Dwa tygodnie temu popełniłem grubą niesprawiedliwość i dziś chcę ją naprawić. Napisałem mianowicie, że czytam równocześnie dwie książki: antologię wypisów z twórczości i donosów na Stefana Kisielewskiego, zatytułowaną "Reakcjonista", i drugą, napisaną przez Roberta Krasowskiego, pod tytułem "O Michniku".
O książce Krasowskiego rozpisałem się na dwie trzecie felietonu, a o "Reakcjoniście" zaledwie wspomniałem. Tymczasem powinno być na odwrót. Rówieśnicy Krasowskiego poświecili książce "O Michniku" sporo uwagi: czytałem o niej i w "Krytyce Politycznej" i w "Sieci", wysłuchałem też podcastu w "Kulturze Liberalnej", zaś o Kisielewskim cisza. Jako dłużnik Stefana Kisielewskiego poczułem się w obowiązku naprawić tę niesprawiedliwość.
Tu muszę się pochwalić: jestem w tej książce cytowany, chociaż nie tylko dlatego ją polecam. Cytowany jestem jako sługus komuny, pismak, który się zbuntował, bo miał skrupuły. Wszystko się zgadza, tak było. O "pismaka" nie mam więc pretensji, tym bardziej o "skrupuły", bo je miałem. Skrupuły dotyczyły nie tylko Kisielewskiego, dotyczyły całokształtu działalności dziennikarskiej w PRL-u, i z powodu tych skrupułów, zrodzonych z podziwu dla bezkompromisowości Kisiela, wylali mnie z pracy w Telewizji Polskiej. Dzięki temu wyjechałem do Ameryki i tam spędziłem 21 lat, co bardzo sobie chwalę, na tym też polega mój dług wobec Kisielewskiego. Chętni do sflekowania leżącego zawsze się znajdą i wtedy też mokrą robotę, czyli napaść na Kisiela, od której się wykręciłem, wykonał na ochotnika i z entuzjazmem kto inny.
Kisielewski zawsze mi imponował szerokością zainteresowań, talentem i odwagą. Nie tylko odwagą w sensie fizycznym. Może przede wszystkim odwagą głoszenia poglądów, nie dość, że krytycznych wobec władzy, ale poglądów niespecjalnie popularnych w jego własnym środowisku. Kisielewski buntował się niejako z natury.
W kwietniu 1982 roku, w liście do Jerzego Giedroycia cytowanym w "Reakcjoniście", pisał: "Mam taką właściwość, że piszę tylko to, co myślę, a nie, co inni myślą". Jest to właściwość bezcenna. Za socjalizmu myślących na własny rachunek mieliśmy niewielu. Tak jest także i dziś. Mówi się, że żyjemy w bańkach albo w pudłach rezonansowych. Czytamy gazety, które głoszą poglądy bliskie naszym, to samo z radiem i telewizją. W tak zwanych mediach społecznościowych szukamy opinii potwierdzających nasze oczekiwania, nawet jeśli to są ewidentne idiotyzmy. Nasz wariat może liczyć na pobłażliwość, bo chociaż głupi, to przynajmniej chce dobrze. Kisiel chciał natomiast wiedzieć, jak, co i dlaczego myślą inni.
W cytowanym liście do Giedroycia pisał: "a) najważniejsze jest wytłumaczyć Polakom, że są naprawdę w łapach Moskwy i że żaden Zachód im w tym nie pomoże; b) wytłumaczyć Moskalom, że z Polakami się nie dogadają (…) dla przekonania ich przydałby się w Polsce większy opór niż ten obecny - mizerny (…). Uważam, że rzucanie się na Rosję to nie na nasze siły, niech się rzuca Ameryka, (…), oto cała moja utopia - taka sama dobra, jak inne". Pisał to w roku 1982, w parę miesięcy po wprowadzeniu stanu wojennego. Można powiedzieć: kompletne szaleństwo. Co ważniejsze, okazało się, że główna jego teza niespodziewanie straciła ważność, światowy komunizm się zawalił i Polska wyrwała się z "łap Moskwy".
Prawda, Kisiel nie zawsze miał rację, ale zawsze wywoływał ruch myśli. Dziś drugiego takiego nie ma. Dotkliwie brakuje myślących na własny rachunek. Są zaś w nadmiarze ogólnie słuszni propagandyści jednej albo drugiej strony. Brakuje dotkliwie wariatów myślących i mylących się na własną rękę. Takim błogosławionym wariatem był Stefan Kisielewski, który w 1989 roku w felietonie "Ideologia zbiorowa, czyli grób osobowości" pisał: "Ideologią jest dla mnie wszystko, co kierując się pychą ludzkiego umysłu, serca, temperamentu czy ambicji, chce zmienić 'na zawsze' świat, (…), zawładnąć wszelką tajemnicą, słowem - ideologia to próba zajrzenia Panu Bogu w karty".
Żywiołem Kisielewskiego była dyskusja, spór i polemika, obce mu były narzekanie na konflikty i podziały. Konflikty w przedwojennej Polsce uważał za zaletę, według niego hasło "jedności narodowej" było skamieliną czasów sanacji i powojennych "minionych" okresów. "Nie jedność, lecz wielość nam potrzebna" - pisał w 1989 roku.
Wszelkie próby narzucania monopolu myślenia i zaprowadzania jedności też - jak sądzę - napełniłyby Kisiela zgrozą. Z jednej strony miał szczęście, że dzisiejszych czasów nie doczekał, z drugiej szkoda, bo miałby o czym pisać, a my – co czytać bez ziewania z nudów.
Opinie wyrażane w felietonach dla tvn24.pl nie są stanowiskiem redakcji.
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24