To nie jest turystyczne eldorado. Obok zachwycających atrakcji i wciąż dzikich, bezludnych przestrzeni raz po raz straszą zrujnowane domy, pamiętające zdecydowanie lepsze dla nich czasy. Trudno oprzeć się wrażeniu, że region z wysiłkiem dźwiga się z zapaści, a kołem ratunkowym mają być dla niego turystyka i rybołówstwo przybrzeżne. To znaczy... miały być. Zatruta Odra może te wysiłki zniweczyć.
Stepnica, turystyczne miasteczko liczące zaledwie dwa tysiące mieszkańców, jest cała rozkopana. Do portu jachtowego docieram, nie bez błądzenia, gdy niebo jest zachmurzone, upał odpuścił, zerwał się wiatr. Wygląda na to, że sezon już dawno minął. Po lecie i wakacyjnych przygodach pozostało niejasne wspomnienie.
Szarpanina
Bosman portu z drugim pracownikiem Urzędu Morskiego siedzą przy kawie w kontenerze, który pełni funkcje bosmanatu. Głośno dyskutują, ale na mój widok milkną na chwilę. Mówią, że nie zostaje im nic innego, jak oczekiwanie. Życie w porcie zamarło. Żeglarze zabrali swoje łódki, odpłynęli w stronę morza. Byle dalej od Odry. Oni tutaj zaś czekają na martwe ryby, choć wciąż mają nadzieję, że katastrofa nie dotknie akwenu. Czekają też, jak wszyscy, na informację, co się wydarzyło i co jeszcze się wydarzy. Ale kiedy rozmowa niebezpiecznie zbliża się do polityki, urywają temat.
- Pozostaje tylko nadzieja, że ci, którzy będą badać próbki, będą na tyle odpowiedzialni, że zrobią to rzetelnie - podsumowuje towarzyszący bosmanowi pracownik Urzędu Morskiego. Za chwilę wyruszy samochodem terenowym na objazd wzdłuż brzegu. Będzie lustrował trzcinowiska i plaże w poszukiwaniu martwych ryb, ptaków i gryzoni.
Na koniec wspominają o restauracji w sąsiednim porcie rybackim, która z dnia na dzień straciła klientów i o surferach z Czarnocina, którzy musieli zamknąć interes.
Rybacy trzymają swoje łodzie kilkaset metrów obok. Na wysokich drągach rozwieszają sieci. Tutaj, w porcie rybackim w Stepnicy, też wszyscy czekają. Akurat trwa kontrola z Urzędu Morskiego. Niewyglądający na urzędników (bojówki, polary) mężczyźni mają sprawdzić, czy zakaz połowów jest przestrzegany. Kontrolerzy wysiedli z pick-upa, wdali się w pogawędkę z jednym z rybaków, ale widząc dziennikarza, wzięli nogi za pas, zabrali się do swoich obowiązków - coś tam teraz notują z bezpiecznej odległości. Starszy rybak, z którym rozmawiam, wspomina, że właśnie teraz, w drugiej połowie sierpnia, on i jego koledzy mają okres swoich żniw. Ale wobec wprowadzonego zakazu żadna jednostka nie wypłynęła. Czekają na dalsze decyzje władz. I nic więcej nie może powiedzieć, bo co tu gadać. Może tyle, że pozostaje mieć nadzieję, że próbek nie będą badać tygodniami, że szybko sprawa się wyjaśni i będą mogli wrócić na zalew. Tylko czy jeszcze będzie ktoś chciał rybę z zalewu?
Jest i restauracja. Świeci pustkami. Z zaplecza dobiegają odgłosy jakiejś krzątaniny.
- Dzień dobry! Jak idzie interes? - pytam z daleka.
- Zerowy. Od ośmiu dni zero klienta - mówi Mirosław Stemplowski, właściciel smażalni ryb. - W zeszłym roku o tej porze mieliśmy osiem dziewczyn do obsługi. Dzisiaj zastanawiamy się, czy wziąć jedną. Reszta…
- Na bruk?
- No tak. Na bruk. Nie mam dla nich roboty.
Zauważam, że oprócz dorsza i halibuta w menu są ryby słodkowodne - sandacz, okoń.
- A rybę tu macie z Odry, z zalewu?
- Gdzie tam. Nawet wywiesiliśmy certyfikaty, skąd nasza ryba pochodzi, popatrzy pan.
Sandacz przyjechał z Kazachstanu, a okoń z Rosji.
- Ale to nikogo nie obchodzi, klient wyniósł się z dnia na dzień. Ludzie się boją - kontynuuje restaurator.
- A gdyby ktoś dzisiaj powiedział, że rzekę zatruły, dajmy na to złote algi i za dwa tygodnie wszystko będzie w porządku, ryba w Zalewie będzie nadawała się do jedzenia…
- I tak nie przyjdzie klient, nie wierzę. Zastój będzie co najmniej do wiosny przyszłego roku. Dla mnie to już koniec sezonu.
- Zdążył pan zarobić?
- Początek sezonu był w porządku, nie mogę narzekać. Była masa ludzi i żeśmy się fest uwijali.
Stoimy przed budynkiem restauracji, nad nami wisi baner SPRZEDAM.
- To jeszcze przed tą całą katastrofą zastanawialiśmy się, czy nie sprzedać interesu - tłumaczy restaurator. - Był kupiec, przyjechał, pieniążki położył na stół, ale żona się rozmyśliła, stwierdziła, a co ja będę w życiu robić?
- A dzisiaj, jakby przyszedł i chciał kupić?
- Pięciu minut byśmy się nie zastanawiali.
Nie wierzy już, że z turystyki da się wyżyć.
- Na początku było dobrze, nie powiem. Każdy sezon kończył się "na górce". A potem… Najpierw pandemia, potem inflacja, teraz katastrofa ekologiczna. Zawsze coś… Ponownie bym tego interesu nie otworzył. Taka szarpanina to jest.
Mówi, że trzeba będzie znowu do Norwegii jechać, wrócić do stolarki, tam jest spokój, własna działalność, podwykonawstwo dla większej firmy. Dwa razy w miesiącu wystawia się fakturę i normalnie, bez szarpaniny jest.
Petarda dla surfera
Droga wzdłuż brzegu zalewu wiedzie przez kolejne wioski. Jakże tu inaczej niż w miejscowościach położonych nad pełnym morzem. Łąki i ciągnące się kilometrami trzcinowiska. Pasące się bydło i ruiny wielkich PGR-ów. Nad samym zalewem, który wygląda jak ogromne jezioro, mnóstwo ptaków grupujących się w stada: kormorany, czaple, kaczki, mewy, rybitwy. Dostrzegam też majestatyczną sylwetkę bielika, błędnie nazywanego niekiedy orłem. Dzikość czuć w powietrzu, podobnie jak niemiecką przeszłość: sporo tu pustostanów, okazałych domów sprzed wojny, w których dawni mieszkańcy gospodarzyli od wieków. Choć raz po raz mijam ogłoszenia o atrakcjach turystycznych, to jednak widać gołym okiem, że turystyczne eldorado to nie jest. Dla jednych to zła informacja, dla innych zaś - szukających wypoczynku bez wszechobecnych kebabów i hałaśliwych straganów, to wręcz idealne miejsce na urlop blisko morza i w bliskim kontakcie z naturą.
Surferzy z Czarnocina stoją na plaży obok hangaru, w miejscu, gdzie jeszcze kilka dni temu prowadzili zajęcia z dzieciakami.
- W ostatnich dniach, kiedy nie mogliśmy wejść do wody, prowadziliśmy zajęcia zastępcze, teoretyczne, pokazywaliśmy filmy instruktażowe i tak dalej - opowiada Paweł Błaszczak. - Dzieciaki chcą aktywnie spędzić czas i mają mniejsze wymagania niż rodzice. A rodzice mają pewne oczekiwania, którym nie możemy w tym momencie sprostać. To nie o to chodziło, żeby dziecko przyjechało na obóz windsurfingowy i nie weszło do wody.
Na niewielkiej plaży stoi hangar wypełniony złożonym sprzętem. To już koniec sezonu, mimo że dopiero minęła połowa sierpnia.
- Tu się już nic nie wydarzy.
Nie sprawdzają się plotki, jakie usłyszałem, że zakaz wstępu do wody spowoduje bankructwo surferów z Czarnocina. To jest ich poboczna działalność, prowadzą dwusezonowy sklep sportowy pod Szczecinem - narty, snowboard, kitesurfing, deski SUP, i głównie z tego żyją.
- Nie strzela to w nas centralnie, ale zawsze jakiś dodatkowy dochód ze szkółki tracimy. No i chociaż bezpośrednio nas nie zarżną, to na pewno przyczynią się do zmniejszenia zainteresowania kupnem sprzętu, którym handlujemy - przyznaje Błaszczak.
Jak sami mówią, na zalewie, jeśli chodzi o windsurfing, są monopolistami i - szczerze mówiąc - nie wiedzą, dlaczego tak się dzieje.
Błaszczak: - Zalew Szczeciński ma tak ogromny potencjał, kilometr wypłycenia w głąb, wiatr, dla surfera tu jest petarda. Na Półwyspie Helskim jest mekka windsurferów, tu mogłoby być tak samo. Ale z jakiegoś powodu tak nie jest. Potencjał, który jest w tym akwenie, jest niewykorzystany.
Stracili w całości jeden turnus i długi weekend. To ich finansowo nie zabije, ale o co innego tu chodzi: - Nie chcę wchodzić w politykę, bo mam to gdzieś, nie o to mi chodzi. Chodzi mi o to, że "oni" zarzynają turystykę wokół zalewu.
"Oni" - czyli z jednej strony ci, którzy spuścili zanieczyszczenia do Odry, a z drugiej ci, którzy sieją panikę i nie wyjaśniają, co tak naprawdę się stało i jakie jest zagrożenie.
Surfer prowadzi do tablicy z mapą, tłumaczy, że w tej części akwenu woda przepływa swobodnie, że jak jest sztorm na Bałtyku, to tu także jest sztorm. I że jak się "coś dzieje" na zalewie - to znaczy jest jakieś zanieczyszczenie, wystarczy, że zmieni się kierunek wiatru, i zanieczyszczenia w miejscu, w którym pływają, już nie ma.
Paweł jest przekonany, że we wrześniu będzie po wszystkim i wtedy przyjedzie tu, żeby sobie popływać na desce.
Laguna - bieliki i leszcze
Dr Piotr Oleksy jest historykiem, pracuje na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jest też bacznym obserwatorem otaczającej go lokalnej rzeczywistości. Wiele miejsca w swojej książce o "wolińskim archipelagu" poświęcił rybakom znad Zalewu Szczecińskiego. Mieszka w Lubinie, wsi położnej na skraju Wolińskiego Parku Narodowego.
Czasami mam wrażenie, że z perspektywy Warszawy jesteśmy mentalnie najbardziej odległym zakątkiem Polski, prawie zagranicą. Goście z centrum kraju zazwyczaj dziwią się u nas wszystkiemu, jeśli tylko wyjdą poza strefę plaża - promenada i zwrócą uwagę na historię i specyfikę wysp.Piotr Oleksy, "Wyspy odzyskane. Wolin i nieznany archipelag"
Piotr zgadza się ze mną, że tereny wokół Zalewu Szczecińskiego mają w sobie potencjał, który nie jest jeszcze do końca wykorzystany.
- Okolice Stepnicy to tereny popegeerowskie, po 1989 roku próbowano rozwijać tu rolnictwo. Okazało się jednak, że raczej nie będzie ono kołem zamachowym lokalnej gospodarki, chociaż mamy w okolicy miejscowości, które sobie całkiem nieźle poradziły. Ale są tu też wioski "zapadnięte", które radzą sobie nie najlepiej. I faktycznie, wielu w okolicy postawiło na turystykę - ale inną niż taka, którą znamy z wybrzeża. Tu się oferuje coś innego niż na przykład w Międzyzdrojach, które w regionie mają największą siłę przyciągania, są typowym letnim kurortem nadmorskim z dużą liczba samych turystów, atrakcji. Turystyka nad zalewem ma być alternatywą wobec tego wszystkiego, tu przyjeżdża się na wczasy spokojne, blisko przyrody, typowe agrowczasy. Ale w bliskiej odległości od morza, bo do plaż w Międzyzdrojach, Wisełce czy Międzywodziu dojedzie się z Wolina w ciągu 20 minut. Można więc w ciągu dnia spędzić czas na nadmorskiej plaży, a wieczorem zażywać spokoju na wsi.
Zdaniem Piotra rybołówstwo samo z siebie nie będzie stanowiło źródła dochodu dla większej liczby mieszkających tu osób.
- Czasy, gdy było jednym z filarów lokalnej gospodarki, już minęły. Ale mogłoby i powinno budować "brand" i tożsamość regionu. Zwłaszcza że są ku temu autentyczne przesłanki historyczne. Ciekawą inicjatywę podejmowali rybacy ze Stepnicy i Czarnocina, bo w wielu nadmorskich miejscowościach trudno jest kupić rybę "z burty", świeżo złowioną, a oni stworzyli taką możliwość. To spotykało się z dużym zainteresowaniem. Zaczęto realizować projekty, żeby rzeczywiście to nasze drobne rybołówstwo stało się brandem i służyło turystyce - opowiada.
Bo o jednej rzeczy, co podkreśla Piotr Oleksy, trzeba pamiętać: zalew to nie jest morze. Jest ogromnym akwenem, sześć razy większym od Śniardw, większym od węgierskiego Balatonu. Z geologicznego puntu widzenia jest laguną, do której wpływa Odra. Ale też, od czasu do czasu, wpływa do zalewu słona woda morska z Bałtyku, gdy jest wtłaczana przez trzy cieśniny, przez wiatr wiejący od północy. Dlatego żyją tu ryby słodkowodne, które tolerują stosunkowo wysokie zasolenie wody, i niektóre gatunki ryb morskich. "Z burty" u rybaka możesz kupić zarówno morskiego śledzia, jak i słodkowodnego leszcza.
- A propos leszcza. Leszcz z zalewu pod względem smaku to jest zupełnie inny leszcz niż ten znany z jezior. Jest dużo większy, ma mniej błotny smak. Mniej przypomina karpia. Ten nasz "leszcz zalewowy" to także mogłaby być swoista marka turystyczna - mówi autor książki o wyspie Wolin.
No i są tu jeszcze bieliki. Mijając Stepnicę i Czarnocin, widzę co rusz ogłoszenia o rejsach przyrodniczych, na plakacie widnieją fotografie tych ogromnych ptaków. Jak to się stało, że atrakcja ornitologiczna stała się tu tak popularna? Okazuje się, że rybacy od lat wyrzucali resztki ryb, a nawet całe ryby do wody. Gdy to robili, to jak zwykle w takich sytuacjach, zlatywały się ptaki. Między innymi bieliki. Obecnie wygląda to tak, że gdy wypływa się na zalew, to w określonych miejscach zlatują się bieliki nauczone, że mogą coś w ten sposób "złowić". Okazało się, że można z tego zrobić atrakcję dla turystów. Najpierw dla fotografów przyrody, którzy dla tego widoku zjeżdżali się z całej Europy, a teraz już dla turysty bardziej masowego.
Kolejny kierunek rozwoju - tłumaczy Piotr Oleksy - to turystyka wodna. W ostatnich latach nad zalewem powstawały mariny żeglarskie na europejskim poziomie. To było coś, czego wcześniej tu brakowało.
- Akwen stawał się coraz bardziej popularny wśród żeglarzy. Jest dla nich szczególnie atrakcyjny, bo ciekawy i wymagający. Teoretycznie są to wody śródlądowe, czasem słyszę jednak, że trudniej się tu żegluje niż przy brzegu Bałtyku. Trzeba się tu zmagać ze zmiennym wiatrem, woda jest płytka, więc szybko się robi fala - opowiada historyk.
To oczywiste, że warunkiem koniecznym dla tego wszystkiego, o czym rozmawiam z Piotrem, jest czyste środowisko. Zalew Szczeciński musi być dostępny dla zwierząt, przyrody i dla ludzi. Żeby się można było w nim wykąpać, żeby można było te bieliki obserwować, żeby można było tutejszego leszcza zjeść.
Ludzie zapominają
- W latach 70. i 80. mieliśmy nad zalewem spory problem - wspomina Piotr. - Zakłady Chemiczne w Policach zanieczyszczały wodę. Zatrucie fenolem było tak wysokie, że złowiona w zalewie ryba śmierdziała, jak się ją smażyło na patelni. W następnych dziesięcioleciach Police zaczęły dbać o właściwą utylizację odpadów i stan wody w zalewie bardzo się poprawił, na tyle, że na przykład zaczęły pojawiać się raki.
- A teraz? - postanawiam, że czas przejść do tematu, którego nie da się pominąć.
- Informacja o zatruciu Odry najpierw dochodziła do mnie powoli, na początku pomyślałem sobie, że jest to większa bomba medialna niż realny problem. Miałem nadzieję, że tak jest. A potem się okazało… No cóż mogę powiedzieć? Masakra i katastrofa. Jednak cały czas mam nadzieję, że poziom zatrucia w Zalewie Szczecińskim, który jest bardzo dużym akwenem, nie będzie wysoki, że trucizna się rozpłynie, że nie będzie to tutaj odczuwalne.
W dniu, w którym rozmawiamy, Piotr zaznacza, że u brzegów wyspy Wolin żadnych martwych ryb jeszcze nie wyłowiono. Obawia się, że trwająca katastrofa może spowodować, iż nastąpi powrót do takiego myślenia o regionie, który przez lata był dominujący - że zalew to jest takie ogromne bajoro, po którym mogą tylko pływać barki.
- Żeby się tak nie stało, będą musiały zostać podjęte działania, to będzie wymagało wiele wysiłku, zarówno od przedsiębiorców, jak i samorządów. Z drugiej strony… Ludzie szybko zapominają, nie wiem, może nie będzie tak, że za rok nikt nie przyjedzie… Trudno powiedzieć, co się wydarzy, jak długo jeszcze będziemy wyławiać martwe ryby z Odry, jakie będą skutki zatrucia rzeki i jak wpłynie to na świadomość społeczną dotyczącą Odry i Zalewu Szczecińskiego, a w efekcie na rozwój turystyki - przyznaje.
Największym problemem, zdaniem historyka, jest to, że przez długi czas nie było w publicznym obiegu żadnych informacji, wyników badań.
- To już skazało późniejsze działania informacyjne na porażkę, ludzie nie ufali tej informacji, która była spóźniona. Bo jeśli taka informacja jest spóźniona, to być może coś jest nie tak, być może ktoś chce coś ukryć. Największy błąd nastąpił u samego zarania, to było zwlekanie z podjęciem jakichkolwiek działań informacyjnych - ocenia Piotr Oleksy.
Zgadzamy się z Piotrem co do tego, że dzisiaj trudno cokolwiek więcej na ten temat powiedzieć. Nie wiadomo, czy martwe ryby wpłyną do zalewu, nie wiadomo, jak długo władze utrzymają zakaz pływania po akwenie i połowu ryb.
Pozostaje czekanie.
Jesteśmy, słuchamy, skracamy
Do Wolina przyjechała delegacja z samej Warszawy. Jest piątek, 19 sierpnia, zbliża się południe.
Rybacy zgromadzili się w podziemiach zabytkowego dworu w Wolinie (znajduje się tu Centrum Współpracy Międzynarodowej).
Zabierają głos:
- Nie kwestionujemy decyzji o wstrzymaniu połowów w tej sytuacji.
- Nie spodziewamy się, że problem zostanie rozwiązany w ciągu kilku dni.
- Jesteśmy w szczycie sezonu połowowego. Teraz jest czas, najbliższy miesiąc, dwa, w którym łowimy ryby, co zapewnia nam byt na kolejne pół roku.
- Może się okazać, że nawet kiedy zakaz połowów zostanie odwołany, nie będzie zainteresowania wśród odbiorców ryb z zalewu. Co wtedy?
- Dzisiaj usłyszeliśmy, że jest przygotowywana specustawa. Chcemy wiedzieć, czy i na jakie odszkodowania możemy liczyć. Prosimy o szczegóły.
Naprzeciwko rybaków, na podwyższeniu, siedzą w garniturach delegaci ministerstwa:
- Wszystkie decyzje, które podejmował wojewoda zachodniopomorski, a podejmował je niezwykle szybko i sprawnie, miały na celu troskę o zdrowie i życie ludzi. To był dla nas priorytet. Mamy nadzieję, że zarządzenie wojewody będzie mogło być szybko zdjęte i wszystko wróci do normy.
Głos z sali: - Ale nawet jak zakaz zostanie odwołany, to czy my będziemy mieli zbyt na naszą rybę?
Odpowiada wiceminister rolnictwa i rozwoju wsi Krzysztof Ciecióra: - Jestem przekonany, bo prace już trwają, że rząd Rzeczpospolitej Polskiej uchwali specustawę, żebyście otrzymali rekompensaty.
I dalej: - Szanowni państwo, jestem pierwszy raz u państwa, więc jesteśmy, słuchamy, obserwujemy sytuację na miejscu. Jest nam potrzebne więcej spokoju, bo już słyszałem o sytuacji, że ludzie nie chcą jeść ryb słodkowodnych i rozumiem, że to budzi wasze obawy. Mam nadzieję, że niedługo wyeliminujemy informacje, że jakakolwiek ryba szkodzi zdrowiu. Mam głęboką nadzieję, że niedługo będziemy mogli to ogłosić.
I dalej obiecuje rekompensaty dla rybaków. Szczegółów nie może podać, bo - jak stwierdza - "opracowujemy zapisy specustawy, a to obszerny dokument". Zapowiada, że różne branże zostaną objęte wsparciem, nie tylko rybacy. Rybacy "to niewielki procent" całej pomocy, jakiej udzieli państwo innym przedsiębiorcom.
Ale szybko zapewnia, że zapisy specustawy dla rybaków nie będą krzywdzące.
Wstaje z krzesła i bierze do ręki mikrofon postawny mężczyzna, przetwórca ryb, "głównie okonia". Apeluje, by jak najszybciej służby weterynaryjne rozstrzygnęły, czy ryby z zalewu są zdrowe, czy nie, i żeby jak najszybciej zakaz połowów został odwołany.
Odpowiada wiceminister: - Z tych informacji, które do mnie docierają, okoń jest rybą, która najrzadziej jest spotykana wśród śniętych ryb, z jakiegoś powodu okoń dobrze sobie poradził w tym okresie.
Trudno powiedzieć, czy to był żart. Jeśli tak, to dość ponury. Z publiczności wieje chłodem.
Wobec tego wiceminister zapewnia, że również przetwórcy są w grupie, nad którą ministerstwo chce roztoczyć opiekę specustawą. A jeśli chodzi o termin zdjęcia zakazu połowów: - Codziennie uczestniczę w zebraniach sztabu kryzysowego z szefami inspekcji weterynaryjnej, sytuację monitorujemy, zależy nam również na przetwórcach, będziemy wspierać, przyspieszać, skracać tam, gdzie będzie możliwe, my też chcemy skracać te terminy, natomiast musimy wyeliminować pewną pulę zagrożeń, które jeszcze nie są usunięte.
Twarze rybaków zgromadzonych na sali są poważne, smutne, można rzec: nieprzeniknione.
Czekamy
Po pięciu dniach od spotkania, we wtorek, 23 sierpnia rząd przyjął projekt ustawy o szczególnym wsparciu podmiotów poszkodowanych w związku z sytuacją ekologiczną na rzece Odrze. Z jej zapisów wynika, że poszkodowani przedsiębiorcy mają otrzymać świadczenie w wysokości ponad trzech tysięcy złotych na pracownika.
Jak informowaliśmy w tvn24.pl, "krąg podmiotów, którym będzie przysługiwać jednorazowe świadczenie, zostanie wyszczególniony w rozporządzeniu Rady Ministrów. Ponadto zostaną w nim wskazane miesiące, za które jednorazowe świadczenie będzie wypłacane".
Rządowy projekt ma trafić pod obrady Sejmu 2 września - na nieplanowanym wcześniej posiedzeniu. Apel Donalda Tuska, by wsparcie przyznać natychmiast, w drodze rozporządzenia, pozostaje jak na razie bez echa.
Zakaz połowu ryb na Zalewie Szczecińskim obowiązywał do 25 sierpnia. Dzwonię w tym dniu do Michała Ruczyńskiego, rzecznika prasowego wojewody zachodniopomorskiego. - Zakaz będzie, ale będą także wyłączenia z niego. Trwają właśnie spotkania z ekspertami - słyszę.
Dzwonię do Jacka Kowalczyka, prezesa Wolińskiego Stowarzyszenia Rybaków.
- W zalewie na razie śniętych ryb nie ma. Nasza sytuacja się nie zmieniła od spotkania z wiceministrem w Wolinie - relacjonuje.
I dodaje słowo "czekamy", które nad Zalewem Szczecińskim w ostatnich dniach zrobiło zawrotną karierę.
I doczekali się.
Już po naszej rozmowie, w czwartek późnym popołudniem wojewoda zachodniopomorski ogłosił, że zakaz kontaktu z wodami Odry zostaje utrzymany, ale wyłączony z niego zostaje Zalew Szczeciński i Roztoka Odrzańska.
***
Tymczasem do Szczecina zbliża się druga, tak zwana martwa fala. To pozbawione tlenu masy wody ze szczątkami organizmów, nie tylko ryb, które dotychczas zalegały na dnie rzeki. Jako że są one w stanie rozkładu, ich wyłapanie - tak jak martwych ryb, może okazać się niemożliwe. Fala ma pojawić się w Szczecinie za trzy dni, po kolejnych dwóch, trzech dniach dotrze do Zalewu Szczecińskiego. Ekolodzy wskazują, że może być znacznie groźniejsza niż pierwsza fala zanieczyszczonej wody.
Może, ale nie musi.
Autorka/Autor: Tomasz Słomczyński
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Tomasz Słomczyński