Adómowi mówiono w podstawówce, że dzięki bohaterom z przeszłości, którzy walczyli z zaborcą i okupantem, może dziś mówić w języku swoich przodków. Czyli po polsku. Ale jego dziadkowie nie mówili w domu po polsku, tylko po kaszubsku. Zorientował się, że coś tu nie gra. Gdy miał lat piętnaście, skonstatował, że nie jest Polakiem.
Przed rokiem usiedliśmy na rynku w Kartuzach, by porozmawiać o kwestii, która dla wielu wciąż pozostaje niezrozumiałą, dziwną, niektórych szokuje. Adóm Hébel jest "kaszubskim narodowcem". Uważa się za członka kaszubskiego narodu. Nie jakiejś bliżej nieokreślonej, regionalnej, kulturowej mniejszości. Narodu, takiego samego jak Polacy, Niemcy, Francuzi.
Dzisiaj Adóm agituje Kaszubów, by w trwającym właśnie Narodowym Spisie Powszechnym nie wskazywali narodowości polskiej, tylko kaszubską. Chciałby, żeby jak najwięcej osób opowiedziało się nie jako Polacy, tylko Kaszubi.
Lud odrębny
Według Głównego Urzędu Statystycznego "narodowość (przynależność narodowa lub etniczna) jest deklaratywną (opartą na subiektywnym odczuciu) cechą indywidualną każdego człowieka, wyrażającą jego związek emocjonalny (uczuciowy), kulturowy lub genealogiczny (ze względu na pochodzenie rodziców) z określonym narodem". W spisie ludności w 2011 roku identyfikację kaszubską (obok polskiej) zadeklarowało 232 547 osób. Tylko kaszubską - bez polskiej - 16 377 osób. Czyli, że przed dziesięciu laty siedem procent Kaszubów to byli tak zwani "narodowcy". Dziesięć lat wcześniej było ich pięć tysięcy. Oznacza to trzykrotny wzrost liczbowy (w latach 2001 -2011) grupy osób reprezentujących kaszubską "opcję narodową".
Adóm nie kryje zadowolenia z faktu, że tak wyraźnie, by nie powiedzieć – spektakularnie, wzrasta świadomość narodowa wśród Kaszubów. Opowiada, jak było w jego przypadku. Kaszubskość w domu była obecna, nie tylko poprzez język dziadków. Już jako dziecko słyszał o Remusie – bohaterze literackim kaszubskiej epopei Aleksandra Majkowskiego. Ale rodzice uważali się za Polaków, choć – jak dziś wspomina Adóm, po prostu nie zastanawiali się nad tą kwestią. Jeśli w dowodzie mieli polskość, to raczej bezrefleksyjnie ją przyjmowali. Potem przyszedł czas na kolejne samodzielne odkrycia – poznanie historii Pomorza, w tym tej średniowiecznej, w której książęta pomorscy prowadzili niezależną politykę, opierając się (i wchodząc w czasowe sojusze) zarówno Krzyżakom, jak i Polakom. Przekonał się także, że wśród dziewiętnastowiecznych działaczy kaszubskich byli tacy jak Florian Ceynowa, który otwarcie mówił o kaszubskim narodzie. Tak, narodzie, w pełnym tego słowa znaczeniu.
Dziś dobiegający trzydziestki Adóm Hébel jest dziennikarzem radiowym, publicystą i wiceprezesem Stowarzyszenia Osób Narodowości Kaszubskiej "Kaszëbskô Jednota".
- Dlaczego namawiasz Kaszubów, żeby nie wykazywali polskiej identyfikacji narodowej?
- Robię to, żeby nasz naród mógł trwać, żeby nasza kultura i dziedzictwo nie były tylko na poziomie deklaracji, ale wiązały się z praktyką życia codziennego.
- Co konkretnie masz na myśli?
- Na przykład rzeczywiste używanie naszego języka na co dzień, a nie tylko mówienie, że język kaszubski jest fajny.
Rzeczywiście w Kartuzach, jak w wielu miejscowościach w regionie, języka kaszubskiego na ulicy raczej nie słychać, choć wiele osób mogłoby się nim posługiwać. W sklepie, urzędzie, na poczcie używa się polskiego. Między sobą, ściszonym głosem albo w domu – często kaszubskiego. W domu zresztą używa się go często na co dzień, zupełnie zwyczajnie, w naturalny sposób, choć głównie przez osoby starsze.
Tymczasem Adóm Hébel kontynuuje, uprzedzając moje pytania: - To jest naturalna rzecz, od początku ruchu kaszubskiego skupiano się na tym, żeby pokazać, że jako narodowość jesteśmy odrębnym ludem, więc nie jest to nic nowego ani nic, co byłoby naszym odkryciem. Idziemy wytyczoną przez naszych przodków drogą.
Tradycja polska i niepolska
W rzeczywistości dziewiętnastowieczne "odrodzenie" kaszubskości od samego początku kroczyło dwoma ścieżkami. Florian Ceynowa pisał w 1850 roku do "braci Polaków". Zachęcał do jedności, ale opartej na relacji braterskiej. Używał sformułowań "wy" i "my". To od samego początku wywoływało sprzeciw tej części Kaszubów, którzy nie chcieli dokonywać takiego rozgraniczenia. Ceynowę odsądzano od czci i wiary, nie brakowało jego przeciwników wśród współczesnych mu intelektualistów kaszubskich.
A sami Kaszubi, ci niewykształceni, w dziewiętnastym wieku zwykle nie mówili po polsku. To znaczy często za język "polski" uznawali ten, którym się posługiwali – czyli kaszubski, bo nie mieli świadomości odrębności kaszubszczyzny od polszczyzny. Poza tym chodzili do pruskich szkół i urzędów, więc biegle posługiwali się niemieckim. "Walczyli z germanizacją" – czytamy w podręcznikach. W rzeczywistości głównie wykazywali przywiązanie do Kościoła katolickiego, który tradycyjnie stał w opozycji wobec ewangelickiego, czyli "niemieckiego".
Gdy w 1920 roku Kaszuby wracały do "polskiej macierzy", a ułani krechowieccy zajmowali okolice Kartuz, musieli skonstatować, że nie bardzo potrafią dogadać się z witającymi ich entuzjastycznie miejscowymi. Chyba że po niemiecku…
Wróćmy jednak do wieku dziewiętnastego. Ziarno Ceynowy – czyli tożsamość kaszubska, zostało zasiane. Ale kiełkowało na różne sposoby. Dzisiaj jako zwolennika opcji przeciwnej wobec narodowej, czyli uznającej polskość Kaszubów za oczywistość, często przywołuje się tworzącego kilkadziesiąt lat później literata Hieronima Derdowskiego (umarł w 1902 roku). Słynne na Kaszubach jest stworzone przez niego hasło (w rzeczywistości fragment jednego z utworów): "Nie ma Kaszëb bez Polonii, a bez Kaszëb Polśczi". Na pierwszy rzut ucha nie ma w nim nic kontrowersyjnego – z polskiego punktu widzenia, ale... Zazwyczaj gdy słowa te ozdabiają kolejne pomniki, tablice pamiątkowe i szkolne makatki, mało kto zastanawia się nad tym, jak różnie mogą one być interpretowane. Mogą być wyrazem nierozerwalnej łączności Polski i Kaszub – i zazwyczaj tak się dzieje, lecz z drugiej strony wskazują na dwa niezależne, równorzędne podmioty, które trwają w czymś w rodzaju sojuszu. Absurdalnie brzmiałoby hasło: nie ma Polski bez Mazowsza, a bez Mazowsza Polski. Bo Polska to Mazowsze, to jedno i to samo. W odniesieniu do Kaszub hasło to żadnym absurdem nie trąci.
Po Derdowskim (to już przełom wieków XIX i XX) byli kolejni działacze z Aleksandrem Majkowskim na czele, którzy głosili, że "co kaszubskie, to polskie". Ale z drugiej strony byli również tacy jak na przykład Aleksander Labuda, którzy nie wahali się postulować o uznanie kaszubskiego języka i narodu. "Zrzeszińcy" (ich organizacja nosiła nazwę Zrzesz Kaszëbskô, stąd nazwa środowiska) w dwudziestoleciu międzywojennym byli określani mianem "separatystów" i w związku z tym stosowano wobec nich represje. Jednocześnie znowu z drugiej strony budowano mit (budowali go również sami Kaszubi) polskiej Gdyni na kaszubskiej ziemi i oddawano cześć bohaterom z 66. Kaszubskiego Pułku Piechoty, którzy składali daninę krwi na froncie wschodnim w 1920 roku. Daninę krwi za Polskę – tę od Wilna i Lwowa, przez Kraków, Katowice, Poznań, po kaszubską Gdynię.
Adóm Hébel, twierdząc, że idzie drogą wytyczoną przez przodków, ma więc na myśli tradycję ruchu kaszubskiego utożsamianą z Florianem Ceynową, Aleksandrem Labudą – tradycję ważną, ale niejedyną. Co więcej, reprezentującą zawsze raczej mniejszość niż większość społeczności kaszubskiej.
Dwa poziomy
Większość współczesnych Kaszubów stoi na stanowisku, które wyraził przed laty inny wybitny intelektualista, prof. Brunon Synak, socjolog, radny sejmiku pomorskiego i prezes Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w latach 2000–2004. W wydanej w 2010 roku książce "Moja kaszubska stegna" (stegna to po kaszubsku droga), napisał: "Dla mnie kaszubska identyfikacja to po prostu nieustanny proces odnajdywania siebie na różnych etapach życia w tym, co emocjonalnie i aksjologicznie najbliższe (…). Kaszubskość była sprawą tak bardzo naturalną i tak głęboko zakorzenioną, że paradoksalnie jej obecność była niemal niedostrzegalna. Dochodziła ona do głosu jedynie wtedy, gdy pojawiał się »inny«, zarówno w znaczeniu osobowym, jak i kulturowym. Funkcję »innych« pełnili kontrolerzy podejrzewający Ojca o prowadzenie »działalności spekulacyjnej«, spędzający ze mną wakacje mój rówieśnik Janusz z Gdyni czy jedyna rodzina nie-kaszubska mieszkająca przez parę lat w Podjazach. […] Podobną rolę odgrywała szkoła, w mniejszym zakresie prasa i radio".
W innym miejscu książki profesor przyznaje, że gdyby nie ów "dar", nie byłby tym, kim jest, dlatego nie wyobraża sobie, żeby mógł spocząć w innej niż kaszubska ziemi – bo ona jest dla niego "najprawdziwszą Ojczyzną". Jednak myliłby się ten, kto doszukiwałby się tu "kaszubskiej opcji narodowej". Odrębna etniczność w tym przypadku nigdy nie kwestionowała polskości.
"Tu nie ma żadnej sprzeczności. Sprawy te rozgrywają się na różnych poziomach tożsamościowych" – pisze Brunon Synak.
Jest dziś uznawany za gorącego orędownika i współtwórcę koncepcji "tożsamości podwójnej".
Obecny prezes Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego (największa kaszubska organizacja, około pięciu tysięcy członków), prof. Jan Wyrowiński ujmuje to w następujący sposób: - Nie mamy w Zrzeszeniu jednej, obowiązującej wykładni, ale zdecydowanie przeważający pogląd jest taki, że te dwie identyfikacje: polska i kaszubska, że one ze sobą nie konkurują, ale współgrają i tworzą pewną całość, która nas wyjątkowo wzbogaca. Kaszubi od pozostałych Polaków różnią się tym, że są bogatsi o własną, odrębną tożsamość.
Taka podwójna tożsamość może przybierać różne warianty. Wiceprezes Zrzeszenia, dr Edmund Pryczkowski określa siebie jako Kaszubę najpierw, a potem dopiero Polaka. Dr Tomasz Rembalski, badacz historii Pomorza, stawia sprawę inaczej – najpierw jest Polakiem, dopiero później Kaszubą. Są oczywiście tacy mieszkańcy Kaszub, którzy na pytanie o przynależność do grupy etnicznej innej niż polska wzruszają ramionami i nie bardzo wiedzą, co odpowiedzieć, ale są także "narodowcy" – jak Adóm Hébel, którzy swoją polskość odrzucają. - Żeby to wszystko zrozumieć, to chyba trzeba tutaj zamieszkać – podsumowuje dr Tomasz Rembalski.
Alergia na Kaszubę
Jest kwiecień 2020 roku, siedzimy z Adómem Héblem na rynku w Kartuzach, pytam go o "separatyzm", czy często słyszy tego rodzaju uwagi pod swoim adresem.
- Tak, zdarza się.
- A czy często słyszysz, że twoja kaszubskość ma jakiś związek z Niemcami?
- Tak, to także się zdarza.
Żeby zrozumieć, jaką funkcję pełniło pojęcie "kaszubskiego separatyzmu" (cudzysłów użyty nieprzypadkowo), ponownie trzeba sięgnąć do historii XX wieku, do czasów, kiedy ów "separatyzm" był kojarzony z niemieckością.
W okresie dwudziestolecia międzywojennego mówiło się o tzw. kwestii kaszubskiej. Mianem separatystów określano "Zrzeszińców", którym sanacyjna władza, jak tylko mogła, uprzykrzała życie, na przykład konfiskując majątek (wyposażenie drukarni w Kartuzach). Jednocześnie rewizjoniści niemieccy próbowali odwoływać się w tym czasie do kaszubskich korzeni jako argumentu za niemieckością tych ziem. Potem przyszła "krwawa jesień" – na przełomie 1939 i 1940 roku Niemcy wymordowali na Pomorzu w sumie 40 tysięcy osób, większość przedstawicieli propolskiej elity. Natomiast po wojnie Kaszubi musieli – w procedurze tzw. weryfikacji, udowadniać władzy ludowej swoją polskość, co niejednokrotnie stwarzało okazję do nadużyć (uznanie za Niemca wiązało się z konfiskata majątku i wysiedleniem), a poza tym było upokarzające dla ludzi, którzy w czasie wojny byli zmuszani do podpisania Niemieckiej Listy Narodowościowej i jednocześnie stworzyli liczącą kilkanaście tysięcy członków Tajną Organizację Podziemną "Gryf Pomorski", a także byli poddawani represjom ze strony Niemców między innymi w obozie koncentracyjnym Stutthof.
To wszystko jednak nie miało większego znaczenia. Dla władzy ludowej Kaszubi to wciąż był element "podejrzany" i "niepewny". Służba Bezpieczeństwa latami inwigilowała "kaszubskich radykałów".
Gdy w grudniu 1970 roku robotnicy w Gdyni i Gdańsku wyszli na ulice, młodym żołnierzom, sprowadzanym do Trójmiasta z głębi Polski, mówiono, że oto Kaszubi chcą oderwać Pomorze od Polski, dlatego wysyła się wojsko do tłumienia rewolty robotniczej.
- Komuniści nie potrafili zrozumieć pomorskiej specyfiki i reagowali alergicznie na wszelkie zachowania Kaszubów, które mogły im się kojarzyć z separatyzmem. To była woda na młyn dla SB – przyznaje doktor Piotr Brzeziński, historyk pracujący w gdańskim IPN.
Nadeszły nowe czasy, rok 1989. Od 2005 roku język kaszubski jest uznawany za pełnoprawny język regionalny, stosowne zapisy umieszczono w ustawie o mniejszościach narodowych. Narodowy Spis Powszechny w 2011 roku przyniósł konkretne dane, które dla wielu były zaskakujące – 108 tysięcy osób zadeklarowało, że używa w kontaktach domowych języka kaszubskiego, z tego dla 3,8 tysiąca osób był to jedyny język. 13,8 tysiąca osób zadeklarowało kaszubski jako "język ojczysty".
Dziś powiedzenie, że kaszubski to "gwara" lub "dialekt" jest odbierane na Kaszubach jak wyraz arogancji. Ale wcześniej, przed 1989 rokiem, uznawanie kaszubskiego za pełnoprawny język było traktowane jako przejaw "separatyzmu", a posługiwanie się nim rugowano ze szkół, nierzadko przy użyciu rózgi. Dzisiaj języka kaszubskiego uczy się w szkołach około dwudziestu tysięcy dzieci, a polskie państwo wypłaca samorządom specjalną subwencję na naukę dla każdego z nich. W tym roku szesnastu uczniów zdawało maturę z języka kaszubskiego (w ramach tzw. rozszerzenia), a na etnofilologii kaszubskiej (jedyny taki kierunek w Polsce, na Uniwersytecie Gdańskim) studiuje obecnie piętnaście osób. Dotychczas trzy roczniki ukończyły ten kierunek, w sumie siedemnaście osób. W kilku kaszubskich powiatach stoją przy drogach dwujęzyczne, polsko-kaszubskie tablice z nazwami miejscowości. Język kaszubski jest tu uznawany za "pomocniczy" (wobec urzędowego polskiego). Miała być wprowadzona możliwość prowadzenia korespondencji urzędowej z gminami i powiatami po kaszubsku, jednak ostatecznie prezydent Andrzej Duda nie podpisał ustawy, która to regulowała. Sprawa została zawieszona. Można więc powiedzieć, że obecnie nic nie stoi na przeszkodzie, by kultywować kaszubskie tradycje, a państwo polskie wspiera przedsięwzięcia mające na celu zachowanie i ochronę języka kaszubskiego. Czy to oznacza, że opowieści o kaszubskim "separatyzmie" można już odłożyć do szuflady z napisem "zamierzchła historia"?
W 2005 roku Jacek Kurski nie zawahał się wykorzystać formułę "dziadka z Wehrmachtu", żeby zaszkodzić Donaldowi Tuskowi (Kaszubie z pochodzenia, którego dziadek, najpierw więzień Stutthofu, został później wcielony do armii niemieckiej, a potem przeszedł na stronę aliantów i służył w szeregach armii polskiej na Zachodzie).
Wojewoda pomorski Dariusz Drelich w oficjalnym przemówieniu z 2017 roku wygłoszonym przy okazji Święta Niepodległości przypominał "każdemu z obywateli Pomorza, również temu, który nazywa siebie przedstawicielem mniejszości etnicznej i regionalistą", że samorząd jest rzeczą "słuszną", ale "jako część administracji państwowej, a nie jako zaczyn separatyzmu".
Ten "separatyzm" podziałał na środowisko kaszubskie jak przysłowiowa płachta na byka. W przestrzeni publicznej pojawiły się komentarze i riposty kaszubskich intelektualistów, w których przemówienie wojewody określono jako skandaliczne.
"Separatysta"
Adom Hebel lekko się wzburza, gdy rozmawiamy o jego "separatyzmie".
- Mówienie o nas jak o separatystach jest złamaniem prawa. Godzi w nasze dobre imię. W ten sposób zarzuca nam się przestępstwo, za które grozi dwadzieścia pięć lat więzienia. Czyni się to całkowicie bezpodstawnie, ponieważ nie ma żadnej wypowiedzi członka naszej organizacji, która wskazuje, że chcielibyśmy oderwać się od Polski i przyłączyć do innego państwa albo utworzyć własne. Czegoś takiego brak! Mówienie o naszym separatyzmie może nas wykluczać z dyskursu publicznego. Ktoś może powiedzieć: oni chcą rozwalić Polskę, więc z nimi nie warto rozmawiać. Może też sprawiać nam kłopoty w życiu prywatnym, na przykład ktoś straci pracę, bo ktoś inny powie: to jest separatysta, uważaj na niego, a "separatysta" brzmi niemal jak "terrorysta". Argument wyssany z palca, który zasadza się na myśleniu, że obywatelstwo równa się narodowość. Takie myślenie było obowiązujące w III Rzeszy: jak nie jesteś Niemcem, to nie jesteś obywatelem. To jest złe, złe z samego założenia – podkreśla.
Kilkanaście, kilkadziesiąt tysięcy
Adóm nie podaje w wątpliwość faktu, że jest obywatelem Polski. Akceptuje wszystkie obywatelskie obowiązki i chce korzystać z przysługujących mu praw, zagwarantowanych między innymi w Konstytucji. Ale 3 maja i 11 listopada biało-czerwonej flagi nie wywiesza. To nie są jego święta. Wywiesza czarno-złotą, kaszubską, w Dniu Jedności Kaszubów, który przypada 19 marca.
A teraz, wiosną 2021 roku, gdy rozpoczął się już Narodowy Spis Powszechny, Adóm liczy na to, że kaszubską narodowość - jako jedyną - zadeklaruje jeszcze więcej osób niż szesnaście tysięcy.
- Największy sukces byłby, gdyby okazało się, że jest nas na przykład powyżej pięćdziesięciu tysięcy. Takie liczby wskazywałyby na naprawdę liczącą się grupę, która może coś zdziałać politycznie. Mam tu na myśli bardziej skoncentrowane i widoczne w Polsce działania w celu uznania nas za mniejszość etniczną, działania na rzecz rozwoju kultury czy mediów kaszubskojęzycznych. Ale jeśli będzie nas dwadzieścia pięć tysięcy, to także będzie to naprawdę znaczący sukces.
- Spróbuj wytłumaczyć nam, Polakom, również tym niemieszkającym na Kaszubach, po co wam liczna grupa osób deklarujących tylko kaszubską narodowość?
- Dążymy do tego z dwóch powodów. Pierwszy jest pragmatyczny. Stanowiąc taką siłę, łatwiej będzie nam domagać się naszych praw.
- A nie są one realizowane obecnie?
- Są, ale chcielibyśmy, żeby były realizowane w jeszcze większym zakresie. Mam na myśli na przykład kaszubskojęzyczne media publiczne w pełnym zakresie albo kaszubski teatr…
- Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyście otworzyli swój teatr. Jedyną przeszkodą mogą być pieniądze.
- Tak, i kwestie formalno-prawne. Chcielibyśmy, żeby taka instytucja mogła działać na takich zasadach, na jakich działają publiczne instytucje kultury, żeby mogła mieć zapewnione finansowanie i mogła działać w określonych ramach prawnych.
- A druga kwestia, ta niepragmatyczna?
- To kwestia budzenia naszej tożsamości. Zawsze gdy widzimy, ilu nas jest, a Narodowy Spis Powszechny jest okazją do tego, żeby to zobaczyć, czujemy większą siłę i możemy nabrać wiatru w żagle. To jest związane z naszą mentalnością, żyjemy w kulcie dokumentu. To, co jest gdzieś urzędowo zapisane, to ma większą wartość. Dlatego jeśli gdzieś będzie "urzędowo" zapisane, ilu nas jest, to pozytywnie to wpłynie na pozostałych w myśl zasady: kilkadziesiąt tysięcy, to już nie jest jakiś margines.
Tymczasem siedem procent społeczności kaszubskiej (osoby, które przed dziesięciu laty zadeklarowały wyłączną kaszubską narodowość) to zdecydowana mniejszość. Czy rzeczywiście liczba ta wzrosła w ciągu ostatniej dekady, to się okaże za kilka miesięcy, gdy zostaną podane do wiadomości wyniki najnowszego, trwającego właśnie spisu.
Tymczasem na Kaszubach trwa agitacja środowiska, które samo siebie nazywa "kaszubskocentrycznym", w kontrze do środowiska związanego ze Zrzeszeniem Kaszubsko-Pomorskim, które zachęca do zaznaczania podwójnej – polskiej i kaszubskiej (ewentualnie kaszubskiej i polskiej) identyfikacji.
Jan Wyrowiński akceptuje w szeregach Zrzeszenia wszystkich. Jak mówi, nikt nie sprawdza tych kwestii przy przyjmowaniu członków, więc zapewne w szeregach największej organizacji kaszubskiej są również "narodowcy". Podkreśla, że w wolnym kraju każdy ma prawo do swobodnej autoidentyfikacji narodowej.
- Mam nadzieję, że wzrośnie ogólna liczba osób, które deklarują przywiązanie do kaszubskości, niezależnie od tego, czy jednocześnie identyfikują się z narodowością polską, czy nie – zaznacza.
W jego rodzinnych Brusach wisi baner, w którym nawołuje się do niezaznaczania polskiej, tylko kaszubskiej narodowości.
- Nie, nie czuję złości, gdy to widzę. Na pewno jest to przejaw tego, że świadomość kaszubskości wzrasta, szczególnie wśród młodych ludzi – komentuje Wyrowiński.
Autorka/Autor: Tomasz Słomczyński
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Tomasz Słomczyński