Pesymiści nie mieli racji. Ceremonia zaprzysiężenia Joe Bidena przebiegła gładko. Wszystkie punkty programu zostały wykonane, nowy prezydent w świetnie napisanym przemówieniu wezwał Amerykanów do jedności. Młoda poetka Amanda Gorman odczytała entuzjastycznie przyjęty poemat. Śpiewały Lady Gaga i Jennifer Lopez.
Z tych dwóch wolę Jennifer Lopez chociaż spódnica Lady Gagi była imponująca. Żeby pokazać, że w Ameryce Bidena jest miejsce dla wszystkich, Gary Brooks, w kapeluszu kowbojskim, w którym wyglądał bardziej jak odświętnie ubrany uczestnik ataku na Kapitol niż gość inauguracji odśpiewał "Amazing Grace", protestancką pieśń religijną, zarezerwowaną w Ameryce na szczególnie podniosłe okazje. Rodzaj muzyki uprawianej przez Brooksa przemawia raczej do tradycjonalistów, ale artysta znany jest także z tego, że cztery lata temu zaproszony na inaugurację Trumpa, wykręcił się od śpiewania zaplanowanymi wcześniej występami.
Biden robił, co mógł, żeby łączyć. Nie przeciwstawiać, niebieskich czerwonym, republikanów demokratom. Tych z Nowego Jorku i Los Angeles mieszkańcom zapadłych dziur w Kansas, Oklahomie czy Tennessee. Jednym słowem starał się, żeby ci ze środkowych stanów nazywanych lekceważąco "flyover states", teoretyczni wyborcy Trumpa, czuli się Amerykami na równi z przelatującymi nad nimi w interesach bogaczami z Silicon Valley. "Różnice nie muszą prowadzić do podziałów. Różnice poglądów nie muszą prowadzić do wojny totalnej" – zaklinał Biden. Bardzo bym chciał, żeby Biden się nie mylił. I chociaż 20 stycznia pod Kapitolem wszystko było jak należy, to jednak… Maski na twarzach, puste krzesła, metalowe siatki strzegące gości... Było coś sztucznego w tej scenicznej oprawie święta demokracji.
Europejczycy wydziwiali jak zawsze. Sondaże pokazują, że nie wierzą w cuda. Nie wierzą, że Ameryka po Trumpie się podniesie. "Co trzeci Europejczyk już nie ufa Ameryce" – czytam w "Gazecie Wyborczej". Zdenerwowany dzwonię do znajomych w Ameryce i słyszę, że Biden po Trumpie to jak przebudzenie ze złego snu. Peggy Noonan, komentatorka "Wall Street Journal", gazety nie zawsze krytycznej wobec Trumpa, a nawet powiedzieć można - silnie symetrystycznej, napisała: "Po wyczerpujących czterech latach względnie normalna inauguracja daje nadzieję, że lepsze dni są przed nami". Niestety w naszym kraju nie widać, by rozpoczynał się nowy rozdział. Raczej powtórka czegoś, co już widziałem, nawet w sprawach trudnych do podrobienia, bo z czym tu porównać pandemię. Czegoś takiego jak pandemie za mego życia nie było. Tylko głupstwa uderzają podobieństwem.
Jakieś czterdzieści lat temu na naradzie w Urzędzie Rady Ministrów wicepremier Eugeniusz Szyr opowiadał jak to dzięki komputeryzacji poprawi się gospodarka zapasami. Gromadzeniem nadmiernych zapasów tłumaczono wtedy niepowodzenia w pościgu za światem kapitalistycznym. Przejściowe trudności, które towarzyszyły ustrojowi realnego socjalizmu od momentu jego narodzin na tamtym etapie były winą niezdrowej ludzkiej skłonności do chomikowania. Jak ciągle czegoś brakowało to robiło się zapasy. Słynne jest zdjęcie obywatela, który niesie na sobie - niczym wieniec laurowy albo jak kto woli chomąto - związaną pewnie papierowym sznurkiem girlandę rolek papieru toaletowego. Szyr powtarzał: wszystkiemu winne są zapasy. Jedni mają za dużo i trzymają cukier w tapczanie, inni - jak ten facet z fotografii - znoszą do domu cale wieńce papieru toaletowego. Gdyby zadowolił się jedną rolką, starczyłoby dla wszystkich.
I na tej naradzie Szyr przedstawił wyjście: komputeryzacja. Dzięki niej zapasy miały być dokładnie spisane i jak czegoś brakowało, to w mgnieniu oka, dziś powiedzielibyśmy: za jednym kliknięciem, dawało się stwierdzić gdzie, kto i w jakim magazynie schował dobro deficytowe. I oczywiście błyskawicznie przerzucić tam, gdzie pojawiły się niedobory. Dziś zapomniany wicepremier Eugeniusz Szyr przypomina mi się, kiedy minister Dworczyk ujawnia przed narodem kolejne fazy Narodowego Programu Szczepień. Program ten, podobnie jak antyzapasowe przedsięwzięcie wicepremiera Szyra oparty jest na systemie komputerowym, czyli - jak to się dziś mówi – informatycznym. Oparty jest też na przekonaniu, że jak władza przejmie nad wszystkim kontrolę, jak scentralizuje, to reszta pójdzie jak z płatka.
Spotkanie u Szyra miało oczywiście również cel propagandowy, pokazywało, że władza się troszczy i że już, już … jeszcze tylko skomputeryzujemy, a papieru toaletowego i innych dóbr deficytowych będzie pod dostatkiem. Z Dworczykiem to samo. Terminy zamiast szczepień. Grupy wiekowe zamiast szczepionek. Nikt nic nie rozumie. Skołowanym obywatelom od tego nadmiaru kręci się w głowach. Konto pacjenta, profil zaufany, grupa zero, program narodowy, szpital narodowy. W czasach Szyra był taki dowcip: w celu rozładowania ogonków przy szatniach w Pałacu Kultury powstanie centralna szatnia dla Warszawy.
Dziś premier Morawiecki z ministrem Dworczykiem otworzyliby ją na Stadionie Narodowym.
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny, polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24