Rodzice nastolatek, które zginęły w koszalińskim escape roomie, próbują wyjaśnić okoliczności śmierci dzieci. Ich zdaniem na miejscu pożaru śledczy nie zabezpieczyli istotnych dowodów. Nie wierzą też w wersję wydarzeń przedstawioną przez jedynego świadka. Prokuratura po 10 miesiącach badania sprawy postawiła mężczyźnie zarzuty, rodzice zwracają się z apelem do osób, które widziały pożar i akcję gaśniczą. Materiał programu "Uwaga!" TVN.
Do tragedii doszło 4 stycznia ubiegłego roku. Pięć nastolatek brało udział w grze polegającej na znalezieniu wyjścia z zamkniętego pokoju. W budynku doszło do pożaru. Pomoc nadeszła zbyt późno, wszystkie dziewczynki zginęły. Rodzice tragicznie zmarłych 15-latek doszli do wniosku, że akcja ratownicza nie była prowadzona fachowo, a uwięzione w budynku dzieci można było wydostać z pożaru szybciej.
- Moim zdaniem była niewystarczająca ilość środków do tego, aby skutecznie przeprowadzić działania ratowniczo-gaśnicze, chyba że chodziło o ugaszenie pożaru, a nie uratowanie osób, które się tam znajdowały - mówi Adam Pietras, ojciec Wiktorii. - Mimo butli z tlenem i masek oddymiali pomieszczenie około 80 minut - dodaje Jarosław Pawlak, ojciec Julii. - Te sekundy czy minuty decydowały o życiu naszych dzieci - zaznacza Anna Barabas, matka Karoliny.
Jedyny świadek
Rodzice nie uwierzyli też w wersję wydarzeń przedstawioną przez jedynego świadka, 26-letniego pracownika escape roomu, któremu udało się uciec z pożaru. - Niezrozumiałym jest dla nas, dlaczego ten pracownik od samego początku nie był traktowany jako podejrzany w jakiś sposób czy odpowiedzialny za to, co się wydarzyło - mówi Pietras.
Radosław D. miał opiekować się dziewczynkami podczas zabawy. Jego zadaniem była obserwacja przy pomocy kamer, co robią uczestniczki gry i podpowiadanie im przez krótkofalówkę, jak rozwiązać zagadkę. Według jego zeznań, do których udało się dotrzeć reporterom programu "Uwaga!", pożar zaczął się od nieszczelnej instalacji gazowego piecyka, a wszystko działo się tak szybko, że Radosław D. - jak mówił - nie mógł opanować ognia ani ostrzec dziewczynek.
Klamka (do ich pokoju) była tylko po mojej stronie drzwi, a dziewczynki (w trakcie gry) musiały znaleźć (ukrytą) swoją część klamki. Obserwowałem grę dziewczynek na monitorze. Po chwili usłyszałem syczenie z piecyka gazowego (…) w poczekalni. Odwróciłem się i widziałem już ogień, który zionął w stronę kanapy i kurtek. Chwyciłem klucz, który leżał na stoliku i usiłowałem zakręcić gaz w butli. Najpierw próbowałem ten kurek zakręcić ręką, ale buchnął mi gaz w twarz. Próbowałem ręką chwycić klamkę do drzwi do pokoju, w którym były dziewczyny, lecz skóra na twarzy i rękach zaczęła mnie parzyć, więc wybiegłem na zewnątrz. Biegałem po sąsiadach i wzywałem pomocy.
Rodzice ofiar postanowili na własną rękę sprawdzić, czy wersja Radosława D. jest prawdopodobna. Przeprowadzili eksperyment z butlą gazową. - To nie jest proste, aby w takim pomieszczeniu powstał zapłon gazu w wyniku rozszczelnienia instalacji - przekonuje Sławomir Wieczorek, ojciec Amelii.
- Przyczyną pożaru na pewno nie była butla, mógł być to inny czynnik, o którym dzisiaj nie wiemy. Braliśmy pod uwagę różne alternatywy. Robiliśmy doświadczenia, mówię między innymi o papierosie zostawionym na kanapie przez pracownika, o świeczkach, bo tam był żywy ogień. Przyczyn mogło być wiele, ale naszym zdaniem absolutnie nie były to butle z gazem - podkreśla Jarosław Pawlak, ojciec Julii.
Radosław D. na początku śledztwa był traktowany, jako jeden z pokrzywdzonych, ale rodzice zastanawiali się, czy w momencie wybuchu pożaru w ogóle był w budynku, czy wrócił do niego dopiero, gdy ogień trawił już wnętrze. Można było to sprawdzić, badając zapis monitoringu w pobliskich budynkach, ale prokuratura wystąpiła o jego zabezpieczenie po wielu dniach od pożaru. Części nagrań nie ma.
Po blisko 10 miesiącach prokuratura uznała, że Radosław D. także odpowiada za tragedię i postawiła mu zarzut między innymi nieumyślnego spowodowania śmierci. Mężczyzna trafił do aresztu. - Radosław D. jako osoba, która wskutek tego, że tam była, również odniosła obrażenia ciała. Początkowo zaliczany był do grona osób pokrzywdzonych i naprawdę potrzeba było czasu i różnych czynności, które doprowadziły do twierdzenia, że mówi w tej kwestii nieprawdę - mówi Ryszard Gąsiorowski z Prokuratury Okręgowej w Koszalinie.
Dowody i rzeczy osobiste
Aktywnie uczestniczący w śledztwie rodzice wykazali, że na miejscu pożaru śledczy nie zabezpieczyli istotnych dowodów. - 5 kwietnia pojechaliśmy na wysypisko śmieci, tam, gdzie wywiezione zostały wszystkie rzeczy dzieci. Ujawniliśmy mnóstwo przedmiotów, które dzisiaj mają kluczowy wpływ na całą sprawę - mówi Pawlak.
Wśród śmieci i osobistych rzeczy dziewczynek ich rodzice znaleźli między innymi telefon komórkowy Radosława D., jego dokumenty i klucze do auta, część odzieży, a także kasetkę z nadpalonymi pieniędzmi, utargiem z escape roomu. Wszystkie przedmioty przekazali prokuraturze.
- Ojcowie znaleźli części ubrań naszych dzieci. Etui od telefonu naszej córki, klucze, czyli coś, co jest pamiątką po naszych dzieciach i nie tam to powinno się znaleźć. Tym bardziej boli, że ktoś nie pomyślał o naszych uczuciach, zbezcześcił święte dla nas rzeczy - ubolewa Anna Barabas.
- Prokuratura nie uważa, aby utraciła jakikolwiek dowód - twierdzi Ryszard Gąsiorowski z koszalińskiej prokuratury. - Można pomimo wszystko, gdzieś w głębszej warstwie tej spalenizny, w toku pierwszych oględzin, czegoś nie odszukać - dodaje. Wyjaśnia, że w związku ze sprzątaniem gruzów, część znalezionych przez rodziców rzeczy mogło znaleźć się na wysypisku śmieci.
- Tyle ludzi nad tym pracuje, ma się zaufanie do wszystkich służb, a okazuje się, że jeżeli człowiek sam czegoś nie zrobi, to nie może być pewny, że zostało dobrze zrobione - mówi Wieczorek.
Bez próby reanimacji
Wątpliwości rodziców od początku budził jeszcze jeden fakt. Kiedy strażacy po około 15 minutach od przyjazdu dotarli do nastolatek i wynieśli je na zewnątrz, przybyłe na miejsce załogi karetek nie próbowały reanimować żadnej z ofiar. Lekarz kolejno stwierdził zgon wszystkich dziewczynek.
- Na przesłuchaniu, kiedy zapytałem lekarza, czy był w stanie stwierdzić śmierć mózgu na tym etapie, powiedział, że nie. Zapytałem, dlaczego nie reanimował naszych dzieci. Powiedział: "Bo taką podjąłem decyzję". Po prostu zabawił się w Boga i nie podjął kompletnie żadnych prób, żeby uratować życie - uważa Pawlak.
Podobnego zdania jest Sławomir Wieczorek. - Wiadomo było, że dziewczynki, jeszcze 15 minut wcześniej, dawały znaki życia i nikt nawet nie spróbował ich reanimować. Uważam, że to był błąd - twierdzi.
- Nie wiemy, czy byłoby to skuteczne. Może nie, a może chociaż jedna by przeżyła - zastanawia się Artur Barabas, ojciec Karoliny. - Nie wiem, jakby to wyglądało, czy by się udało, czy nie, ale wtedy nie zadawałbym sobie tego pytania - podsumowuje Wieczorek.
W akcji brało udział kilku ratowników medycznych, ale decyzję o odstąpieniu od reanimacji podjął kierownik zespołu, jedyny lekarz na miejscu pożaru. - Co miałem do powiedzenia, powiedziałem w prokuraturze. Dla mnie ta sprawa jest zamknięta, wymazana z pamięci - oświadczył lekarz w rozmowie z reporterem. - Nie mam żadnych wątpliwości. Zrobiłem to, co można było zrobić i sprawa zamknięta. To były ciała bez oznak życia. Normalnie parowały ciała, z tej gorączki wyniesione, ewidentny zgon - zapewnia.
- Bezwzględnie podejmujemy czynności resuscytacyjne - mówi Adam Stępka, specjalista do spraw ratownictwa medycznego z Wojewódzkiej Stacji Ratownictwa Medycznego w Łodzi. - Natomiast możliwe jest odstąpienie od uciśnięć klatki piersiowej oraz oddechów ratowniczych w przypadku całkowitego zwęglenia ciała - dodaje.
Jak zwraca uwagę, "w takich sytuacjach [jak w przypadku pożaru, w którym zginęły nastolatki - przyp. red.] najczęściej do zatrzymania krążenia dochodzi nie z powodu oparzeń, a z powodów zatrucia gazami pożarowymi. Tutaj konieczne jest wdrożenie czynności resuscytacyjnych z tlenoterapią, która pomaga usunąć potencjalnie odwracalną przyczynę zatrzymania krążenia, jaką jest hipoksja, czyli zmniejszenie poziomu tlenu w organizmie" - wyjaśnia.
Rodzice nie odpuszczają
Rodzice zmarłych dziewczynek wciąż przyglądają się działaniom prokuratury i składają kolejne wnioski, które ich zdaniem mogą pomóc w dotarciu do prawdy. Niedawno złożyli też skargę na sposób prowadzenia śledztwa w Prokuraturze Krajowej. Jak mówią, w odpowiedzi usłyszeli, że postępowanie prowadzone jest prawidłowo, ale na żaden z konkretnych zarzutów odpowiedzi nie dostali.
- Rodzice zadają bardzo merytoryczne i trafne pytania. To są często bardzo trudne pytania. To nie jest krzyczenie o zemstę, o to, żeby - mówiąc kolokwialnie - ukamienować osoby, które miały bezpośrednio czy pośrednio związek z tą straszną tragedią. To są pytania, które będą w stanie dać odpowiedź na to, czy można było coś zrobić, co by wykluczyło czy chociaż zminimalizowało, ten dramat. Bardzo istotne dla rodziców jest to, aby z tego dramatu wypłynęły jakieś wnioski na przyszłość - tłumaczy Krzysztof Kaszubski, adwokat, pełnomocnik Jarosława Pawlaka.
Śmierć córek zdominowała życie rodziców. - Dla mnie w tej chwili kwintesencją życia jest to, aby każdego z tych ludzi, którzy przyczynili się do śmierci córki i jej przyjaciółek, po prostu ocenić. Uważam, że jesteśmy to winni naszym dzieciom - tłumaczy Pietras.
- My nie potrafimy przejść przez tę żałobę łagodniej, może spróbować żyć normalnie i nie wracać już do pewnych rzeczy. Właściwie, to, co wydarzyło się 4 stycznia, odgrzebywane jest codziennie. Co dzień musimy do tego wracać, co dzień musimy to na nowo przeżywać - mówi Anna Barabas. - Nie zależy mi na tym, żeby ktoś niewinny poszedł do więzienia, tylko zależy mi na tym, żeby wyjaśnić jak to się stało, że moja córka nie żyje - kwituje Wieczorek.
Śledczy ogłosili, że niebawem zamierzają zakończyć postępowanie i złożyć do sądu akt oskarżenia przeciwko organizatorowi, dwóm właścicielkom escape roomu oraz pracownikowi, który miał opiekować się gośćmi. Rodzice ofiar apelują do wszystkich świadków dysponujących nagraniami z akcji gaśniczej o kontakt.
Szanowni Państwo, jesteśmy rodzicami dziewczynek, które tragicznie zginęły podczas pożaru w dniu 4 stycznia 2019 roku. Bardzo prosimy o udostępnienie nagrań i zdjęć z miejsca zdarzenia, które pomogą w ustaleniu przebiegu wydarzeń. Prosimy o kontakt tel. 731 298 346 lub 693 343 227 oraz mailowo: rodzice.dziewczynek@gmail.com. Gwarantowana anonimowość.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: tvn24