Polka i jej syn utonęli w morzu podczas wakacji, gdy próbowali uciec przed szalejącym w Grecji pożarem. Polacy i Duńczycy, których ewakuowano z hotelu Ramada w Mati, opowiadają o tragicznych wydarzeniach. Materiał "Uwagi" TVN.
23 lipca w greckiej miejscowości Mati wybuchł pożar. Wiatr, który osiągał prędkość nawet 150 km/h sprawiał, że ściana ognia przemieszczała się błyskawicznie W ciągu 19 minut niemal doszczętnie spłonął kurort położony zaledwie 40 km od Aten. Do dziś potwierdzono śmierć 91 osób, w tym dwojga Polaków, którzy przebywali na wakacjach w hotelu Ramada.
Na łódce z Duńczykami
W tym czasie w hotelu Ramada był Paweł Balcerzyk wraz z żoną i córką. Podobnie jak inni zdezorientowani goście obserwował żywioł, który zbliżał się z dużą prędkością w ich stronę.
- Rozległ się alarm w hotelu. Było czuć czad. Na dole stał menadżer, który prosił wszystkich, by udali się na plażę – opowiada Paweł Balcerzyk. I dodaje: - Lecieliśmy do wody. Każdy miał jakąś rzecz w ręce, którą mógł moczyć i zakrywać sobie twarz.
Zdezorientowani i przerażeni ludzie biegli w stronę wybrzeża. Ratunku w wodzie przed płomieniami i czadem szukali także 37-letnia Beata i jej 9-letni syn Kacper.
- Żona mi powiedziała, że jeden z Polaków wypuścił z hotelu żonę jakąś łódką i nie ma z nią żadnego kontaktu telefonicznego – wspomina Paweł Balcerzyk.
Mąż zmarłej Polki, Jarosław, nie zgodził się na rozmowę z nami, ale w innych wywiadach opisywał, że kazał żonie wraz z dzieckiem uciekać na plażę. Sam pobiegł do pokoju po dokumenty i telefon. Kiedy wrócił, to - jak relacjonował - jego bliscy siedzieli już na niewielkiej łódce wraz z kilkoma Duńczykami.
"Prosiła, żeby ich ratować"
Na jednym ze zdjęć zrobionych przez turystę widać ludzi chowających się w pustym garażu pod hotelem. To właśnie stamtąd kilkoro Duńczyków miało wziąć niewielką łódź i ruszyć w morze. I to z nimi mieli płynąć Beata i Kacper. Kobieta zdążyła jeszcze zadzwonić do swojego szwagra. Według niego, Beata mówiła, że łódź się przewraca, sytuacja jest zła, a oni nie umieją pływać.
Miała też powiedzieć, że jest straszny dym, duszą się i czują, że zginą. Prosiła, żeby ich ratować. Żegnając się, miała powiedzieć: - Albo się zaczadzimy, albo utoniemy, módlcie się za nas!
Ciała Polki i jej dziecka wyłowiono z morza kilkanaście godzin później. - Dopiero po południu mówili, że kilka godzin ich szukali. Że ciało kobiety i dziecka wyłowili z morza - mówi Barbara Jędrzejczyk, matka zmarłej kobiety.
Łodzi nigdzie nie było
Dotarliśmy do oficera greckiej straży przybrzeżnej, który był tamtej nocy na fregacie Eli. To on wyłowił ciała matki i syna z morza. Oprócz nich znalazł także w pobliżu zwłoki belgijskiego turysty, również gościa hotelu Ramada. Wszyscy inni turyści zakwaterowani w tym hotelu - oprócz Beaty, Kacpra i Belga - dotarli bezpiecznie do portu w pobliskiej Rafinie.
- Menadżer, który naprawdę zachowywał się profesjonalnie, załatwiał te łódki. Najpierw przypłynęły dwa duże pontony straży przybrzeżnej. One zabierały tak po 12,14 osób. Pierwsze łodzie wypływały z hotelu około 22.00. Moja żona dzwoniła około 21.15 do rezydentki. Usłyszała od niej, że jest na lotnisku, przyjmuje kolejnych turystów i że jesteśmy bezpieczni - opowiada Paweł Balcerzyk.
Oficer greckiej straży przybrzeżnej nie zgodził się na rozmowę przed kamerą, ale wytłumaczył, że znalazł ciała Beaty, Kacpra i belgijskiego turysty około 3.30 nad ranem, prawie pięć kilometrów od brzegu. Stwierdził też, że nie znaleźli w pobliżu żadnej łodzi, na której miała płynąć Beata z synem.
Sprawą zajmują się grecka i polska prokuratura.
Autor: KR//kg / Źródło: Uwaga TVN
Źródło zdjęcia głównego: Uwaga TVN