowi literackiemu i umiejętności mądrej analizy. Takich, co jeździli za granicę, nawet w ludowej Polsce, było więcej. Wiele widzieli i wiedzieli, ale kłamali, produkowali propagandowe gnioty, posłusznie zohydzali, co należało zohydzić.
Kapuściński tego nie robił. Nie był dyspozycyjny. Wczesnym świadectwem jest książeczka "Busz po polsku". To właściwie zbiór miniatur literackich osadzonych w Polsce oglądanej z perspektywy ludzi, którym wiodło się niespecjalnie. Na przykład głośne opowiadanie "Sztywny" było opowieścią o górnikach, którzy wiozą ciężarówką trumnę ze zwłokami, aby pochować kolegę w rodzinnej wsi. Samochód się psuje i przez ostatnie kilometry niosą trumnę na plecach. Pisarz Bohdan Drozdowski przerobił "Sztywnego" na sztukę teatralną. Kapuściński oskarżył go o plagiat, a Drozdowski tłumaczył się, ze potraktował reportaż jako informacje o autentycznym zdarzeniu, a nie jako fikcję literacką.
Konflikt z Drozdowskim miał miejsce w latach 60. W kilkadziesiąt lat później, kiedy Kapuściński stał się sławą światową, dla odmiany Etiopczycy mieli pretensję o różne barwne zmyślenia zawarte w "Cesarzu", opowieści o schyłku rządów Hajle Syllasje w Abisynii. "Cesarz" w latach 70. drukowany był w odcinkach w "Kulturze", tygodniku, w którym razem z Kapuścińskim pracowałem, i dla polskiego czytelnika był opowieścią o gniciu władzy absolutnej, czyli o schyłku reżimu Gierka. W redakcji "Kultury", ale sądzę, że i poza nią nikt nie miał wątpliwości, o czym Rysiek pisze.
W Polsce pierwszym, który zwrócił uwagę na konfabulacje Kapuścińskiego był Artur Domosławski, w swojej głośnej książce "Kapuściński non-fiction". Sporowi, który ta książka wywołała, dużo miejsca poświęca autor "Financial Times".
Osobiście uważam całą awanturę za nieporozumienie. Przykładanie miar akuratności do dziennikarstwa powstającego w warunkach PRL jest bez sensu. Najlepsze teksty tzw. polskiej szkoły reportażu nie miały z reportażem wiele wspólnego, były literaturą, głownie sposobem na oszukanie cenzury, krzywym zwierciadłem albo, jak kto woli, metaforą. Na prawdziwy, zgodny z faktami i materialną prawdą obraz nie pozwalała cenzura, niesłychanie wścibska i drobiazgowa. Na przykład latem, po weekendzie, nie pozwalała na podawanie sumarycznych danych o utonięciach i wypadkach drogowych. W tej sprawie był nawet specjalny zapis.
Nie należę do klakierów prezesa PiS-u, ale muszę przyznać, że codzienne konferencje na temat zachorowań na COVID-19 byłyby w PRL-u niemożliwe, więc trzeba było się wysilić, uciekać się do rozmaitych sztuczek, żeby władzę oszukać.
Mistrzowie gatunku zostawili po sobie świetne dzieła. Należy jednak pamiętać, że nie wszystkim starczało talentu, a innym odwagi. Kapuściński nie był dziennikarskim ani pisarskim straceńcem, nie napisał "Cichych i gęgaczy" ani nawet "Traktatu o gnidach". Ani Gomułka, ani Gierek mu nie urągali, ale swoją cenę zapłacił. O Polsce lat 80. nie napisał nic, ale w więzieniu nie siedział. Nie był materiałem na bohatera. Był człowiekiem niezwykłego talentu i jeśli zmyślał, to w dobrej sprawie.
Ktoś słusznie zauważył, że w pisaniu o Kapuścińskim panuje styl mocno wartościujący. Albo bohater, albo TW. Trudno tego stylu uniknąć – i mnie się też ta sztuka nie udała. Przyznaję, że nie potrafię oddzielić dzieła od człowieka. Człowieka, którego znałem i podziwiałem. Mam świadomość jego słabości i zalet. Są mi znane i już dawno się z nimi pogodziłem.
To tyle o Ryszardzie Kapuścińskim – na rocznicę jego śmierci i w związku ze zbliżającymi się 90. urodzinami.
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24