|

Salvador Dali w roju pszczół. Jak to, że na kaszubskiej wsi robi się sztukę?

Salvador Dali w Luzinie
Salvador Dali w Luzinie
Źródło: Tomasz Słomczyński

Spogląda zewsząd. Spojrzenie ma uważne, szalone, świdrujące. I ten wąs... I jeszcze, żeby nie było wątpliwości, o kogo chodzi - topniejące zegary spływają z dachu gminnego ośrodka kultury. O tym, że do Luzina zawitał Salvador Dali, informowały ogólnopolskie media. W zeszłym roku podobnie było z Picassem. To wprost sensacja, no bo jak to może być, że gmina ma zaledwie kilka tysięcy mieszkańców, a organizuje wystawy Picassa, Dalego i zapowiada, że w przyszłym roku wystawi Beksińskiego?

Artykuł dostępny w subskrypcji

Jeśli ktoś nie wierzy, że to prawda, przekona się na miejscu, i to jeszcze zanim wejdzie do galerii. Na przykład parkując samochód w centrum wsi, skrzyżuje spojrzenie ze światowej sławy artystą spoglądającym z plakatów, flag i banerów. Tak jak pani Katarzyna Gnat z córką Magdaleną, które przyjechały z Gdańska świętować właśnie tutaj Dzień Matki, "trochę kultury zaczerpnąć", jak same mówią, "zobaczyć coś nowego, czego nie ma w internecie". Jest popołudnie, 26 maja, obie panie wchodzą do galerii, ciekawie się rozglądając.

- Szłyśmy tu i mówię do mamy: Dlaczego tutaj? Gdzie my jesteśmy? Dlaczego nie w Gdańsku? Dziwne to jest, szczerze mówiąc, że w takiej miejscowości… - przyznaje Magdalena, dodając, że może to i dziwne, ale fajnie, że do mniejszych miejscowości "przyjeżdżają takie rzeczy".

Katarzyna Gnat z córką Magdaleną na wystawie Salvadora Dalego w Luzinie
Katarzyna Gnat z córką Magdaleną na wystawie Salvadora Dalego w Luzinie
Źródło: Tomasz Słomczyński

Wieś czy nie wieś?

Tymczasem Luzino wcale nie jest takie małe. Liczy dokładnie 7691 mieszkańców - sama wieś, zaś w całej gminie mieszka 16 471 osób i z roku na rok liczba ta wzrasta mniej więcej o trzysta. Mogłoby więc Luzino nosić miano miasteczka. Gdyby Salvador Dali czy Picasso zawitał do - dajmy na to - "artystycznego" Kazimierza Dolnego, nikt by pewnie nie był tym faktem zdumiony. Tymczasem słynne z uroczych widoczków miasteczko nad Wisłą liczy zaledwie 2,5 tysiąca mieszkańców, jest więc trzykrotnie mniejsze niż Luzino, określane przez media "małą kaszubską miejscowością".

Spójrzmy teraz na mapę. W całej gminie nie ma żadnego jeziora. Bo to nie jest tak, że jeziora na Kaszubach są wszędzie. Są po sąsiedzku, na terenie ikonicznej dla tego regionu tak zwanej Szwajcarii Kaszubskiej, która "kończy się" mniej więcej tam, gdzie przebiega południowa granica gminy Luzino. Na północy zaś też nie ma nic szczególnego dla turysty - do obleganych nadmorskich miejscowości jest stąd 40 kilometrów.

Nie ma więc w Luzinie wielu turystów, jak nad jeziorami czy nad morzem. Bo turysta musi mieć wodę. Sam las mu zazwyczaj nie wystarcza. A lasów w gminie Luzino jest pod dostatkiem - zajmują niecałą połowę powierzchni gminy, drugą zaś - łąki, pastwiska i tak zwane użytki rolne. Luzino jest gminą typowo rolniczą.

Mówi się także, że jest sypialnią Wejherowa. Rzeczywiście, do tego pięćdziesięciotysięcznego miasta jest stąd zaledwie dwanaście kilometrów. Ale nie tylko do Wejherowa dojeżdża się stąd do pracy. Również do Gdyni i Gdańska, oddalonych o około czterdzieści kilometrów. Dojazd do Gdyni zajmuje niecałą godzinę, do Gdańska - godzinę z hakiem. Właśnie na ukończeniu jest nowa trasa szybkiego ruchu, przebiegająca przez wieś, więc czas ten zostanie skrócony mniej więcej o kwadrans.

W takiej wsi, mogłoby się wydawać, będzie knajpa i kościół, i to wszystko. W Luzinie, które rozsiadło się plackiem obok drogi krajowej nr 6 (Gdynia-Słupsk, i dalej do granicy z Niemcami) funkcję knajpy może pełnić Restauracja Luzińska, otwarta zaledwie do dziesiątej wieczorem, albo ta przy hotelu Czardasz, kilometr za wsią. Z knajpą z prawdziwego zdarzenia jest więc kiepsko (ponoć była kiedyś dyskoteka, ale ją zlikwidowano), ale zjeść można w jednym czy drugim fast foodzie. Jest bank, trzy sieciowe markety, dentysta, apteka, biblioteka urządzona w dawnym ewangelickim kościele i przejazd kolejowy. Gdy szlabany idą w dół, w centrum wsi stają samochody w korku i wtedy już niczym Luzino nie różni się od miasta. Nikt jednak nie narzeka, kolej daje wygodne połączenie z Trójmiastem, choć słychać utyskiwania, że pociągów mogłoby być więcej.

Gminny Ośrodek Kultury w Luzinie. Promocja wystawy Salvadora Dalego
Gminny Ośrodek Kultury w Luzinie. Promocja wystawy Salvadora Dalego
Źródło: Tomasz Słomczyński

- Jak to może być, że w waszej wsi tacy malarze...? - powtarzam pytanie, które zadają sobie odwiedzający wystawę mieszkańcy dużych miast.

- Ale co masz na myśli, mówiąc "wieś"? - pyta mnie Rafał Płotka, dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury w Luzinie.

- Jest taki stereotyp, że jak jest wiejski ośrodek kultury, to musi być wystawiany prymitywizm - wtrąca Grażyna Malak, absolwentka gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych, od dziesięciu lat instruktorka malarstwa i grafiki w luzińskim GOK-u, komisarz wystawy Picassa i Dalego. - To się zmienia, jesteśmy coraz bliżej miasta - zaznacza.

- To co, Luzino to już nie jest wieś?

- To już nieistotne, czy wieś, czy nie wieś. Słowo "wieś" zmienia swoje znaczenie - mówi malarka.

- No właśnie, trzeba sobie zadać pytanie, czy mówiąc "wieś", mamy tkwić w przekonaniach z przeszłości, czy dostrzec rzeczywistość - dodaje Rafał Płotka.

Ekspres

Jest tutaj także galeria handlowa, w budynku dawnej mleczarni. Jeszcze trzydzieści lat temu w samym centrum wsi rolnicy zlewali mleko z kanek, dziś mamy tu fryzjera, jubilera, cukiernię, kantor wymiany walut i jakieś butiki. Galeria ma trzy kondygnacje. Na drugiej znajduje się kawiarnia, w której pracuje Joanna Bertrand, ze znanych w okolicy "tych Bertrandów", co produkują okna, a przed laty zamienili mleczarnię w wiejskie centrum handlowe.

- Mój dorosły już syn, który skończył ekonomię, zrobił biznesplan, policzył wszystkie ewentualne zyski i koszty i powiedział: "Mama, to się nie spina, ta twoja kawiarnia, ona nie ma szans powodzenia". I miał rację - śmieje się zza baru Joanna, szczupła blondynka, która nijak nie wygląda na mamę dorosłych już dzieci. - Nie spina się, więc dokładam do interesu. Ale ja się nie przejmuję, realizuję swoje marzenie. Wie pan co, raz do roku jest tu spotkanie działaczy kaszubskich. Wtedy taki jeden miejscowy Kaszuba przychodzi, pytam go: "Dlaczego przychodzicie tylko raz do roku?". "Bo my się w domu spotykamy, to u nas taka tradycja, nie musimy chodzić po knajpach". "Do mnie macie przychodzić!" - odpowiedziałam. Powiedział, że przyjdzie. Ale jak na razie nie przyszedł. A ja gotowa jestem robić tu kawę po kaszubsku.

Kawa po kaszubsku to zwykła sypana zalewajka, ale bardzo mocna. Sypie się kawę do połowy szklanki i zalewa wrzątkiem drugą połowę. - Tylko po co ja wtedy kupowałam taki drogi ekspres? - śmieje się Joanna. Ekspres zaraz się przyda, a tymczasem zmieniam temat. Piętro wyżej jest klub fitness. - Swoje marzenie realizuje mój mąż - wyjaśnia Joanna. - Przez pięć lat ten jego fitness przynosił straty. Po pandemii zaczął przynosić zyski. Siedem dni w tygodniu, również w niedzielę, mieszkańcy naszej wsi przychodzą ćwiczyć.

Pełne obłożenie. Joanna zgadza się, że być może na jej kawiarnię też przyjdzie czas, bo wszystko tak szybko się zmienia.

Gdy rozmawiamy przy barze, do kawiarni wchodzą dwie starsze panie: Jolanta - mieszkanka Łodzi, spędzająca wakacje nad morzem, i Ewa z Sopotu. Zamawiają kawkę - z ekspresu rzecz jasna - i ciasto. Co robią w Luzinie? Właśnie skończyły oglądać wystawę Salvadora Dalego na parterze. Dowiedziawszy się, że jest taka wystawa, przyjechały z kurortu, gdzie tuż przy molo jest bardzo duża galeria, ale jak twierdzi pani Magdalena: "do nas przyjeżdżają różne wystawy, ale coś tak oryginalnego rzadko się zdarza".

Panie, konsumujące właśnie kawę z imponującego ekspresu, są najlepszym dowodem owych szybko zachodzących zmian. - No właśnie, przecież jeszcze niedawno taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia - wskazuję na klientki kawiarni, a Joanna kiwa głową i dodaje: - U góry mój mąż realizuje swoje marzenie, ja realizuję swoje tutaj, a na parterze razem realizujemy nasze wspólne marzenie.

Marzenie Bertrandów: mieć u siebie znakomitego gościa, takiego jak Salvador Dali. Po tym, jak wyprowadziła się sieciowa drogeria, połowa parteru w ich galerii stała pusta. Oddali tę przestrzeń "bezterminowo" na potrzeby GOK-u. Nie biorą za to ani grosza. Dyrektor GOK-u powie mi, że gdyby nie przestrzeń wystawowa, którą otrzymali w prezencie od Bertrandów, z organizacją wystawy "byłoby ciężko".

1 materiał MAGAZYN
"To jest bardzo kompleksowa wystawa"
Źródło: tvn24.pl

Artyści i animatorzy

Na spotkanie w galerii, gdzie wystawiane są prace Salvadora Dalego, przyszli: Roman, Rafał, Adóm, Anna i Grażyna.

- Grażyna powiedziała, że tutaj mają być ścianki, a moim zadaniem było je postawić tak, żeby to się nie zawaliło - z tego, co mówi Roman Hinc, wynika, że wiele się działo, jak to zwykle bywa, na ostatnią chwilę. Po swojej pracy, wieczorem na dzień przed wernisażem, kończyli przygotowywać salę. - Pierwszy raz widziałem dyrektora GOK-u, który zakasał rękawy i szpachlował ze mną do nocy. A potem przyszły panie z GOK-u i z nami pracowały, też niecodzienny widok. W końcu na ściankach zawisły dzieła Mistrza - opowiada brodaty blondyn, a nieschodzący z jego twarzy szelmowski uśmiech sprawia, że wszystko, co mówi, ma charakter anegdoty.

Na wernisażu sala była wykończona, ale nie tylko sala, również sam Roman.

Adóm: - Ale nie dlatego, żeś się napracował przy urządzaniu sali. Sam mówiłeś, że do nocy czytałeś o Dalim.

- Tak, bo chciałem wiedzieć, kogo powiesiłem na ścianie.

Roman z wykształcenia jest mechanikiem, z zawodu - budowlańcem i kierowcą. - Ale robię to, co chcę. Jak się znudzę, to się przerzucam na coś innego - uzupełnia. Jest także, a właściwie przede wszystkim, kaszubskim standuperem - oznacza to, że staje na scenie przed publicznością z programem w języku kaszubskim. Od dziesięciu lat występuje również w Teatrze Zymk, którego założycielem jest siedzący obok Adóm Hébel (pisownia kaszubska).

Roman Hinc podczas imprezy sobótkowej w Luzinie
Roman Hinc podczas imprezy sobótkowej w Luzinie
Źródło: Tomasz Słomczyński

Ten z kolei - wysoki, szczupły brunet - jest dziennikarzem, autorem napisanej po kaszubsku powieści fantasy "Droga wòlnëch lëdzy", której współwydawcą jest luziński GOK. Popularność na Pomorzu zyskał także jako kaszubski aktywista młodego pokolenia. - Mnie nigdy nie interesowało, co Polacy myślą na mój temat jako Kaszuby - zaznacza.

Adóm jest Kaszubą "narodowym". Oznacza to, że nie identyfikuje się z narodem polskim, tylko kaszubskim. Takich jak on jest na Kaszubach kilkanaście tysięcy i mało kogo to tutaj dziwi czy bulwersuje. Bulwersujący może być co najwyżej fakt, że według stereotypowego myślenia Kaszuba to ten, który zna tylko ludowe przyśpiewki, słucha disco polo i ogranicza uczestnictwo w kulturze do obecności na festynach.

- Dla mnie to jest oczywiste, że my, Kaszubi, możemy mieć u siebie wysoką kulturę, że nie jesteśmy wykluczeni i że wcale nie musimy chodzić w strojach "ludowych", które dla wielu wydają się być nasze, z dziewiętnastego wieku, a tak naprawdę w ogóle nie są "nasze". My, Kaszubi, jesteśmy normalnymi ludźmi, którzy normalnie korzystają z kultury. Tak zwane kaszubskie stroje ludowe zostały "wymyślone" i zaprojektowane po drugiej wojnie światowej i nie wywodzą się z rzeczywistej tradycji ludowej. Ale to inny temat, na inną rozmowę - podkreśla.

Tymczasem Adóm mówi o "swoim" Teatrze Zymk (po kaszubsku: wiosna), który formalnie jest założony przy Muzeum Piśmiennictwa i Muzyki Kaszubsko-Pomorskiej w Wejherowie, ale w praktyce działa w luzińskim GOK-u - głównie tu odbywają się próby. - Jeśli coś jest "kaszubskie", to ma być lekkie, łatwe i przyjemne, a najlepiej przaśne. A tymczasem nasz teatr stawia trudne pytania, próbuje zmierzyć się z różnymi niewygodnymi sprawami… Nie zawojujemy pewnie wielkich scen, bo kto by tam chciał oglądać spektakle po kaszubsku. Robimy swoje - opowiada.

Teatr Zymk przedstawił performance na wernisażu pt. "Rozparłãczenié Salvadora Dalégò" ("Dezintegracja Salvadora Dalego" - tytuł nawiązuje do jego obrazu "Dezintegracja trwałości pamięci"), w którym Adóm zagrał tytułową rolę.

Adóm Hébel podczas imprezy sobótkowej w Luzinie
Adóm Hébel podczas imprezy sobótkowej w Luzinie
Źródło: Tomasz Słomczyński

Gwar jak w ulu

Jest więc Roman, który żadnej pracy się nie boi, jest Adóm, który kroczy przez życie, dumnie wznosząc czarno-złotą kaszubską flagę, jest także i Anna Ebertowska.

Pytam Anię, co tutaj robi. Mieszka w oddalonej o siedem kilometrów wsi Gościcino. Do GOK-u trafiła dzięki swojej nauczycielce śpiewu Ewelinie, prowadzącej teraz zajęcia w luzińskim ośrodku kultury. Ewelina wciągnęła Anię do "teatru Mariusza", potem Ania wciągnęła Ewelinę do Teatru Zymk.

W tym momencie robi się gwar jak w ulu. Bo wszyscy gremialnie ustalają, kto kogo wciągnął do jakiego teatru, w jakie artystyczne działania, i trwają ustalenia, kto aktualnie gdzie i w co jest zaangażowany, a ja zaczynam się w tym wszystkim gubić. Staje się jasne, że tu potrzeba dobrego dziennikarza śledczego, który weźmie do ręki długopis i rozrysuje sieć wzajemnych formalnych, półformalnych i absolutnie nieformalnych powiązań. Samych grup teatralnych jest cztery, do tego chór, orkiestra dęta, zespół metalowy, nie licząc sekcji, warsztatów, zajęć. Wszyscy milkną, gdy głośno pytam Anię, czym się w życiu zajmuje.

Anna - śpiewająca aktorka - jest studentką grafiki na Wydziale Sztuki Nowych Mediów Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych w Gdańsku. Niebawem będzie miała tutaj wystawę swoich prac. Aktualnie pracuje w charakterze przewodniczki. Pilnuje cennych dzieł Salvadora Dalego i najzwyczajniej w świecie rozmawia z odwiedzającymi wystawę. Śmieje się, że robi za ochroniarza i jakby co, własną piersią obroni dzieła artysty. Ale, trzeba to przyznać, niczego artystce nie ujmując, nie wygląda na mistrzynię sztuk walki.

Ania wie najlepiej, kto przychodzi na wystawę i jakie są reakcje.

- Trafiają tu artyści, przyjeżdżają z różnych części Polski. Rozmawiamy o tym, co oni widzą, co ja widzę w pracach Dalego. Wymieniamy się poglądami…

Ale to nie artyści stanowią większość wśród publiczności.

- Przychodzą też często osoby z Luzina i z okolicznych wsi. Chcą zobaczyć coś innego, czego jeszcze tutaj nie było. To nie jest tak, że trzeba mieć wyższe wykształcenie artystyczne, żeby docenić kunszt Salvadora Dalego. Większość ludzi nie musi być szczególnie związana ze sztuką czy być po studiach artystycznych. Często prowadzą gospodarstwa i nie mają czasu i sił jeździć do Trójmiasta na takie wystawy. To super, że sztuka wysoka sama do nich przyjeżdża. Stają przed grafiką, wpatrują się i mówią: "tu chodzi o to i o to, czy pani to widzi?". Wtedy ja patrzę i mówię: "rzeczywiście…" I to jest świetne!

2 materiał MAGAZYN
"Luzino jest niesamowitym miejscem"
Źródło: tvn24.pl

Ostatnie pytanie: "skąd się tu wzięłaś?" - kieruję do Grażyny Malak, komisarza wystawy.

- Urodziłam się w lipcu. W drugiej połowie lipca.

Inteligencja Grażyny łączy się z jej specyficznym poczuciem humoru. Nie łapię od razu, że to teksty z "Rejsu", co spotyka się z lekkim rozczarowaniem artystki.

- To o czym mam ci powiedzieć? - pyta.

- O drodze na Ostrołękę - rewanżuję się.

Rozmowa z pracownikami i przyjaciółmi Gminnego Ośrodka Kultury w Luzinie - raz po raz jeden gada przez drugiego, salwy śmiechu, jakieś niezrozumiałe dla mnie osobiste wycieczki, znowu salwy śmiechu. Czas mija jak z bicza strzelił.

Wolność dyrektora

Śmichy-chichy, ale przecież to wywiad z dziennikarzem. Od czasu do czasu w poważniejsze tony uderza Rafał Płotka. W końcu to on jest tutaj dyrektorem. Z wykształcenia historyk kultury, luzinianin. Po studiach chciał zawojować świat w swoim zawodzie, ale - jak mówi - to świat nim zawojował. Pierwsze kroki zawodowe: sprzedaż i naprawa telefonów komórkowych. Potem Biedronka. Prowadził mały sklepik, catering. Udało się wrócić do zawodu, do Filharmonii Kaszubskiej w Wejherowie. W końcu pojawiło się ogłoszenie o konkursie na dyrektora tutejszego GOK-u. Pełni tę funkcję od dwóch lat.

Do dyrektora mam przygotowany specjalny zestaw pytań. Luziński GOK, jak każda tego rodzaju instytucja, podlega władzom samorządowym. Czy w tej sytuacji można mówić o wolności artystycznej?

- Gdybyście przed wyborami zrobili imprezę, która spodoba się trzydziestu procentom mieszkańców, a siedemdziesiąt procent byłoby niezadowolonych, to pewnie mielibyście problem? - pytam. - Każda gmina rządzi się swoimi prawami - odpowiada Rafał Płotka. - Rozmawiam z dyrektorami ośrodków kultury z innych części Polski i te problemy na różny sposób w różnych gminach się zarysowują. Zupełnie szczerze powiem, że jak dotychczas nie czuję się blokowany z naszymi szalonymi pomysłami.

Czuję jednak, że to dość grząski grunt dla dyrektora. - Jasne, że są rzeczy, o których nie chcę mówić… jednak staram się od polityki trzymać jak najdalej. Raczej jest tak, jak powiedziałem, nie czuję się blokowany.

Kup pan Dalego

Gmina Luzino nie należy do bogatych. Według współczynnika "Gg", obliczanego co roku dla każdej gminy (jest to średnia dochodów z podatków przeliczona na jednego mieszkańca) Luzino w 2021 roku zajęło 1741. miejsce (na 2477 gmin w kraju), z wynikiem znacznie poniżej krajowej - 1341 złotych (średnia krajowa wyniosła 2098,22).

Gminny Ośrodek Kultury zatrudnia 7 osób (6,25 etatu). Z działań grup artystycznych średnio miesięcznie korzysta blisko 1000 osób. Różne przedsięwzięcia artystyczne w ciągu roku obejrzało 28 tysięcy osób na żywo i 643 tysiące osób on-line - jak wynika z opublikowanego w internecie "Raportu o stanie gminy".

W ciągu ostatnich pięciu lat gminna dotacja na działalność luzińskiego ośrodka kultury wynosiła od 760 do 850 tysięcy złotych.

Jak podaje GUS, w 2020 roku średnia dotacja samorządów na kulturę i ochronę dziedzictwa narodowego wyniosła w Polsce 241 zł na mieszkańca, z czego jedna trzecia tej kwoty stanowiła dotację dla ośrodka kultury, takiego jak na przykład luziński GOK. Oznacza to, że "przeciętny" ośrodek kulturalny w Polsce otrzymuje od samorządu terytorialnego dotację w wysokości mniej więcej 80 zł na mieszkańca. W Luzinie w ciągu ostatnich pięciu lat kwota ta wahała się od 47,5 zł do 53 zł.

- Z pieniędzmi zawsze mamy problem. Każdy grosz się liczy.

- A jednak było was stać na wystawienie Picassa, Dalego.

Koszt sprowadzenia dzieł Pabla Picassa, jak podaje Rafał Płotka, wyniósł 2734 zł, zaś koszt sprowadzenia dzieł Salvadora Dalego - 2890 zł.

- Kolekcjoner, pan Dariusz Matyjas, zgodził się na bardzo preferencyjne warunki współpracy z nami - tłumaczy dyrektor.

Zasady wystawiania prac Dalego są inne niż w muzeum. Każdą z tych prac można kupić. Kolekcjoner, który w ten sposób udostępnia dzieła, nie zarabia na ich wypożyczaniu, tylko na sprzedaży. W ten sposób Luzino stać na Dalego, a kolekcjoner ma odpowiedni rozgłos dla swojej kolekcji.

Rafał informuje, że do 24 czerwca "zeszło" około trzydziestu grafik, w cenie od kilku do kilkunastu tysięcy każda, i cały czas pojawiają się kolejni chętni. Dyrektor przywołuje anegdotę: jedna osoba zakupiła grafikę za siedem i pół tysiąca, żeby po kilku dniach wystawić ją na aukcję i odsprzedać za kilkanaście tysięcy.

3 materiał MAGAZYN
"Niesamowita osoba, człowiek z ogromną pasją"
Źródło: tvn24.pl

Świątki poczekają

- A nie jest tak, że miejscowi artyści mają wam za złe, że wystawiacie światowe tuzy, a ich pomijacie? Gminny GOK jest dla miejscowych, a jak ktoś chce oglądać Picassa, niech sobie jedzie do Paryża - udaję gminnego malkontenta.

Grażyna woli trzymać się konkretu: - W ciągu zeszłego roku w Luzinie odbyło się dwanaście wernisaży. "Wystawiono" jedenastu miejscowych twórców i jednego zagranicznego - to był Pablo Picasso właśnie. - Słyszę takie głosy od miejscowych twórców, że to dla nich prestiż, są szczęśliwi, że wystawiają się tuż po Picassie, a po nich kolejnym artystą w galerii będzie Salvador Dali - tłumaczy malarka, dodając, że mieszkańcy gminy tworzą sztukę, której nie należy utożsamiać ze "sztuką naiwną", że często są to wykształceni na wyższych uczelniach artyści.

- A co ze świątkami w drewnie ciosanymi?

- Na tak zwany prymitywizm może przyjdzie jeszcze czas. Na razie daliśmy pierwszeństwo Picassowi i Dalemu. Być może do sztuki naiwnej jeszcze nie dojrzeliśmy - ocenia Grażyna.

Grażyna Malak, Gminny Ośrodek Kultury w Luzinie
Grażyna Malak, Gminny Ośrodek Kultury w Luzinie
Źródło: Tomasz Słomczyński

- Ale nie powiecie mi, że wszyscy mieszkańcy w gminie bardziej cenią Picassa, Dalego i teatr awangardowy niż disco polo i kiełbasę z rusztu? - dopytuję.

- Mamy w Luzinie dwie duże imprezy: Magię Nocy Świętojańskiej na początku lata i dożynki we wrześniu - opowiada. - O ile podczas pierwszej pokazujemy coś innego, w tym roku będą dwa spektakle z koncertem orkiestry dętej [gra standardy jazzowe, muzykę filmową - red.], o tyle druga to rzeczywiście disco polo i kiełbaski z rusztu. Nie uważam, że instytucja kultury musi zawsze oferować tak zwaną kulturę wyższą. Owszem, jest naszym celem pokazywać kulturę, jakiej wcześniej nie było, ale też nie jest naszym zadaniem odcinać się od tego, co było dotychczas. Nie oszukujmy się, to właśnie ta muzyka cieszy się największą popularnością. Nie ma sensu zamiatać tego faktu pod dywan. Znam dyrektorów instytucji kultury, którzy jej u siebie nie tolerują. Ja tak nie uważam. Dlatego właśnie dożynki, największa impreza przez nas organizowana, taki ma charakter - jest disco polo, jest grill i piwo. I w porządku. Podobna sytuacja jest teraz ze standupami. Przez wielu występy takie są uważane za kulturę, nazwijmy to "niższych lotów". Tymczasem różni są standuperzy, jedni lepsi, inni gorsi, ale mają wielu odbiorców, ludzie lubią ich posłuchać i się pośmiać. Nie mam z tym problemu.

Rój pszczół

W latach 2012-2016 zespół badawczy, skupiony wokół Pomorskiego Centrum Badań nad Kulturą Uniwersytetu Gdańskiego, Instytutu Kultury Miejskiej w Gdańsku i Nadbałtyckiego Centrum Kultury, przeprowadził cykl badań socjologicznych, których celem było opisanie zjawiska "poszerzania pola kultury" w województwie pomorskim. "Istota poszerzania to transgresja" - piszą naukowcy. "Obejmuje ona zarówno wymiar strukturalny (…), jak i inne, na przykład dotyczące formuł działania" - podkreślają.

Mówiąc w uproszczeniu, językiem zrozumiałym dla każdego: z jednej strony w procesie "poszerzania" na pole kultury wchodzi szereg instytucji innych niż na przykład prowadzone przez samorządy ośrodki kultury, z drugiej zaś tradycyjne instytucje kultury przekraczają własne granice (w sensie fizycznym, ale też mentalnym) i wychodzą "na zewnątrz", działając inaczej niż jeszcze kilka czy kilkanaście lat temu. Pojawia się pojęcie "uspołecznionego domu kultury", który pełni różne funkcje społeczne (nie tylko np. edukacji kulturalnej).

- Działanie nowoczesnego ośrodka kultury można porównać do roju pszczół, z tym zastrzeżeniem, że rój pszczół nie dopuszcza do siebie nikogo z zewnątrz, a rój, który mam na myśli, jak najbardziej - tłumaczy prof. Cezary Obracht-Prondzyński, jeden z badaczy realizujących ten projekt. - Tu chodzi o metodę działania. Wokół instytucji, ale nie wewnątrz jej ram, krążą jednostki, poszczególni artyści, animatorzy, lokalni liderzy, także organizacje, instytucje, przedsiębiorstwa. Każdy może do roju dołączyć albo go opuścić. "Pszczoły" są w ciągłym ruchu, działają wspólnie, podejmując różne inicjatywy, ale zachowując własną autonomię, będąc jednostkami niezależnymi od ośrodka kultury, który usytuowany jest gdzieś w centrum takiego roju.

Jednak taki rój sam z siebie nie powstanie i się nie utrzyma. - Jasne jest, że aby rój mógł funkcjonować, musi się znaleźć osoba lub osoby, które będą miały moc przyciągania. Potrzebny jest lider - wyjaśnia prof. Obracht-Prondzyński.

"Teorię roju" przedstawiłem Rafałowi Płotce. Uznał, że to idealna metafora dla oddania tego, jak widzi funkcjonowanie luzińskiego GOK-u. Odesłał do sprawozdania za zeszły rok. Jeden z rozdziałów jest zatytułowany "Współpraca z instytucjami, organizacjami, sektorem prywatnym, grupami nieformalnymi oraz współpraca ponadregionalna". Czytamy w nim, że w ciągu roku GOK podjął współpracę z 23 organizacjami pozarządowymi i grupami artystycznymi, 29 przedsiębiorstwami ("współpraca partnerska"), 29 organizacjami i podmiotami publicznymi. W sumie w roku 2021 miał osiemdziesięciu jeden "partnerów".

Petarda

Magia Nocy Świętojańskiej odbyła się w tym roku 19 czerwca. Park imienia Gerarda Labudy (wybitny mediewista, znawca historii Pomorza, wychował się w Luzinie, postać wręcz ikoniczna dla Kaszubów) wypełnił się po brzegi. Upalny dzień miał się ku końcowi, gdy - dokładnie o 19.30 - lunęło jak z cebra. Właśnie rozpoczął się spektakl jednej z luzińskich grup artystycznych - Regionalnego Teatru Dramatycznego.

Fontanna z nieba rozmazuje makijaże dzielnym aktorkom i aktorom, którzy robią wszystko, by sprawić wrażenie, że im to nie przeszkadza. Najmłodsi mają kilka lat, najstarsi są w wieku senioralnym. Stoję pod parasolem z Tatianą Slowi, dziennikarką Radia Gdańsk, a zarazem aktorką Teatru Zymk, która za mniej więcej godzinę, podczas kolejnego spektaklu, wcieli się w rolę demonicznej słowiańskiej księżniczki. Informuje, a w jej słowach czuć uznanie, że za dwa dni przedstawienie, które teraz oglądamy, zostanie zaprezentowane na jednej ze scen gdańskiego Teatru Wybrzeże.

4 MATERIAŁ MAGAZYN
Spektakl w strugach deszczu
Źródło: tvn24.pl

- Jak to się stało, że takie rzeczy jakoś się w Luzinie udają? - pytając, mam na myśli przedstawienie, które "dzieje się" teraz przed nami, ale też Picassa, Dalego.

- Między innymi dlatego, że to się dzieje już od lat - odpowiada Tatiana. Tradycja teatru społecznego, kiedyś nazywanego "ludowym", sięga w Luzinie lat trzydziestych ubiegłego wieku. Od 1983 roku grupie, działającej obecnie jako Regionalny Teatr Dramatyczny z Luzina, przewodzi Maria Krośnicka, niegdyś dyrektorka tutejszej biblioteki, dziś na emeryturze, ale wciąż aktywna artystycznie - jest reżyserką przedstawienia, które teraz z Tatianą oglądamy.

Tatiana Slowi i Anna Ebertowska podczas imprezy sobótkowej w Luzinie
Tatiana Slowi i Anna Ebertowska podczas imprezy sobótkowej w Luzinie
Źródło: Tomasz Słomczyński

- Rafał Płotka dał nowy impuls, nowego kopa, ale to wszystko zaczęło się wcześniej - kontynuuje Tatiana. - Chodzi o to, że siłą tego miejsca jest, że ludzie są przyzwyczajeni do spotkań w przestrzeni artystycznej. Wiedzą, że czasami należy wyjść ze swojej codziennej roli i założyć nową teatralną maskę. Trzeba przy tym zaufać drugiemu człowiekowi, swojemu sąsiadowi, że razem na scenie będziecie na sobie polegać i nie ośmieszycie się przed sąsiadami. To tworzy nową rzeczywistość. Ta rzeczywistość tu już jest, od dawna.

Ale jedna Maria Krośnicka nie wystarczy. Tatiana zwraca uwagę na to, co dzieje się teraz wokół nas. Powoli przestaje padać, aktorzy są już przemoczeni do suchej nitki.

- Trzeba ludziom pozwolić tworzyć ich własną sztukę, pozwolić na kreatywność, nie proponować zapychaczy, nie dawać tylko chleba i igrzysk, koncertów drugoligowych gwiazd z telewizora - przekonuje dziennikarka i aktorka. Tatiana od lat specjalizuje się w lokalnych, kaszubskich klimatach, również rozgrywkach politycznych w wydaniu gminnym i powiatowym.

- Siłą tych ludzi jest, że oni wierzą, że robienie kultury to nie jest robienie kiełbasy wyborczej samorządowcom, tylko inwestowanie dobrej energii w ludzi, którzy tu mieszkają - zaznacza Tatiana.

- A konkretniej, jak tą energię inwestują?

- Kiedy była wystawa Picassa, to dzieci w sali wystawowej, siedząc obok oryginalnych dzieł ojca kubizmu, malowały swoje prace, i były to prace kubistyczne. Wkrótce obok dzieł "tego" Picassa pojawiła się wystawa prac małych luzińskich Picassów.

Tatiana odchodzi na bok, za chwilę rozpocznie się drugi spektakl - Teatru Zymk. W "słowiańskie" stroje (akcja będzie rozgrywać się w czasach "zamierzchłych") przebrani są już między innymi Roman, Adóm, Anna. Dyrektor Rafał Płotka zaś dwoi się i troi, strugi deszczu spływają mu z czoła, dalej biega wśród publiczności, również ubrany w "słowiańską" koszulinę, czasem coś powie do mikrofonu, zachęci publiczność, by mimo niesprzyjającej aury nie rozchodziła się do domów.

5 MATERIAŁ MAGAZYN
Akcja przedstawienia rozgrywa się w czasach "zamierzchłych"
Źródło: tvn24.pl

Po spektaklu, gdy zbliża się godzina 23, publiczność rozchodzi się do domów. Ale emocje wśród organizatorów nie słabną. Ni stąd, ni zowąd pojawia się przy mnie Rafał. Iskry w jego oczach mogłyby rozświetlić niejeden ciemny las.

- I co, podobało się? Petarda, co nie?!

Nie nadążam z odpowiedzią. Tyle go widzę, znika zaaferowany w mroku.

Grażyna Malak składa z innymi ciężką konstrukcję zadaszenia, z którego korzystała orkiestra. Pani komisarz wystawy Picassa i Dalego przytrzymuje metalowe rury. Chwilę później podchodzi, żeby zapytać, co sądzę o spektaklu. Tak, podobał mi się.

- Równie dobrze mógłby być wystawiony na placu Zamkowym w Warszawie i nie byłoby lipy - odpowiadam.

- Pytałeś, jak to się dzieje, że nam się tu tyle udaje… Wiesz co? Tak sobie myślę, że ci ludzie... - tu Grażyna wskazuje na rzedniejący tłum zmokniętych i zmarzniętych mieszkańców Luzina i okolicznych wsi. - Oni po prostu tego potrzebują.

- Czego?

- Czegoś innego.

***

Wystawa prac Salvadora Dalego w Luzinie potrwa do 18 lipca. W tym dniu, o godzinie 18.00 odbędzie się finisaż wystawy z udziałem Dariusza Matyjasa, właściciela kolekcji, oraz premierowy pokaz spektaklu "Zbaw mnie" Teatru Form z Wejherowa.

Czytaj także: