|

Puste sale w sądach. "Pandemia pokazała, jak działa prawo do jawnego procesu"

- Prawo do jawności procesu jest częścią naszej kultury europejskiej od lat. Niestety, ludzie nie są tego świadomi. Na sądowym korytarzu czekają jak przed gabinetem lekarskim, gdzie wejść może tylko pacjent. Tymczasem sala rozpraw powinna być otwarta dla wszystkich - mówi Bartosz Pilitowski z fundacji Court Watch, która monitoruje polski wymiar sprawiedliwości. 

Artykuł dostępny w subskrypcji

Nie wszyscy zmieścili się wtedy w jednej z sal gmachu sądów przy dzisiejszej al. "Solidarności". Ci, którym dopisało szczęście, z trudem łapali oddech w ścisku. Ale mimo wszystko próbowali eksponować zabrane ze sobą transparenty.

10 listopada 1980 roku w Warszawie Sąd Najwyższy zarejestrował Niezależny Samorządny Związek Zawodowy "Solidarność". Zgromadzeni na sali ludzie zaczęli bić brawo, przed sądem czekały tłumy.

A dziś?

Bartosz Pilitowski: - Puste sale.

Dlaczego tak się dzieje? Przecież do sądu może przyjść każdy. Jawność rozpraw gwarantuje konstytucja. Jak często są one utajniane? I dlaczego zdarza się, że ci, którzy do sądu przyjdą, są z niego wypraszani? O tym rozmawiamy z prezesem stowarzyszenia Court Watch Bartoszem Pilitowskim.

Klaudia Ziółkowska: Czy często wolontariusze z fundacji Court Watch zastają w sądzie pełne sale?

Bartosz Pilitowski: Bardzo rzadko.

Zacznijmy od tego, że każda osoba zainteresowana procesem, może uczestniczyć w nim jako publiczność. Może patrzeć, jak są przesłuchiwani świadkowie, jak przeprowadzane są dowody, jak przebiega proces wyrokowania, ogłoszenie wyroku oraz zapoznać się z najważniejszymi motywami rozstrzygnięcia, tak zwanym ustnym uzasadnieniem. To powinno być dostępne dla każdego, w tym dla mediów.

Zawsze tak było?

Ta zasada ma bardzo długą tradycję. Proces sądzenia był publiczny. Zawsze. Tradycja została oczywiście skodyfikowana, w pewnym czasie zaczęły się pojawiać unormowania, które gwarantowały jawność procesu, która jest niezwykle ważna.

Dlaczego?

Aby sądy działały prawidłowo.

W zasadzie od setek lat nikt nie kwestionował jawności procesu. Nawet w czasach PRL-u publiczność była dopuszczana do rozpraw sądowych. Mamy z tego okresu mnóstwo zdjęć sal sądowych pełnych publiczności.

Na przykład?

Z Sądu Wojewódzkiego w Warszawie, kiedy rejestrowany był Niezależny Samorządny Związek Zawodowy "Solidarność". Przyszły tłumy, na sali było mnóstwo dziennikarzy. Zajęte były wszystkie miejsca siedzące i stojące. Sala była wypełniona po brzegi.

Publiczność mogła uczestniczyć nawet w takich procesach, gdzie teoretycznie państwo komunistyczne mogłoby się czegoś wstydzić, mogłoby chcieć coś ukrywać. Przykładem jest chociażby proces zabójców księdza Jerzego Popiełuszki. Tu także była dopuszczona publiczność. Podobnie w procesach politycznych opozycjonistów – także publiczność w salach mogła być.

A teraz? Przecież też nikt nam tego nie zabrania.

Oczywiście. Zasada jawnego procesu, czyli prawo każdego z nas, żeby nasza rozprawa była rozpatrzona w sposób jawny, to prawo człowieka, które jest zapisane między innymi w Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, Międzynarodowym Pakcie Praw Obywatelskich i Politycznych i przede wszystkim w polskiej Konstytucji. Każdy ma prawo do sprawiedliwego i jawnego rozpatrzenia sprawy przed sądem. Jawność może być wyłączona tylko w przypadkach wyjątkowych.

Czyli w czym problem?

To, czy prawo jest zapisane w przepisach to jedno, to, czy działa w praktyce, to często coś innego. Jak prawo do jawnego procesu działa w Polsce, pokazała pandemia. Jawność procesu sądowego może być wyłączona tylko w określonych w konstytucji przypadkach. Takim przypadkiem nie jest pandemia.

A sądy się zamknęły.

Tak. Mimo że nie było ustawowej podstawy, prezesi sądów w ogromnej większości wydali zarządzenia, które w bardzo wielu przypadkach zakazały wstępu publiczności do sądów. W pozostałych przypadkach ograniczały możliwość wstępu, czyli wymagały wcześniejszego umówienia się, zgłoszenia chęci obecności oraz pozostawiały w gestii przewodniczącego wydziału czy przewodniczącego składu sędziowskiego decyzję, czy publiczność zostanie dopuszczona do udziału w procesie.

To było zgodne z prawem?

Nie. Sędzia może najwyżej wyłączyć jawność postępowania, ale tylko w przypadkach określonych w konstytucji. W tym wypadku zrobiono to bez podstawy ustawowej.

Dlaczego więc to zrobili?

Sędziowie bardzo często mówili nam, że konstytucja dopuszcza takie rozwiązanie. Argumentowali to artykułem 31, ustęp 3, gdzie jest mowa o tym, że prawa i wolności mogą być ograniczone na przykład w celu ochrony zdrowia, ale na bazie ustawy.

Czyli co musiałoby się stać?

Sejm musiałby uchwalić ustawę mówiącą o wyłączeniu publiczności z rozpraw sądowych. Tak się nie stało. Co więcej, wspomniany artykuł 31 mówi o tym, że ograniczenie nie może naruszać istoty wolności. Czyli musi być to ograniczenie proporcjonalne do zagrożenia. Nasz wymiar sprawiedliwości zareagował nieproporcjonalnie.

Dlaczego nieproporcjonalnie?

Bo od razu zakazał wstępu publiczności, która stanowi niezwykle mały ułamek osób wchodzących do sądu. Ryzyko zakażenia wzrastało przez obecność publiczności w sposób marginalny, bo na sale i tak przychodzą strony, świadkowie, pełnomocnicy. Jedna czy dwie osoby w ławach dla publiczności w co setnej sprawie nie robi wielkiej różnicy. Po drugie, można było tę jawność zachować poprzez ograniczenie dostępu publiczności w sposób proporcjonalny.

Czyli?

Ograniczenie liczby publiczności. Powiedzmy, że w konkretnej sali mieściło się wcześniej siedem osób, ale teraz wolno wejść najwyżej dwóm. Zawsze powinny być jednak miejsca zarezerwowane dla publiczności, żeby sprawa mogła być publiczna. To jest właśnie proporcjonalne ograniczenie prawa.

W niektórych sądach tak było.

Tak, ale jednak w większości mieliśmy do czynienia z zakazem wejścia do budynku. Ponadto w sądach, w których ograniczenia wprowadzono, były one często "uznaniowe" i nie dawały gwarancji jawnego rozpatrzenia sprawy.

To znaczy?

Nawet jak były zostawione, powiedzmy, dwa miejsca dla publiczności, to sąd mógł stwierdzić: ja nikogo nie wpuszczę. Niestety dotyczyło to większości sądów w Polsce, co było bardzo smutne.

Rzeczywiście, znam przykład, kiedy jeden dziennikarz został wpuszczony na salę sądową mimo tego, że wcześniej sąd, w pisemnej odpowiedzi, innym nie pozwolił się zjawić.

Tak nie powinien działać wymiar sprawiedliwości. Powinny obowiązywać obiektywne reguły. Na przykład kolejność zgłoszeń. Tak działał Sąd Apelacyjny w Warszawie. Wszyscy wiedzieli, że są limity miejsc w konkretnej sali. Kto pierwszy, ten lepszy. To było zgodne z prawem. To było fair.

Ale nie wszystkie sądy apelacyjne tak działały. Na przykład Poznań. Tam sąd zupełnie zakazał wstępu dla publiczności. Tak samo zrobiła więc większość sądów w Wielkopolsce. Doskonale zadziałała zasada "ryba psuje się od głowy". To był zły przykład, jak w tej sytuacji się zachować, dla sądów rejonowych.

0912N400XR PISGO DNZ TRACZU ROZPRAWY ONLINE
Praca sądów w czasie pandemii
Źródło: TVN24

To sądy rejonowe też się zamknęły?

Tu też było różnie. Wiemy o wielu sądach rejonowych, w których nie wprowadzano żadnych ograniczeń. Prezesi podeszli do tego na zasadzie: ludzie mają swój rozum. Nikt nie będzie przychodził do sądów, żeby się zakazić. Na przykład w Grodzisku Mazowieckim nie było zakazu wstępu dla publiczności.

Tak, tam jeden z sędziów pozwalał nawet kłaść dyktafony w wygodnym miejscu. Mówił, że ma świadomość, że przez maseczkę dźwięk może się dziennikarzom słabiej nagrać.

I o to chodziło.

To dlaczego inni sędziowie łamali przepisy?

Moim zdaniem zostali do tego zachęceni wytycznymi z Ministerstwa Sprawiedliwości. Pamiętajmy, że sądy są niezależne, ale wystarczyły rekomendacje wiceminister Dalkowskiej, która zaleciła, żeby ograniczyć lub zakazać wstępu publiczności.

Później ministerstwo tłumaczyło, że chodziło tylko o zalecenia. Ale w piśmie było to napisane wprost i sądy wprost to zrozumiały.

Zna pan liczby?

W pierwszych miesiącach pandemii obowiązywał zupełny zakaz wchodzenia publiczności we wszystkich sądach, ale wiązało się to z zawieszeniem ich działalności. Gdy sądy wznowiły działalność, już bez podstawy w ustawie, prezesi co trzeciego sądu w Polsce wydali samowolnie zakazy wstępu. To się na szczęście trochę zmieniało w czasie. Jako fundacja wysłaliśmy ponad trzysta skarg, zwracając uwagę na zarządzenia i wnosząc, żeby były zmienione. Prawie siedemdziesiąt sądów pod wpływem tych skarg obluzowało obostrzenia.

Czyli są też pozytywne przykłady.

Tak. Jeden z sędziów Sądu Rejonowego w Nowym Sączu stwierdził, że w związku z tym, że do sądu nie jest wpuszczana publiczność, to nie będzie spełniony warunek konstytucyjny publicznego ogłoszenia wyroku.

I co zrobił?

Postanowił, że wyroki będzie nagrywał i będzie je publikował na YouTube. Drugi pozytywny przykład to zachowanie prezesa Sądu Rejonowego w Łodzi, który zdecydował, że w związku z pandemią rozprawy będą prowadzone online, a każdy chętny dostanie do nich dostęp. Wystarczyło poprosić o link. To dla mnie bohaterowie tego czasu.

A jak to wyglądało w innych krajach?

Przeprowadziliśmy na ten temat badanie. W krajach anglosaskich upowszechniło się na przykład transmitowanie rozpraw w internecie. To jest najprostsze rozwiązanie, które w Polsce w czasie pandemii świetnie spełniałoby swoją funkcję. Teoretycznie nawet można by wykorzystać sprzęt, który służy do protokołowania. Jest tylko jeden problem.

Policjanci z zatrzymanym podczas rozprawy online
Policjanci z zatrzymanym podczas rozprawy online
Źródło: KSP

Jaki?

Nagrywani byliby wszyscy poza składem sędziowskim. Mielibyśmy obraz stron, świadków, a sędziego nie. To absurd, powinno być odwrotnie.

Ale rozwiązanie jest prozaiczne. Jaki jest problem, żeby na każdą salę kupić komórkę z dostępem do internetu? Można by zrobić konto na YouTube czy Facebooku i każdą rozprawę transmitować.

A wizerunek oskarżonego?

To jest już inna sprawa. Właśnie przez nasze przepisy o ochronie danych osobowych i wizerunku tego typu rozwiązania są blokowane. W Stanach Zjednoczonych są dwa modele polityki. W sądach federalnych jest to bardziej ograniczone, nie ma kamer. Drugim modelem są sądy stanowe, które najczęściej dopuszczają możliwość kamer, sami też takie transmisje robią.

Jak one wyglądają?

Na przykład w Teksasie, dzień po ogłoszeniu stanu epidemii, każdy z sędziów otrzymał licencję do oprogramowania do wideokonferencji, aby mógł za jego pośrednictwem prowadzić rozprawy. Stało się to zaledwie z dnia na dzień po ogłoszeniu lockdownu. Rozmawiałem z jednym z tamtejszych sędziów. Powiedział mi, że nie odwołał żadnego terminu.

Czyli się da.

Tam sędziowie mają zupełnie inne podejście niż w Polsce. U nas było takie: najważniejsze jest zredukowanie ryzyka zarażenia, po drugie kontynuowanie pracy, nawet kosztem konstytucyjnych standardów tej pracy. Niewiele osób się zastanawiało nad tym, czy to jest okej, że ludzie mają proces niespełniający standardów. Publiczności nie wpuszczano nawet na rozprawy online, chociaż przecież przez internet nie da się nikogo zarazić.

Pisaliśmy o rozprawie zdalnej z Teksasu. Jeden z mecenasów wystąpił jako "kot". Taki filtr mu się włączył.

Tak, rozmawiałem z sędzią, który prowadził tę sprawę. Filtr włączył się starszemu człowiekowi. Kot mówił jego głosem, przewracał oczami, wyglądało to bardzo komicznie. Filmik zrobił karierę w internecie, ale ważniejsze jest, jak ta historia się skończyła.

Jak?

Sędzia uspokoił tego człowieka, wytłumaczył mu, jak filtr wyłączyć. Zapytałem go później, czy poprosił o pomoc informatyków. Powiedział, że całym działem IT jest on i jego asystentka. Mówił: "nie mamy informatyka, musimy wszystko robić sami. I robimy to, bo dla nas obecnie Zoom jest narzędziem pracy. To tak, jakbym nie umiał obsługiwać długopisu. Więc śledzę wszystkie uaktualnienia, zmiany, mówię o nich pełnomocnikom, o tym, jak to może wpłynąć na naszą pracę. Jak coś się dzieje, to pomagam".

To było niesamowite, że ma taką pokorę i chęć służby. A nie podejście: nikt mnie tego nie nauczył, nie po to zostawałem sędzią, żeby to robić.

Ale może u nas takie rozprawy online wcale nie są potrzebne. Przed chwilą mówił pan, że na salach sądowych publiczność to raczej wyjątek.

Tak. To wynika z tego, że procesów jest w Polsce coraz więcej. To bardzo dużo spraw, o różnej wadze. Niektóre są błahe, nikogo nie interesują.

Poza tym ludzie mają inne obowiązki, pracują, mają rodziny. Możliwość poświęcenia czasu, żeby pójść do sądu, to przywilej niewielu. Dawniej ludzie mieli mniej rozrywek. Nie było telewizji, możliwość obserwacji procesów sądowych była dla ludzi niezwykłą gratką. Teraz już tak nie jest, co nie znaczy, że udział publiczności w procesach sądowych jest mniej ważny. Natomiast bardzo często nasi obserwatorzy są jedyną publicznością.

Nie każdy też wie, że do sądu może tak po prostu wejść.

Prawo do jawności procesu jest częścią naszej kultury europejskiej od lat. Niestety ludzie nie są tego świadomi. Na sądowym korytarzu czekają jak przed gabinetem lekarskim, gdzie wejść może tylko pacjent. Tymczasem sala rozpraw powinna być otwarta dla wszystkich.

Poza tym infrastruktura naszych sądów jednak temu nie służy.

Dlaczego?

W Stanach Zjednoczonych trwający proces jest wydarzeniem. Sale przypominają trochę te z teatru. Jest dużo miejsca dla publiczności. Każdy może w dowolnym momencie wejść na salę, wyjść. Tam dla ludzi jest oczywiste, że mogą tam być.

W Polsce sale często są malutkie. Czasem miejscem dla publiczności jest jedna ławka. To nie sprzyja temu, aby publiczność przyglądała się postepowaniu.

Tak naprawdę w Polsce sala sądowa wygląda często jak gabinet sędziego.

Często też publiczność jest przez sędziów wypytywana. Wiele razy słyszałam: kim pan/pani jest?

Tak. My, jako fundacja, staramy się piętnować wypytywanie o "cel wizyty". Sędzia może zapytać o wiek oraz o to, w jakim charakterze pojawiliśmy się na sali rozpraw.

Dlaczego to ważne?

Sąd pytaniem o naszą rolę w postępowaniu chce wykluczyć to, że nie jesteśmy w sprawie świadkami. Zgodnie z naszym prawem takie osoby mogą być publicznością dopiero po złożeniu zeznań.

Tak że pytania o wiek oraz o naszą rolę na sali są w porządku.

A jakie nie są?

Pytania: po co, dlaczego, z kim, a dlaczego akurat na tę rozprawę? To są pytania nie na miejscu. A już najbardziej nie na miejscu jest okazywanie niechęci publiczności. Pokazywanie, że publiczność jest niemile widziana.

Słyszał pan o takich incydentach?

Ostatnio mieliśmy sytuację, że sąd wprost powiedział do naszych wolontariuszek: nie chcę was więcej widzieć na moich rozprawach. Mimo że nie robiły nic złego.

Dlaczego to zrobił?

Być może dlatego, że były na jego dwóch sprawach z rzędu. On pomyślał: obserwują mnie. Są też przypadki, które bardzo piętnujemy, zapisywania danych publiczności do protokołu.

Najgorsze są jednak sytuacje, gdzie publiczność jest wyrzucana z sali bez żadnego powodu. To również nam się zdarzało, rzadko, ale zdarzało.

Sędziowie są coraz bardziej świadomi, że ludzie, którzy pojawiają się na salach rozpraw, mogą być obserwatorami z naszej fundacji. Wtedy, kiedy takie negatywne zachowanie zostanie odnotowane w raporcie, mogą się najeść trochę wstydu.

Mnie kiedyś sąd zapytał: co panią tak interesuje w tej sprawie?

To również może być postrzegane, jakby pani obecność nie była mile widziana. Jakby od tego, jaka byłaby pani odpowiedź, zależało, czy będzie mogła pani zostać. Albo jakby sąd się czegoś obawiał.

Zrobiliśmy kiedyś ankietę wśród sędziów. Zadaliśmy pytanie: czy obecność publiczności wpływa na pracę sędziego? Większość odpowiedzi brzmiała: nie powinna.

Jaki z tego wniosek?

Moim zdaniem otrzymaliśmy jasny sygnał: "nie powinna wpływać, ale wpływa".

Znam przykład procesu, jeszcze sprzed pandemii, gdzie sala zapełniła się po brzegi. Chodziło o wypadek komunikacyjny. Zginęła rodzina rowerzystów, matka i dwie córeczki. Przeżył tylko ojciec. Kierował młody strażak z sąsiedniej wsi.

Właśnie tak to kiedyś działało, sąd był źródłem informacji o tym, co się stało.

Prawdopodobnie dla ludzi, którzy zjawili się wtedy na sali, było niezwykle ważne, żeby poznać prawdę.

Chcieli zobaczyć, co tak naprawdę się wydarzyło, zależało im, aby to postępowanie było uczciwe. To świetny przykład na to, jak ważne jest, aby publiczność była na salach rozpraw. Żeby mogła sama wyrobić sobie zdanie.

Sala rozpraw podczas pandemii
Sala rozpraw podczas pandemii
Źródło: TVN24

Oni przychodzili na każdą rozprawę, a było ich wielu.

Dzięki temu przekonali się, jakie były okoliczności sprawy. Może też wyrok pozwolił im poradzić sobie z traumą. Udział publiczności w sądach pełni różne funkcje.

Jakie?

Po pierwsze, kontrolną, musimy patrzeć władzy na ręce.

Po drugie, legitymizacyjną - przekonujemy się, że system działa prawidłowo, o ile tak jest. Ponieważ sędziowie nie są wybierani demokratycznie, potrzebne jest to, żeby budowali swoją społeczną legitymizację do sprawowania władzy w inny sposób. Prawidłowe prowadzenie rozpraw czy okazywanie szacunku stronom temu służy. Publiczność, obserwując, może nabrać zaufania do strony sądowniczej, mimo że nie ma wpływu na jej obsadę.

Trzecią funkcją jest funkcja dodawania otuchy stronom. To bardzo ważne dla osób, które na przykład nie mają pełnomocnika, które są w sądzie pierwszy raz, dla których to ogromny stres.

Pokazywanie: "jesteśmy tu z tobą" bywa bardzo ważne, co nie jest doceniane.

Dlaczego?

Z punktu widzenia prawników często nie jest istotne, jak się czują uczestnicy, w jakim stanie wyjdą z procesu. Tymczasem sprawa sądowa potrafi mieć ogromny wpływ na dobrostan ludzi, których dotyczy. Potrafi zmienić trajektorię ich życia. Załamać. To niezwykle trudny moment dla wielu osób. Obecność życzliwych osób na sali rozpraw często pomaga im przez to przejść.

Czy w ostatnim czasie procesy częściej są utajniane?

Nie posiadam pełnych statystyk, ale z naszych obserwacji wynika, że tak. Popularne staje się rozpatrywanie spraw na posiedzeniach niejawnych, nawet bez obecności stron. Wnioski o wyłączenie jawności rozpraw też są bardzo często uwzględniane. 

Zdarza się oczywiście, że sędzia odmawia, ale rzadko.

Kiedy?

Na przykład wtedy, kiedy oskarżony widzi, że zjawiła się publiczność, i się wstydzi. Prosi o wyłączenie jawności. Sąd się nie zgadza. Dlaczego? Bo jest to jedna z funkcji publicznego procesu, że wszyscy mogą zobaczyć prawdę. Nie każdemu jest to w smak. Ale psychiczny dyskomfort to za mało, żeby wyłączyć jawność postępowania.

Sąd mówi wtedy: nie widzę podstaw. Publiczność może zostać.

Ale bywa też niestety tak, że sąd nawet namawia strony do złożenia wniosków o wyłączenie jawności rozprawy.

Jak to robi?

Choćby przypominając, widząc publiczność, że taka możliwość istnieje. Wtedy któryś z pełnomocników szybko wpada na pomysł, żeby z tego skorzystać. Bardzo często te wnioski są uwzględniane. To jest patologia, tak nie powinno być.

Z drugiej strony są oczywiście sprawy, w których jawność powinna być wyłączona, nawet z urzędu, czyli bez wniosków stron. Na przykład gdy przedmiotem rozprawy jest czyjeś zdrowie psychiczne albo sprawa dotyczy dziecka.

A kiedy pana zdaniem wyłączenie jawności jest niepotrzebne?

Uważam, że niepotrzebnie jawność jest wyłączona z urzędu w sprawach z oskarżenia prywatnego.

Jakiś przykład?

Sprawa prawnika, który starał się o miejsce w Sądzie Najwyższym. Aktywista Jan Śpiewak zrobił konferencję. Przekonywał: taka osoba absolutnie nie powinna zasiadać w Sądzie Najwyższym, ponieważ brała udział w dzikiej reprywatyzacji.

Wspomniany mecenas go oskarżył o pomówienie i wygrał.

Dlaczego?

Ponieważ część oskarżeń Śpiewaka nie znalazło potwierdzenia.

Prokurator odczytuje akt oskarżenia podczas pandemii
Prokurator odczytuje akt oskarżenia podczas pandemii
Źródło: TVN24

W takim razie, co w tym złego?

Sąd uznał również, że mecenas, który Śpiewaka oskarżył, brał udział w reprywatyzacji, ale nie "dzikiej". Sąd ze słowa "dzika" zrobił termin prawny. Stwierdził, że odnosi się do reprywatyzacji nielegalnej, a ten mecenas nigdy nie został przyłapany na złamaniu prawa.

Opinia publiczna nie dowie się więc, że mecenas kupił od swoich klientów roszczenia i chociaż oni nie mogli się doczekać decyzji miasta przez lata, on ją dla siebie bardzo szybko uzyskał. Przecież sprawa śmierdzi na kilometr. Myślę, że jeżeli taki proces byłby jawny, adwokat dwa razy by się zastanowił, czy użyć takiego instrumentu do uciszenia krytyki pod swoim adresem.

Dlaczego?

Bo to broń obusieczna. Bo odsłaniamy prawdę. Sprawy z artykułu 212 Kodeksu karnego [czyli o zniesławienie - red.] powinny, moim zdaniem, być z urzędu prowadzone jawnie, a nie są. Przepis ten w ogóle jest bardzo kontrowersyjny. Nierzadko oskarżonymi są dziennikarze, których ciąga się po sądach karnych za niepochlebne opinie. Do tego powinien służyć sąd cywilny.

Pisaliśmy o procesie w sprawie wypadku drogowego, gdzie sąd zgodził się na utajnienie wyjaśnień oskarżonego, który zdecydował się na współpracę z prokuraturą, ale w innej sprawie - narkotykowej. Został małym świadkiem koronnym.

Jeżeli tak było, to nie wiem, na czym sąd to oparł. Tak nie powinno być, że utajnia się proces z uwagi na inną sprawę. Sąd nie powinien brać udziału w rozgrywce prokuratury. Niestety, niektórzy sędziowie wydziałów karnych jeszcze trochę tkwią głową w czasach, kiedy prokurator siedział przy stole sędziego.

Jeszcze jakieś postępowania, które nie powinny być "tajne"?

Posiedzenia aresztowe. Uzasadnienia takich decyzji są często sztampowe, lakoniczne, można powiedzieć "kopiuj-wklej". Może gdyby była kontrola społeczna, sędziowie bardziej by się przykładali i byliby bardziej krytyczni do wniosków prokuratury, które nierzadko są na wyrost. Tymczasem konsekwencje tymczasowego aresztowania są bardzo poważne. To jest stygmat na całe życie. Gdy okaże się na koniec, że prokurator się pomylił, nikt nie zwróci oczyszczonemu z zarzutów podejrzanemu czasu spędzonego niepotrzebnie za kratami. Decyzja o czyjejś wolności nie powinna zapadać za zamkniętymi drzwiami.

A proces gospodarczy? Na przykład byłych dyrektorów z Ministerstwa Finansów? O tym też pisaliśmy.

Sprawa karna powinna być z zasady jawna. Wyjątkiem są sprawy, których szczegóły mogłyby gorszyć, ujawnić tajemnicę państwa lub spowodować niepokoje społeczne.

Oczywiście w sprawach gospodarczych pojawia się argument tajemnicy gospodarczej. Sąd może z uwagi na interes prywatny wyłączyć jawność, na przykład fragment rozprawy. Wyprosić publiczność i dziennikarzy na czas momentu, kiedy tajemnica będzie omawiana. Ale pamiętajmy o tym, że w większości przypadków wcale nie chodzi o ochronę tajemnicy przedsiębiorstwa, ale o to, żeby sprawy nie nagłośnić. Żeby ktoś nie dowiedział się, jak ten przedsiębiorca postępował.

Strony nie muszą koniecznie spotykać się przed sądem na publicznej rozprawie. Są sądy polubowne, mediacje, arbitraż. Pozasądowe metody rozstrzygania sporów są z zasady poufne. Ale jeżeli strony nie są w stanie się dogadać, angażują w swój spór aparat państwa, to muszą się liczyć z tym, że sprawa staje się publiczna. My się wszyscy na tę możliwość skorzystania z sądu zrzucamy, płacąc podatki. Chcemy i mamy prawo wiedzieć, na czym polega spór, do którego ktoś angażuje państwo i kto ma w nim rację.

Publiczny proces to także szansa dla sędziego, żeby komunikować się ze społeczeństwem. Uzasadniając wyrok, sędzia mówi nie tylko do stron, ale także do opinii publicznej. W dobrze wygłoszonym uzasadnieniu jest informacja, nie tylko dlaczego zapadł taki, a nie inny wyrok, ale także, jakimi zasadami kierował się sąd. Dzięki temu możemy dowiedzieć się, że w sędziach mamy strażników naszych praw, w tym prawa do sprawiedliwego i jawnego rozpatrzenia sprawy.

Często się dowiadujemy?

Niestety nie. Zza zamkniętych drzwi nie dowiemy się, że dla sędziów ważne jest, żeby ludzie mieli sprawiedliwy proces. Te zamknięte w czasie pandemii drzwi sądów podważają też zaufanie do tego, że sędziowie pryncypialnie podchodzą do praw obywateli. Pandemia tylko uwidoczniła szerszy problem.

Jaki?

Że w etosie polskiego sędziego brakuje potrzeby legitymizowania się przed społeczeństwem. 

Czytaj także: