Najpierw dostrzegam śmigłowce.
Za chwilę zatrzymuje mnie policja i zakazuje przejazdu przez most. Wychodzę z auta i obserwuję rwącą rzekę. Na prawym brzegu bieli się sterta worków z piaskiem.
- To było pole bitwy - słyszę od strażaków. - Całą noc z mieszkańcami łataliśmy wyrwę w wale. Gdyby się nie udało, miasto znalazłoby się pod wodą. No, ale widzi pan - udało się. Jak na razie wszystko działa. A wie pan, ilu mieszkańców przyszło pomagać? Nawet dzieci. Noż to był szok! - strażak jest niemal wzruszony. Wraca do obowiązków, sterta worków cały czas jest monitorowana.
Nysa, wczesne wtorkowe popołudnie.
CZYTAJ TEŻ: DZIESIĄTKI RZEK MAJĄ NIEBEZPIECZNIE WYSOKI POZIOM. LISTA >>>
"Niech pan uważa!"
Ulica Armii Krajowej, tuż przy rzece. Na jezdni, na chodnikach zalega naniesiony przez wodę piach. Jeszcze w niedzielę stała tu woda.
Z klatki schodowej jednego z wielorodzinnych czteropiętrowych budynków dobiegają głosy. W tym rejonie przeprowadzana była ewakuacja. W zasadzie teraz nikogo nie powinno tu być.
Wchodzę na klatkę schodową i stąpam po brudnożółtym szlamie. Przed drzwiami jednego z mieszkań stoją dwie kobiety i mężczyzna. W niedzielę woda sięgała kolan, nawet ud. We wtorek już zeszła. Parter jest wysoki, więc nie wdarła się do mieszkań. Teraz Anna próbuje jakoś oczyścić podłogę na korytarzu. Wydaje się, że to daremny trud. Bardziej rozmazuje osad, niż go usuwa.
- W niedzielę woda stała dotąd - pokazują na wysokość piątego stopnia na schodach wiodących do wysokiego parteru.
Wtedy nie było nakazu ewakuacji. Pojawił się dobę później, w poniedziałek o 16.
- Państwo zdecydowaliście się nie ewakuować?
- Kazali nam się ewakuować, ale zostaliśmy - odpowiadają.
Alicja wyciąga klucze, mocuje się z drzwiami prowadzącymi z korytarza do schodów na dół. Od początku powodzi nie sprawdzała, jak wygląda sytuacja w piwnicy.
- Boję się tam zajrzeć. Niech pan uważa!
Biorę od niej klucze, przekręcam w zamku. Drzwi nie puszczają, trzeba szarpnąć. Przede mną ukazują się schody prowadzące do piwnicznego korytarza, całe pokryte śliską, jasnobrązową breją. Schodzę ostrożnie po śliskich stopniach.
Świecę latarką. Wyraźnie widać ślad po wczorajszej wodzie - sięgała niemal sufitu.
- I jak tam, jak to wygląda? - dopytuje Anna.
- Woda schodzi! - odpowiada Alicja, która spogląda w głąb piwnicy przez moje ramię.
Rzeczywiście, sięga teraz do połowy łydki.
CZYTAJ WIĘCEJ: RACIBÓRZ DOLNY "WYBUDOWANY PRZEZ PIS"? JAK TO BYŁO Z TĄ INWESTYCJĄ >>>
Brakuje szczekaczek
- Dlaczego mimo zaleceń o ewakuacji zdecydowałyście się tu zostać?
- Mieszkam na trzecim piętrze, to się uratujemy - stwierdza Alicja.
- Ale pani przecież mieszka na parterze - zwracam się do Anny.
- Ja pójdę do sąsiadki - stwierdza wymownie, spoglądając na Alicję.
- Tak, i jeszcze w razie czego przyjdzie do mnie jeszcze - potwierdza Alicja i wymienia kolejnych sąsiadów z niższych kondygnacji, z którymi jest umówiona i może się ich spodziewać "w razie czego". Śmieje się, że prowadzi "dom otwarty". Sąsiedzi mają zapasy jedzenia. Jak przyjdzie wielka woda, przeczekają u niej najgorsze i wrócą do swoich mieszkań. Nie mają prądu, wody, internetu, ale jakoś przetrwają.
- Plecaki mam już spakowane, najważniejsze są dokumenty - dodaje stojący w drzwiach pan Ryszard.
- Boicie się?
- Nie. A czego?
- Wody.
- Myśmy to już przeżyli, więc się nie boimy. W dziewięćdziesiątym siódmym. To czego mamy się teraz bać?
- Ci, co się boją, to ci, którzy w chałupie siedzą i oglądają telewizor, komórki, na zmianę. Bo dziennikarze straszą. W każdej jednej stacji. A my nie oglądamy tego - mówi Anna, a Alicja przytakuje. Przecież nie ma się czego bać.
- Brakuje takich zwyczajnych szczekaczek, żeby po ulicy jeździły samochody i żeby ktoś mówił przez megafon, co się dzieje i co mamy robić. Bo przecież nie wszyscy korzystają z komórek. Zresztą i tak nie ma prądu i internetu. Od początku nikt do nas nie przyszedł, żaden strażak ani policjant. Nie ma takiego bezpośredniego kontaktu ze służbami. Co dadzą nam komunikaty internetowe, jak nie ma internetu?
Anna: - Ale za to jesteśmy spokojni, bo nie patrzymy w komórki.
Alicja: - A ja dzisiaj rano pojechałam do swatowej, telefon sobie naładowałam, po kielichu żeśmy wypiły.
- Widzę, że humory dopisują - stwierdzam.
- A co, płakać mamy?
CZYTAJ TEŻ: WIELKA WODA NA MAPACH. DANE Z SATELITÓW >>>
"Kazali już wracać"
Kilka domów dalej, w kamienicy, dostrzegam kobietę z kotem w oknie i piętro wyżej, młodego mężczyznę na balkonie.
- Pani się nie boi zostawać?
Nie rozumie mojego pytania.
- A o co chodzi?
- No przecież jest zarządzona ewakuacja.
- Jaka ewakuacja? Ja nic nie wiem.
Wtrąca się mężczyzna z balkonu.
- Kazali już wracać. Powiedzieli, że już można. W radiu słyszałem, że sytuacja jest opanowana. I że woda już schodzi. To wróciliśmy.
Sprawdzam w internecie. Znajduję oświadczenie burmistrza z wtorku, z 9.43. Kordian Kolbiarz pisze: "Wszystko wskazuje na to, że Nysa jest uratowana". Ale nie pisze, że "można już wracać".
Przeszukuję lokalne serwisy informacyjne, ale nie znajduję informacji, żeby ktoś oficjalnie potwierdził, że można już wracać do domów na tereny zagrożone powodzią.
CZYTAJ TEŻ: TUSK OSTRO DO ZEBRANYCH W SZTABIE. "NIE MOGĘ JUŻ NA TO PATRZEĆ" >>>
Tego wszystkiego miało nie być
Przed budynkiem Zespołu Szkół Ekonomicznych przy Placu Sikorskiego w Nysie spotykam Olgę, Magdalenę i Janusza, męża Olgi. Stoją z nimi dwie ośmioletnie dziewczynki: Marcelina i Anastazja. Jest jeszcze Figaro, mały piesek.
Olga nocowała w punkcie pomocy w szkole, zaś Magdalena z Januszem - znajomi Olgi - mieszkają obok w bloku na szóstym piętrze. Nie widzieli sensu, żeby nocować w szkole.
Olga jest oburzona.
- Tego wszystkiego miało nie być, a jednak się stało. Władze obiecały nam, że jesteśmy bezpieczni. Przecież wiedzieli wcześniej, jaka jest sytuacja za granicą, i nikt się nie pokusił o to, żeby spuścić wodę ze zbiorników retencyjnych. No i popękały tamy. Pytam się: kto i jakim prawem szafuje naszym życiem i zdrowiem?
Kolejna kwestia, jaką stawia Olga, to przepływ informacji: - Ja tu byłam już o 13, na trzy godziny przed ogłoszeniem ewakuacji. Już wtedy trzeba było się ewakuować. Dlaczego tak zwlekano z tą decyzją?
Obie panie pokazują filmiki i zdjęcia w komórkach. Woda na klatce schodowej sięga klamki w drzwiach wejściowych do budynku.
- Tak to wyglądało, i żadnego komunikatu o ewakuacji wtedy nie było. Nie widzieliśmy co robić, gdzie uciekać. Niebyło żadnych informacji o miejscach, w których moglibyśmy się schronić.
To było przedwczoraj, w niedzielę.
Magdalena wtóruje koleżance: - Myśmy dostawali komunikaty od znajomych, którzy pełnią jakieś tam funkcje w urzędach, i nas ostrzegali. To były SMS-y, nieoficjalne. Informacja "szła" pocztą pantoflową, że trzeba uciekać. Dopiero później burmistrz przyznał, że sytuacja jest poważna i zarządził ewakuację. Wcześniej twierdził, że wszystko jest w porządku, a my jesteśmy bezpieczni.
- Co było w tych nieoficjalnych informacjach?
- Że idzie fala powodziowa i może mieć nawet do ośmiu metrów wysokości i że z parterów i pierwszych pięter trzeba uciekać.
- Przez jeden dzień byłam uwięziona w domu. Nie dało rady wyjść. Potem troszkę woda zeszła i przyszłam tutaj, bo się dowiedziałam, że można zyskać tu pomoc.
- Zdecydowałam się tu przyjść, bo mam dziecko z alergią, więc gdy nie ma prądu, zostaję z dzieckiem bez możliwości skorzystania z inhalatora. Męska decyzja, wóz albo przewóz - uciekać. Jak się dowiedziałam, że tu można przyjść, spakowałam rzeczy i przyszłam. Ale wtedy wciąż żadnego komunikatu nie było, wszystko tylko przez znajomych, ludzie sami się informowali.
- Wybieracie się już do domu? Burmistrz powiedział już, że Nysa jest uratowana.
- Nie ma odwołania alarmu - Olga kręci głowa przecząco. - A jak służby go nie odwołują, to jak ja mam wrócić do domu? Ja muszę mieć pewność. Zapewnienie burmistrza, że "Nysa uratowana" nie daje mi takiej pewności.
- Ja panu burmistrzowi już nie uwierzę - Olga jest wzburzona. - Wie pan, co bym zrobiła najchętniej? I powiem to panu, patrząc prosto w oczy: wzięłabym taczkę, pojechała pod urząd, załadowała go na taczkę z tym całym szlamem, który został po wylaniu rzeki, i wywiozła na tej taczce. Bo tej sytuacji już nigdy miało nie być. Jestem gotowa pójść do urzędu i go wywieźć.
- A ja będę razem z tobą - wtóruje jej Magdalena.
"Dziewczyny, nalewajcie"
Wchodzę do Zespołu Szkół Ekonomicznych. Mijam rozgardiasz na korytarzu i zaglądam do jednej z sal lekcyjnych. Widzę rozłożone łóżka polowe i przebywających tu ludzi.
- Jakie nastroje? - pytam trochę naiwnie, ale w zasadzie, to nie wiem, jak zacząć rozmowę.
Odpowiada jedna z przebywających tu pań: - A jakie mogą być w takiej sytuacji? Każdy się boi o swoje domy i swoje rodziny.
- Burmistrz powiedział, że Nysa jest uratowana, to znaczy, że będziecie wracać do domów, czy nie?
Leżący na łóżku mężczyzna podnosi się na łokciu i spogląda na mnie ponuro: - Będzie prąd i woda, to będziemy wracać. Na razie nie ma ani prądu, ani wody.
W nyskim ekonomiku szukam osoby, która koordynuje akcją pomocową.
- W niedzielę wieczorem stwierdziliśmy, że trzeba otworzyć szkołę - Barbara "ogarnia" na miejscu panujący tu rozgardiasz, wydaje dyspozycje innym. - Na początku "tylko" otworzyliśmy szkołę, żeby ewentualnie dać schronienie, jeśli ktoś by go potrzebował. Nagle znajomi i znajomi znajomych zaczęli na zwozić pomoc, koce, wodę, jedzenie. Wtedy zaczęli do nas dzwonić różni ludzie, pytać. No i zaczęli przychodzić pierwsi potrzebujący, którzy ze strachu przed powodzią opuścili swoje domy.
- Już w niedzielę?
- Tak, już w niedzielę.
Na przykład Weronika i Mariusz, młoda para, którą zastaję w jednej ze szkolnych sal. Jest z nimi półtoramiesięczny Kubuś i duży pies, który wygląda na totalnie zdezorientowanego, a jak wchodzę do "ich" pomieszczenia, próbuje szczekać nieśmiało.
- Mieszkamy na ulicy Wita Stwosza, na parterze - opowiada Weronika. - Woda zaczęła się wlewać do piwnicy. Przeraziłam się, szczególnie jak zobaczyłam, jak na podwórku woda się podnosi. Stwierdziłam, że trzeba gdzieś uciekać. Piwnice też były pod wodą. Woda zaczęła sięgać naszego parteru. Wtedy już wydzwanialiśmy wszędzie, żeby ktoś nas zabrał, żeby nas ewakuowali. Czekaliśmy trzy godziny. W końcu wojsko się pojawiło, przejechali przez wodę dużym wojskowym samochodem. Zabrali nas, dziecko i psa. Jak wychodziliśmy z domu, mieliśmy już po kolana wody.
Dzisiaj Weronika jest już spokojniejsza.
- Sąsiadka do mnie zadzwoniła, powiedziała, że można wracać, że na razie sytuacja się unormowała, parteru na szczęście nie zalało. Więc możemy wracać i pomagać przy sprzątaniu. Mam nadzieję, że to już koniec i że będziemy mogli stwierdzić, że wszystko się dobrze skończyło. Że te wały, co je połatali nocą, przetrwają.
- Czy ktoś wam polecił otworzyć punkt pomocy? - pytam Barbarę.
- Nie, to wszystko nasza inicjatywa, zrobiliśmy to sami - odpowiada.
Stoimy na szkolnym korytarzu, wokół sterty koców, butelki z woda pitną, produkty żywnościowe i mnóstwo kręcących się tu ludzi.
- Trochę już sprzątamy, bo ludzie zaczęli wracać do swoich domów.
- Zaczęli wracać, bo już się robi bezpiecznie?
- Nie do końca. Pojawiły się informacje od straży miejskiej, że na terenach ewakuowanych pojawili się złodzieje. Zaczęły się kradzieże. Jeden pan otrzymał informację, że jego dom został "wyczyszczony". Więc ludzie, nie dość że się martwią, że ich dobytek zostanie zalany, to jeszcze coś takiego. Więc od rana opuszczają naszą szkołę i idą zobaczyć, co się dzieje z ich domami, mieszkaniami. Dziewczyny nalewajcie, nalewajcie zupę, ja tu z panem redaktorem rozmawiam.
CZYTAJ WIĘCEJ: CIEMNOŚĆ, BŁOTO NA ULICACH, POWYBIJANE SZYBY W WITRYNACH. REKORD Z 1997 ROKU POBITY >>>
Ludzie są różni
Obok krząta się dyrektorka szkoły Beata Stefanowicz-Ciecieląg. Sprawdza na listach jakieś nazwisko, próbuje ustalić, czy taka osoba pojawiła się w noclegowi - wszyscy "pensjonariusze" zostali spisani, na stoliku leżą listy z imionami, nazwiskami i miejscem zamieszkania. Wszyscy wokół są zajęci, zaaferowani, co chwilę ktoś podchodzi, coś przywiózł, coś innego ma rozwieść. Tymczasem na szkolnym korytarzu wciąż wrze jak w ulu. Jest na miejscu strażniczka miejska, co chwilę pojawiają się policjanci i oczywiście potrzebujący.
- Mieliśmy 108 osób, w tym momencie mamy około trzydziestu - relacjonuje Barbara. Przez pierwszą dobę, od niedzieli do poniedziałkowego wieczora, cały czas pracowała dla potrzebujących, nie zmrużyła oka. - Były różne sytuacje, na przykład była pani na wózku inwalidzkim, staruszka, która nie trzymała moczu. Do toalety w naszej szkole trzeba wejść po schodkach, jest nieprzystosowana dla osób na wózku. Wie pan, ja jestem nauczycielką, a musiałam sobie poradzić również w takich sytuacjach. Inna pani zażądała ciepłego posiłku, a to przecież jest szkoła, tu nie ma restauracji, ciepłe posiłki mamy tylko wtedy, gdy nam je ktoś przywiezie, tak jak teraz. A ta pani kategorycznie zażądała czegoś ciepłego do jedzenia. Wie pan, ludzie są różni.
Rzeczywiście, na stole na środku korytarza wylądowały wielkie garnki z jedzeniem - przywiozły je panie z Koła Gospodyń Wiejskich z miejscowości Kłodobok, choć w przygotowanie posiłku - barszczu na pierwsze danie i kaszy z mięsem na drugie, zaangażowane były kobiety z kilku okolicznych wsi.
- Ludzie są różni - kontynuuje Barbara.
Przywołuje taką sytuację: ktoś donosi, że był świadkiem, jak po dary przyszła kobieta, która nie była powodzianką. Jej mieszkanie nie było w żaden sposób zagrożone zalaniem. Pobrała jedzenie, sporą ilość, a odchodząc, powiedziała do towarzyszącej jej osoby, że "jak dają, to trzeba brać i się nie zastanawiać".
- Co my mamy zrobić? Przecież nie jesteśmy w stanie wszystkich sprawdzić, zweryfikować, czy są potrzebujący - tłumaczy Barbara.
Ale - przyznaje - takie sytuacje to wyjątki. Spotkała się z ogromem dobra, chęci pomocy potrzebującym. Jest tym zbudowana, żeby nie powiedzieć - dumna.
- Jak zwykle my Polacy daliśmy radę w trudnej sytuacji - mówi na pożegnanie z uśmiechem.
Groźnie i pięknie
Opuszczam Nysę. Śmigłowców już nie słyszę, spoglądam raz jeszcze na most, pod którym z hukiem przewalają się masy wody.
Świeci słońce, spacerują całe rodziny, z zaciekawieniem patrzą na rzekę, która wygląda dzisiaj inaczej niż zwykle. Groźnie i pięknie. I nawet przez chwilę mogłoby się wydawać, że życie toczy się normalnie.
Nysa Kłodzka, na którą tak sobie wszyscy patrzymy, wpada między Opolem a Brzegiem do Odry. A fala powodziowa na Odrze już sunie w stronę Oławy i Wrocławia.