Dla tych, którzy oburzają się na radykalną i prowokacyjną postawę Margot, która rzekomo miała zepsuć wizerunek społeczności LGBT+, mam złą wiadomość. Skończył się czas dialogu na waszych zasadach. Polscy geje i lesbijki już nigdy nie będą grzeczni!
Piszę ten tekst jako wieloletni działacz organizacji LGBT+. Aktywista, który przemierzył Polskę, by brać udział w debatach, dyskusjach i konferencjach poświęconych potrzebie tolerancji. Który za wszelką cenę szukał dialogu, przekonywał, wyjaśniał. I starał się pokazywać, że my, geje (ale też lesbijki, osoby biseksualne czy transpłciowe), nie gryziemy i nie mamy ogonów. Po każdym takim wydarzeniu miałem wrażenie, że zrobiliśmy krok naprzód i że konsekwentnie idziemy do celu, którym jest uznanie naszych praw przez heteronormatywną większość społeczeństwa.
Ale piszę ten tekst również jako dziennikarz i publicysta, który od dwudziestu lat zajmuje się polską polityką. Pamiętam, jak jesienią 2001 r., będąc młodym dziennikarzem "Życia Warszawy", pisałem o tym, że grupa polityków SLD przygotowuje ustawę o związkach partnerskich. Miałem wtedy 24 lata i trzymałem kciuki za ten projekt. Wiedziałem, że nie ma on szans na przyjęcie w ówczesnej kadencji Sejmu, ale może w następnej?
Dziś śmieję się ze swojej naiwności, a jednocześnie się wściekam. Bo po 20 latach od tamtego projektu większość społeczeństwa wybiera polityków, którzy w jawny sposób atakują osoby nieheteronormatywne, czyniąc ze swojej homofobii broń masowego rażenia. Jedną trzecią kraju stanowią "strefy wolne od LGBT+" (samorządy, które przyjęły uchwały wyrażające sprzeciw wobec "ideologii LGBT" lub Samorządową Kartę Praw Rodzin - red.). O ustawie o związkach partnerskich nie ma mowy. Liberalny kandydat na prezydenta Polski Rafał Trzaskowski, mający z nieznanych szerzej powodów opinię "tęczowego polityka", od miesięcy nie wymawia publicznie słowa LGBT i nie wywiązuje się ze zobowiązań antydyskryminacyjnych, które sam złożył. A politycy prawicy, przy jawnym wsparciu biskupów, zbierają podpisy pod ustawą zakazującą organizowania parad równości i publicznego dyskutowania nad postulatem związków partnerskich.
Trzeba sobie to powiedzieć wprost: polityczna strategia działaczy LGBT+ średniego pokolenia (a więc także moja), całkowicie zbankrutowała. Nasza ufność, że dogadamy się z heteronormatywną większością, że przekonamy ich do swoich postulatów, legła w gruzach. Tak bardzo wierzyliśmy, że wystarczy rozmawiać, że pomoże nam fakt przynależności do Unii Europejskiej, że publiczne coming outy sympatycznych gejów, takich jak Tomasz Raczek czy Jacek Poniedziałek, zmienią świadomość Polaków, polityków, a nawet biskupów… Byliśmy głupi! Dziś jest znacznie gorzej niż dwadzieścia lat temu.
Pokolenie Margot
Michałowi Wołodyjowskiemu ojciec powtarzał, że jak się jest niskiego wzrostu, to trzeba nadrabiać charakterem. "Jeżeli ludzie nie będą się ciebie bali, to się będą z ciebie śmiali!". To samo dotyczy mniejszości, także seksualnych. Na szczęście dziś wśród aktywistów LGBT+ do głosu dochodzi pokolenie "młodych gniewnych". "Pokolenie Margot", dwudziestokilkulatków, pozbawionych kompleksów, z którymi zmagaliśmy się my - dzisiejsi czterdziestolatkowie. Pokolenie, które nie ma złudzeń, że coś wyprosi u większości.
Nie mam pretensji do nas, starszych. Byliśmy pierwszą polską generacją aktywistów, którzy na szeroką skalę dokonywali coming outów i otwarcie mówili o potrzebie zmiany. Chodziliśmy na parady równości z odkrytymi twarzami. Dzięki nam "młodzi gniewni" nie dorastali, tak jak my, "w świecie bez gejów", przeciwnie – od dzieciństwa w przestrzeni publicznej oswajali się z osobami nieheteronormatywnymi. Nie mieli więc tej uwewnętrznionej homofobii, z którą zmagaliśmy się my. A dziś mają siłę, by walczyć o siebie (i o nas) z młodzieńczym radykalizmem i bezkompromisowością. Wierzę, że chociaż im się uda. Cała nadzieja w ich odwadze, wściekłości i anarchizującej prowokacyjności. Cała nadzieja w Margot.
Historia lubi się powtarzać
Żeby zrozumieć to, co się u nas obecnie dzieje, trzeba sięgnąć do historii emancypacji LGBT+ na Zachodzie. Dlatego że historia, jak to historia, niezwykle lubi się powtarzać. A mówiąc ściśle – już się powtarza.
Przenieśmy się więc do Stonewall, nowojorskiego baru dla gejów, położonego w dzielnicy Greenwich. Lokal istnieje do dziś, ma nawet status pomnika historii, wtedy jednak, czyli w czerwcu 1969 roku, uchodził za podejrzany. Podobnie zresztą jak jego okolice. Tak zwani porządni ludzie raczej tam nie zaglądali, co najwyżej migranci i lewicowi anarchiści protestujący przeciwko wojnie w Wietnamie. No i oczywiście geje, lesbijki oraz osoby transseksualne.
Od lat policja robiła na klub naloty, szykanując jego bywalców. Wiosną 1969 roku przybrały one na sile, bo konserwatywny burmistrz Nowego Jorku John Lindsay ubiegał się o reelekcję. Na jego polecenie posłuszna policja chciała pokazać, że energicznie walczy z niemoralną patologią. W nocy 27 czerwca, gdy funkcjonariusze zrobili nalot na Stonewall, kilkuset obecnych na miejscu gejów zaczęło bronić pewnej lesbijki, którą mundurowi chcieli aresztować. Wybuchły kilkudniowe zamieszki, które rozlały się na całą dzielnicę. Powszechnie uważa się to za pierwszy przejaw otwartego sprzeciwu amerykańskiej społeczności LGBT+ przeciwko łamaniu ich praw. W całej Ameryce zaczęły powstawać organizacje broniące praw osób homoseksualnych, takie jak Front Wyzwolenia Gejów, Porozumienie Aktywistów Gejowskich czy Narodowa Koalicja Czarnych Gejów, Mężczyzn i Lesbijek.
Ale wypadki w Stonewall miały też inny, psychologiczny wymiar – pokazały, że geje (bo wówczas to oni byli najbardziej widoczni z całej społeczności LGBT+) nie są zalęknionymi, zniewieściałymi "słodkimi chłopcami", których bezkarnie mogą bić "prawdziwi mężczyźni" w mundurach.
Mała stabilizacja
Po Stonewall sytuacja osób LGBT+ w USA nieco się poprawiła. Heteroseksualna większość społeczeństwa "tolerowała" osoby homoseksualne, pod warunkiem że nie stawiały one zbyt daleko idących postulatów. Panowało przeświadczenie, że emancypacja LGBT+ będzie następowała stopniowo, w miarę bezboleśnie i w perspektywie wielu lat pozwoli osobom homoseksualnym coraz lepiej funkcjonować w społeczeństwie – oczywiście na zasadach ustalonych przez heteroseksualną większość. Wielu gejów z klasy średniej wiodło "normalne życie", często mając nawet partnerów, ale ukrywając ten fakt przed otoczeniem. Dzięki temu mogli się bogacić robiąc kariery, także w konserwatywnych instytucjach. Częściowo opowiada o tym głośna sztuka teatralna Tony'ego Kushnera "Anioły w Ameryce".
Ta mała stabilizacja zawaliła się nagle w połowie lat 80., gdy w Stanach Zjednoczonych wybuchła epidemia AIDS. Iluzja, że geje mogą w miarę normalnie żyć, jeśli tylko "zachowują się normalnie" i się "nie afiszują", prysła jak bańka mydlana. Społeczeństwo amerykańskie wpadło w "moralną panikę", uznając, że AIDS to kara za grzech homoseksualizmu, a nową chorobę nazywając "dżumą gejów". Olbrzymie polityczne znaczenie zyskał religijny Ruch Moralnej Większości, który z LGBT+ uczynił kozła ofiarnego, zastępując nim prześladowanych wcześniej przez siebie Żydów i Afroamerykanów. Odwoływano się - a jakże - do stereotypu, że geje wykorzystują seksualnie dzieci. Religijni fundamentaliści promowali terapię reparatywną, mającą na celu zmienić orientację seksualną z homoseksualnej na heteroseksualną. Prezydent Ronald Reagan, blisko powiązany z Ruchem Moralnej Większości, jak ognia unikał nawet wypowiadania słowa "AIDS". Jego konserwatywna administracja drastycznie ograniczyła środki na zwalczanie epidemii oraz badania nad wirusem. No bo po co wydawać publiczne pieniądze na walkę z "karą bożą"?
Za nagonką medialną i społeczną na gejów poszły czyny – coraz częściej zdarzały się napady na osoby LGBT+, wzrosła też liczba samobójstw wśród homoseksualnych nastolatków. Spowodowało to całkowitą zmianę strategii ruchów LGBT+. Już nigdy nie będziemy grzeczni – zdawali się powtarzać amerykańscy aktywiści.
W marcu 1987 roku powstała anarchizująca organizacja LGBT+ ACT UP, co można przetłumaczyć jako "sprawiać kłopoty" lub "rozrabiać". Aktywiści otwarcie domagali się politycznych praw dla osób homoseksualnych, przykuwali się do budynków, blokowali ulice, świadomie łamali prawo. Tego typu akcje prawie zawsze pociągały za sobą masowe aresztowania, ale też zmianę postrzegania tematyki LGBT+ w debacie publicznej. To już nie był temat zastępczy ani problem obyczajowy, lecz mainstreamowe zagadnienie polityczne i społeczne.
W grudniu 1989 roku działacze ACT UP zorganizowali głośny protest podczas mszy w nowojorskiej katedrze przeciwko kard. Johnowi O'Connorowi. Walczył on z edukacją seksualną w szkole i upowszechnianiem wiedzy o prezerwatywach jako metodzie zapobiegającej zarażeniu HIV. Nagle podczas mszy zaczęto krzyczeć do hierarchy: "Zabijasz nas!". Kilkudziesięciu demonstrantów gwizdało i wznosiło okrzyki, zakłócając liturgię. Aresztowano 111 manifestantów, w tym 53 w kościele. Nazajutrz protest potępił prezydent George W. Bush, ale też wielu sojuszników LGBT+. Uznano, że manifestacja zrobiła więcej zła niż dobra, mówiono, że jest głupia i bezmyślna, nawet niektórzy działacze gejowscy powtarzali, że to zbytni radykalizm.
Dziś protest w katedrze uznawany jest za jedną z najbardziej skutecznych akcji ruchu LGBT+. Wielu Amerykanów uznało wtedy, że Kościół katolicki nie jest nietykalny i że atakowane przez niego mniejszości mają prawo nie tylko do obrony, ale też do kontrofensywy. - Szok wywołany wejściem do środka świątyni i konfrontacją z kardynałem naprawdę zadziałał. Doprowadził bowiem kryzys związany z atakami na społeczność LGBT+ do punktu, w którym media głównego nurtu oraz politycy nie mogli już udawać, że nic się nie dzieje – mówił po latach Jim Hubbard, działacz ACT UP.
W ciągu trzech lat od wydarzeń w nowojorskiej katedrze szesnaście stanów wprowadziło prawny zakaz dyskryminacji osób LGBT. Zaczęto też na poważnie dyskutować o związkach partnerskich. Nawet amerykańscy konserwatyści uznali, że jak nie będą rozmawiali z umiarkowanymi działaczami LGBT+, do głosu dojdą ci "radykalni".
Polskie Stonewall
Zamieszki, które miały miejsce po sierpniowym aresztowaniu Margot, bywają nazywane "polskim Stonewall". Pewnie trochę na wyrost, ale mechanizm jest rzeczywiście podobny. Społeczność LGBT+ po raz pierwszy przeszła do ofensywy. Pokazała, że się nie boi, a nawet jeśli się boi, to potrafi ten lęk przełamać. Zapowiedzią tej zmiany postawy był wcześniejszy atak na homofobiczną furgonetkę. Margot i jej towarzysze uniemożliwili kierowcy ciężarówki głoszenie oszczerczych haseł pod adresem swojej społeczności. To nie był akt wandalizmu, ale samoobrona. W normalnym kraju to, co zrobiła aktywistka kolektywu Stop Bzdurom, byłoby przecież obowiązkiem policji.
Później młodzi gniewni nie chcieli pozwolić na bezzasadne aresztowanie Margot. Bo to, że było ono bezzasadne, potwierdził później sąd. Aktywista Linus Lewandowski wszedł nawet (o zgrozo!) na policyjne auto, co w absurdalny sposób zostało uznane za próbę zamachu na państwowe mienie. Z tego powodu posypały się kolejne nieuzasadnione aresztowania, także wobec osób, których jedynym grzechem było to, że stały blisko Linusa.
Charakterystyczne, że po tych wypadkach atak na społeczność LGBT+ przypuściła nie tylko prawica, ale też liberałowie. Socjolożka Agata Bielik-Robson oskarżyła nas o wzniecanie wojny kulturowej. Aleksander Kwaśniewski napisał, że "środowiska LGBT muszą zastanowić się nad swoją strategią i pomyśleć, co zrobić, żeby z pewnymi słusznymi koncepcjami ludzi oswajać, a nie nimi przerażać". Do chóru krytyków Margot dołączyli: Ilona Łepkowska, Jacek Jaśkowiak czy Ziemowit Szczerek. Ich przekaz był prosty: jeśli LGBT+ chcą, by ich popierać, muszą się zachowywać poprawnie, by nie drażnić!
Tyle że strategia niedrażnienia to droga donikąd. Poza ogólnymi deklaracjami liberałowie z mainstreamu nie zrobili nic na rzecz naszej równości. Przez trzydzieści lat transformacji powtarzali, żebyśmy byli cierpliwi, że na nasze postulaty jeszcze za wcześnie, że społeczeństwo musi dorosnąć. Donald Tusk lubi powtarzać, że władzy nikt nikomu nie daje, trzeba ją sobie po prostu wziąć. Dzięki zmianie pokoleniowej wśród aktywistów, ale też w wyniku frustracji związanej z nieskutecznością dotychczasowej walki, polska społeczność LGBT+ zrozumiała, że podobnie jest z prawem do równości. Nikt nam go nie da. Musimy je sobie wziąć.
Kilka dni po wyjściu z aresztu wspomniany aktywista Linus Lewandowski został w Warszawie pobity za to, że szedł ulicą, trzymając się z partnerem za rękę. Po tym zdarzeniu powiedział: "Mamy teraz trzy opcje. Albo wyjechać z kraju w normalne miejsce, albo się ukrywać, albo raz na jakiś czas dostać w dziób. My nie zamierzamy się ukrywać i nie zamierzamy też wyjeżdżać".
To trudna, ale jedyna skuteczna strategia. Dlatego polskie osoby LGBT+ już nigdy nie mogą być grzeczne.
Marcin Dzierżanowski – współzałożyciel i działacz Fundacji "Wiara i Tęcza", dziennikarz, publicysta, były redaktor naczelny tygodnika "Wprost".
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Katarzyna Pierzchała