Uszkodzona sieć napowietrzna odcięła nogę 22-letniej kobiecie, która szła chodnikiem. Dwie prokuratury, a potem dwa sądy decydowały, kto ma się tym zająć. Po niemal dwóch latach ruszył proces. Na ławie oskarżonych nie zasiadł kierowca, który potężnym samochodem budowlanym zerwał kable i złamał dwa słupy. Ani ich właściciel.
Kierowca samochodu budowlanego uszkodził napowietrzną sieć telekomunikacyjną. Kable rozpięte były nad jezdnią między drewnianymi słupami. Dwa słupy złamały się. Jeden uderzył w idącą chodnikiem Maję. Młoda kobieta straciła prawą nogę i to jest bezsprzeczne.
- Ktoś jest winny, sama sobie tej nogi nie urwałam - mówiła nam Maja tuż po wypadku.
Śledztwo na początku prowadzone było pod kątem spowodowania wypadku drogowego. Prokuratura uznała jednak, że kierowca nie przyczynił się do zdarzenia, bo spotkał na drodze sytuację, której nie mógł przewidzieć: nieprawidłowy zwis przewodów nad jezdnią.
- Słupy były w dobrym stanie technicznym, nie były ani spróchniałe, ani zgniłe, a kable wisiały na prawidłowej wysokości - zapewniał nas po wypadku rzecznik firmy telekomunikacyjnej, do której należały przewody.
Według prokuratury, było inaczej. Ale przedstawiciele firmy również pozostali bez zarzutów. Za wypadek przed sądem stanęli dwaj specjaliści: podwykonawca firmy telekomunikacyjnej oraz podwykonawca podwykonawcy. Ten drugi miał kontrolować stan techniczny sieci napowietrznej w feralnym miejscu, a ten pierwszy go nadzorował. Obaj są oskarżeni o naruszenie obowiązku utrzymania obiektu budowlanego w należytym stanie i nieumyślne spowodowanie ciężkich obrażeń ciała u pieszej.
Spór o wirtualny tunel
Przegląd techniczny słupów i kabli sieci napowietrznej odbywa się raz do roku. W feralnym miejscu przypadł na dziewięć miesięcy przed wypadkiem i według prokuratury został przeprowadzony niestarannie. Oskarżeni nie stwierdzili bowiem żadnego zagrożenia dla życia i zdrowia ludzi, co było sprzeczne z zeznaniami mieszkańców.
Co mieszkańcy powiedzieli śledczym? Że zanim doszło do tragedii, kilka razy zgłaszali, że przewody telekomunikacyjne wisiały nisko nad jezdnią, a miesiąc przed wypadkiem widzieli, jak kierowca samochodu dostawczego musiał wycofać i przejechać bliżej środka jezdni, by uniknąć kolizji z kablami.
Wedle przepisów, wokół drogi trzeba zachować wolną przestrzeń, którą drogowcy nazywają wirtualnym tunelem. Powołany przez prokuraturę biegły z zakresu rekonstrukcji wypadków drogowych ustalił, że w najniższym punkcie, nawet przy temperaturze otoczenia 40 stopni Celsjusza, przewody muszą wisieć co najmniej pięć metrów nad jezdnią i nie powinny obniżyć się same w ciągu 9 miesięcy, jeśli były rozciągnięte między słupami oddalonymi o 22 metry.
Na pierwszej rozprawie, 17 maja, zeznawał pierwszy z oskarżonych - specjalista nadzorujący kontrole sieci na zlecenie jej właściciela. Nie przyznał się do winy i przedstawił inną wersję zdarzeń niż prokuratura.
Oskarżony twierdził, że przepisy wymagają, by minimalna odległość między przewodami telefonicznymi a jezdnią była o pół metra mniejsza, niż wskazał biegły. Ale to szczegół. Samochód budowlany, który zniszczył sieć napowietrzną, miał najwyżej cztery metry, więc zmieściłby się w takim tunelu. Dlatego, według prokuratury, kable wisiały jeszcze niżej, skoro o nie zaczepił.
A jeśli nie zaczepił? Albo zaczepił w innym miejscu? Co się stało ze słupem numer trzy? Dlaczego prokuratura nie wspomniała o nim ani w informacji pisemnej, którą otrzymaliśmy na pytanie o zakończeniu śledztwa, ani w odczytanym w sądzie akcie oskarżenia?
Codzienny spacer
Maja wracała do domu ze spaceru z psem. Miała 22 lata, wynajmowała mieszkanie w bloku, marzyła o pracy w siłowni, dwa dni wcześniej zdobyła certyfikat trenera personalnego.
Codziennie spacerowała tą trasą. Był 7 lipca 2021, około 10.50. Obejrzała się za siebie, czy pies nie nabrudził na chodniku i zobaczyła wielki samochód, który jechał za nią.
W tym samym momencie Grzbielowie usłyszeli trzask pękającego drewna i krzyk dziewczyny. Mieszkają na posesji między dwoma słupami, które wtedy się złamały. Jeden ze słupów uderzył w Maję naprzeciw ich domu, po drugiej stronie ulicy. Opowiadali nam o tym kilka dni później. Pierwsi byli przy dziewczynie.
- Leżała oparta o płot - mówiła Janina Grzbiela. W płocie z siatki zrobiła się dziura wielkości głowy, a pod dziurą na trawie - ciemna plama.
Jan Grzbiela: - Słabo mi się zrobiło. Omal nie zemdlałem. Obok dziewczyny leżała jej noga. But znaleźli za płotem, 15 metrów stąd, taki niski trampek.
Pani Janina: - Po drodze toczyła się połowa słupa. Górna część słupa z drutami leżała na chodniku, wbita w siatkę.
Z nogi tryskała krew. Pani Janina zawołała sąsiadkę Renatę Pałkę, która jest pielęgniarką anestezjologiczną i akurat była w swoim ogrodzie.
- Chodziło o to, żeby zatamować krwawienie, żeby to dziecko nie straciło życia - opowiadała nam Pałka. - Moim zdaniem to liny zadziałały jak gilotyna, a nie słup. Noga wisiała na skórce, tętnica zmiażdżona. Krzyczałam do ludzi, żeby dali paski.
Ktoś wyciągnął pasek ze spodni, ktoś podał bandaż. Wokół było coraz więcej ludzi. Nie znali Mai z imienia, niektórzy wiedzieli, że to ta miła dziewczyna z bloków, która codziennie spaceruje tędy z psem. Dzwonili na 112.
- Krzyczałam: "Karetka ma tu być szybko. Tętnica walnięta, dziewczyna traci przytomność" - opowiadała pielęgniarka. Pierwsza była straż, trzy wozy. A wśród strażaków ratownik medyczny, który pracuje na szpitalnym oddziale ratunkowym z panią Renatą. Mieli całą apteczkę, butlę z tlenem, założyli Mai stazę - opaskę medyczną do nagłych, masywnych krwawień.
Na chodniku zebrał się tłum. Czy ktoś widział moment wypadku? Grzbielowie, ci pierwsi przy Mai, nie wiedzą, czy słup uderzył dziewczynę tam, gdzie leżała, czy kable porwały ją z innego miejsca chodnika, stamtąd, gdzie znaleziono niski trampek.
Kręta droga
Sprawa była skomplikowana i najpierw prokuratury, a potem sądy rozstrzygały nad mapami geodezyjnymi, który organ jest dla niej właściwy terytorialnie, bo wypadek zdarzył się na granicy dwóch powiatów, na krętej ulicy Narutowicza, która przebiega przez Radlin w powiecie wodzisławskim, a przy skrzyżowaniu z ulicą Piotra Skargi, która w okolicy miejsca wypadku wpada do Rybnika. Fragment chodnika, na którym była wtedy Maja, znajduje się w Rybniku, a kierowca jechał po stronie Radlina, w którym stały tylko dwa z trzech słupów telekomunikacyjnych związanych z wypadkiem.
Śledztwo wszczęła prokuratura w Wodzisławiu Śląskim, potem przejęła je prokuratura w Rybniku, która skierowała akt oskarżenia do sądu w Rybniku, ostatecznie jednak proces ruszył w Wodzisławiu.
Wiadomo, że 7 lipca 2021 roku około godziny 10.50 ulicą Narutowicza z budowy domu jednorodzinnego na kolejną budowę w innym mieście jechała pompa do betonu. To potężny pojazd, wysoki na cztery metry, długi na 11 metrów, o wadze 26 ton. Patrząc na mapę, kierowca zmierzał na zachód, a Maja szła przed nim w tym samym kierunku, po jego lewej stronie. Fatalne w skutkach zdarzenia zaczęły się tuż za przecznicą Piotra Skargi, gdzie droga wpada z jednego ostrego łuku w drugi. Kierowca musiał kręcić swoim wielkim, ciężkim wozem w prawo i zaraz w lewo.
Jak informowała nas rybnicka prokuratura, pojazd "zaczepił o przebiegającą nad jezdnią napowietrzną linię telefoniczną, w następstwie czego doszło do wywrócenia się dwóch drewnianych słupów, z których jeden upadając na chodnik uderzył w przechodzącą chodnikiem pieszą".
Które słupy upadły? Dla wypadku istotne były trzy. Z lotu ptaka są wierzchołkami trójkąta. Obrońcy oskarżonych mówili w sądzie, że w aktach sprawy mają one numery trzy, cztery i pięć. Stoją nie po kolei, jak budynki przy ulicach, parzyste po jednej stronie ulicy, nieparzyste po drugiej. Kable łączą je w ten sposób, że piąty jest między czwartym a trzecim.
Słup numer trzy
- Słup numer cztery nie został naruszony - zauważył w sądzie oskarżony, który przed rozprawą zapoznał się z aktami. Mieszkańcy ulicy Narutowicza mówili nam, że ten słup się przechylił.
Złamały się słupy stojące po tej samej stronie drogi - wedle obrony te o numerach pięć (środkowy) i trzy (ostatni mijany przez kierowcę).
W akcie oskarżenia, odczytanym w sądzie 17 maja, o słupie numer trzy nie było ani słowa. Zwrócił na to uwagę oskarżony. Według jego wywodu, ten słup mógł odegrać najważniejszą rolę w wypadku.
- W aktach sprawy nie ma żadnych informacji, w jaki sposób został przewrócony słup numer trzy - mówił w sądzie oskarżony. - Nie ma nic o tym słupie - wskazywał - poza tym, że zmierzono jego wysokość.
Według aktu oskarżenia i powołanego przez prokuraturę biegłego, kierowca zahaczył o kable, rozpięte na długości około 22 metrów między słupami "cztery" i "pięć". Tyle dowiedzieliśmy się od prokuratury.
Oskarżony nie zgodził się z tym, bo - jak wskazał - na zdjęciach wykonanych po wypadku te słupy są nadal połączone kablami. I dlaczego złamał się tylko jeden z tych słupów? Według oskarżonego, po naciągnięciu kabli między dwoma słupami oba te słupy powinny runąć.
Słup, który przetrwał (numer cztery) stał po tej samej stronie drogi, co idąca chodnikiem Maja. Miała go za plecami, a kierowca - po swojej lewej stronie. Następnie mijał po prawej słupy "pięć" i "trzy". Mimo że stały po jednej stronie drogi, to rozpięte między nimi kable także wisiały nad jezdnią, bo droga w tym miejscu tworzy łuk. Oskarżony stwierdził, że jeśli pojazd zahaczył o kable, to właśnie tutaj, między słupami "pięć" i "trzy", bo na tym odcinku zostały zerwane. Ale to także podał w wątpliwość. Powołując się na zasady mechaniki, wyjaśniał, że gdyby naciągnięte między słupami kable złamały oba słupy, to słupy położyłyby się szczytami do siebie. A one po złamaniu leżały w tym samym kierunku. Słup numer trzy upadł w kierunku jazdy pompy do betonu.
Pompa do betonu pokonała dystans od słupa "pięć" do słupa "trzy" w cztery, pięć sekund - oskarżony wyliczył to na podstawie odległości między słupami (około 40 metrów) i prędkości jazdy auta (z tachografu). Tymczasem słupy - jak twierdził oskarżony, powołując się na dołączone do akt nagrania z kamer okolicznych posesji - złamały się dużo szybciej, niemal w tym samym momencie, w ciągu pół sekundy. I każdy w inny sposób. Słup numer pięć pękł "książkowo", w połowie. Górna część z kablami przeleciała nad jezdnią i uderzyła w Maję. A słup numer trzy złamał się przy ziemi, u betonowej podstawy, częściowo zakopanej w ziemi. Tak się nie łamią słupy, gdy ciągnięte są przez kable, gdy siła działa od góry - wyjaśniał oskarżony, zapewniając, że widział wiele awarii sieci napowietrznych. Oba słupy, jego zdaniem, powinny złamać się tak jak słup "pięć".
- Betoniarka zahaczyła o druty, naprężyły się jak łuk i maszt poszedł w dziewczynę, jakby wystrzelony z procy. To jak dostać cegłą w kościele, taki pech. Jak to możliwe, że takie cieniusieńkie kabelki złamały dwa maszty? - powątpiewali w rozmowie z nami mieszkańcy ulicy Narutowicza.
Oskarżony wyraził w sądzie przypuszczenie, że może to świadczyć o tym, iż pojazd nie zerwał kabli, tylko uderzył w ostatni słup – numer trzy, który stał bardzo blisko drogi, niespełna pół metra od krawędzi jezdni. Że mógł uderzyć w betonową podstawę słupa na przykład jedną z podpór, które wysuwane są w trakcie pracy, by stabilizować pojazd.
Ale jak to możliwe, skoro oględziny samochodu nie ujawniły na nim żadnych śladów? Dopytywała o to prokurator.
Oskarżony nie potrafił się do tego odnieść. Mówił, że widział samochód tylko na zdjęciach w aktach.
Kierowca nie został zatrzymany zaraz po wypadku. Jak informowała wtedy policja, nie zauważył, co się stało i pojechał dalej. Policjanci znaleźli go na budowie w Goczałkowicach w powiecie pszczyńskim, 40 kilometrów od miejsca wypadku, kilka godzin później.
Mierzenie na oko
- Druty od dawna wisiały za nisko. Ślizgały się po szybach, po dachach autobusów, ciężarówek - mówili nam mieszkańcy ulicy Narutowicza zaraz po wypadku. Podobnie jak śledczym. Twierdzili, że informowali o tym robotników, których spotykali przy pracy na słupach, że dzwonili do operatora.
Oskarżony przywołał w sądzie te zeznania - o samochodzie dostawczym, który z powodu kabli musiał cofać. Stwierdził, że wtedy mogło dojść do obniżenia linii, a on nie odpowiada za zdarzenia losowe, o których nie wie. Tu przywołał zeznania pracownika sieci telekomunikacyjnej, który miał mówić w śledztwie, że nikt nie zgłaszał awarii.
Z drugiej strony wyjaśniał, że feralnego dnia kable wisiały na odpowiedniej wysokości, bo 7 lipca 2021 rano ten sam samochód, który doprowadził do złamania dwóch slupów, przejechał między nimi w przeciwną stronę bez problemu. Oskarżony wypatrzył ten przejazd na nagraniach z monitoringu. Zeznał, że zanim pompa do betonu znowu wyjechała na ulicę, okoliczne kamery zarejestrowały równie wysoką betoniarkę, która przejechała Narutowicza w obie strony po trzy razy oraz ciągnik siodłowy z naczepą. Przekonywał sąd, że tir był wyższy niż pompa do betonu i nic się nie stało. Na dowód przedłożył sądowi stopklatki.
Mówił, że mieszkańcom mogło się wydawać, iż kable wiszą za nisko. Jeśli jego podwykonawca, kontrolując sieć, ma co do tego wątpliwości, mierzy odległość przewodów od jezdni.
A jeśli nie ma wątpliwości? Prokurator pytała, czy wtedy dochowanie normy oceniane jest na oko. - Nie jest możliwe, aby dokonać pomiaru każdego kabla - odpowiedział oskarżony, zapewniając, że jego podwykonawcy są przeszkoleni i doświadczeni. Ale nie ma ich tylu, by wszędzie chodzili z miarką.
Uszkodzona sieć napowietrzna na Narutowicza została naprawiona tydzień od wypadku. Janina Grzbiela jest pewna: - Słupy są teraz wyższe, a kable wiszą wyraźnie wyżej, niż wisiały wcześniej.
Szkody górnicze?
Obrońcy oskarżonych jeszcze nie podjęli decyzji, czy będą wnioskować do sądu o powołanie innego biegłego. Nie zgodzili się udostępnić nam opinii ze śledztwa, którą próbował podważyć ich klient.
Po rozprawie prosiliśmy o wgląd do opinii biegłego także sąd w Wodzisławiu. Jednak prezes sądu nie wyraził zgody na czytanie akt do czasu wydania wyroku.
Prokurator zadała oskarżonemu tylko dwa pytania. Po rozprawie nie chciała z nami rozmawiać, odesłała nas do rzecznika prasowego. Zapytaliśmy więc prokuraturę w Rybniku, dlaczego w odczytanym w sądzie akcie oskarżenia nie ma mowy o słupie numer trzy. Czy biegły z zakresu rekonstrukcji wypadków drogowych uznał, że powalenie tego słupa nie miało związku z wypadkiem? I czy z opinii biegłego, który oceniał stan pompy do betonu, wynika, że samochód nie miał żadnego uszkodzenia, które mogłoby wskazywać na zderzenie ze słupem?
Prokuratura odesłała nas z tymi pytaniami do sądu, bo tam są akta.
W odpowiedzi sądu czytamy, że "w toku postępowania karnego oskarżony nie ma obowiązku mówienia prawdy i składa wyjaśnienia zgodnie z przyjętą linią obrony, dlatego do czasu rozstrzygnięcia sprawy przez sąd w oparciu o całokształt zgromadzonego materiału dowodowego brak jest podstaw do ustosunkowania się do wyjaśnień oskarżonego. Jest to wyłączna domena Sądu orzekającego w tej sprawie. Tego typu działania mogłyby wpływać na ostateczną ocenę stanu faktycznego przez sędziego rozpoznającego sprawę i są niedopuszczalne z uwagi na zasady niezawisłości i niezależności Sądu".
Pierwsza rozprawa była jawna. Kolejne dowody nie mogą być w tej chwili udostępniane także dlatego, by - jak wyjaśnił nam prezes wodzisławskiego sądu - nie ukierunkowywać dalszych świadków.
Mieszkańcy Narutowicza mówią, że słup mógł być uszkodzony wskutek eksploatacji węgla. Domy na tej ulicy mają ślady szkód górniczych. Jeśli od fedrowania pękają murowane budynki, to i słup może.
Maja: jestem dumna z siebie, że się nie poddałam
"Pokrzywdzona doznała ciężkich obrażeń ciała w postaci urazowej amputacji kończyny dolnej prawej na poziomie uda z następową infekcją tkanek miękkich kikuta, a także złamania końca barkowego obojczyka lewego, co doprowadziło do ciężkiego uszczerbku na jej zdrowiu w postaci ciężkiego kalectwa oraz istotnego zeszpecenia i zniekształcenia ciała" - wynika z odczytanego podczas pierwszej rozprawy aktu oskarżenia.
- Weszłam do niej po operacji i pierwsze, co mówi: "mama, jak wyjdę ze szpitala, to wsadź mnie na wózek i zawieź do siłowni" - opowiadała mi w lipcu 2021 mama Mai.
Renata Pałka, pielęgniarka z ulicy Narutowicza, zaglądała do dziewczyny w szpitalu. - Nie wiem, co ona przeżywa w środku, ale na zewnątrz to bardzo silna dziewczyna. Bardziej się przejmowała rodziną niż sobą - mówiła.
- Zawsze byłam uśmiechnięta i teraz też staram się być pocieszeniem dla moich bliskich. Oni też cierpią przez mój wypadek. Lepiej się nastawiać w pozytywnym kierunku - mówiła mi Maja po wypadku. - Dzisiejsza technologia jest taka, że da się uprawiać sport z protezą nogi, wszystko zależy od siły charakteru. Wrócę na siłownię z protezą.
Odtąd nie udało nam się z nią skontaktować.
7 lipca 2022 roku napisała na Facebooku: "Okej.. Długo się zastanawiałam czy pisać ten post i co w ogóle ma się w nim znaleźć.. Jako iż dziś mija dokładnie rok od wypadku, (zleciało bardzo szybko!), chciałam krótko napisać co u mnie i jak minął mi ten czas. Część z was pewnie zastanawiała się nad tym jak sobie radzę, a części może to w ogóle nie obchodzić. I to jest okej, czas leci każdy ma swoje sprawy, obowiązki. To jest normalne i tak samo ważne.
Także zacznijmy od tego, że od jakiegoś czasu DZIĘKI WAM i waszej pomocy finansowej mam protezę! Nadal uczę się w niej funkcjonować i staram się każdego dnia wrócić do dawnej sprawności. Trochę to jeszcze zajmie, ale trzeba cały czas iść do przodu (aż w końcu dojdę na siłownię i zrobię pierwszy konkretny trening po wypadku. Trochę tęskno, nie powiem.
Wiadomo, były wzloty i upadki. Było dużo gorszych dni, gdzie nie miałam siły nawet wstawać z łóżka. Widok amputowanej nogi czy protezy sprawiał mi ogromną przykrość i odbierał chęć codziennego funkcjonowania. Ale halo, takie dni są normalne nawet u sprawnych i zdrowych osób. Także po szybkiej analizie podnosiłam się i walczyłam dalej każdego dnia. To też w dużej mierze jeszcze bardziej ukształtowało mój charakter. Aaaale było też bardzo dużo dobrych dni. Miałam ogromne wsparcie przyjaciół, znajomych i rodziny. Dzięki czemu naprawdę często zapominałam o tym co się stało. Totalnie nie przejmowałam się tym gdy ludzie w sklepie, czy gdziekolwiek indziej dziwnie na mnie patrzyli. Chodziłam i chodzę z podniesioną głową i jestem dumna z siebie że się nie poddałam! Staram się żyć jak dawniej, cieszyć się z małych rzeczy i doceniać każdy dzień. Nigdy nie wiadomo który będzie tym ostatnim... Bardzo dużo ciepłych słów i wsparcia spłynęło w moja stronę od was. Także od osób, których nawet nie znałam ale było to na maksa miłe i budujące. Każdy trzymał za mnie kciuki i życzył wszystkiego co najlepsze. To naprawdę cudowne uczucie i cieszę się że jest tak wiele dobrych ludzi wokół. Wszystkim z całego serca DZIĘKUJĘ za wparcie i pomoc. Oby całe dobro do was wróciło!".
W marcu tego roku opublikowała swoje zdjęcia z obozu parasnowboardowego w Dusznikach-Zdroju. Nie była na pierwszej rozprawie. Nie komentowała procesu na Facebooku. Ma zeznawać w sądzie w październiku.