W roli potrzebujących, którzy mają okazywać wdzięczność - niewidomi, osoby w kryzysie bezdomności, dzieci, zwierzęta i weterani. W roli dobroczyńców - mikrocelebryci, ofiary PR-owej katastrofy, znudzeni miliarderzy i "twórcy treści". Gapie obserwujący, jak ktoś jednym ruchem ręki odmienia życie, są wzruszeni. A potem klikają "subskrybuj".
Awantura. Tłum atakuje nowojorską policję, niszczy zaparkowane samochody i wybija szyby. Ruch w tej części miasta jest sparaliżowany - nie jeździ metro, auta stoją w gigantycznych korkach. Nie, to nie nowy film sensacyjny czy katastroficzny. To nie efekt niepokojów społecznych, to również nie manifestacja, która wymknęła się spod kontroli. Przyczyn tego, co stało się w piątek, 4 sierpnia, trzeba szukać w sieci. Jeden z popularnych w Stanach Zjednoczonych youtuberów wrzucił do internetu ogłoszenie, że będzie w wyznaczonym miejscu rozdawał konsole do gier.
Na miejscu zjawiło się - według szacunków nowojorskiej policji - ponad dwa tysiące zainteresowanych. Tłum w pewnym momencie stał się agresywny i doszło do przepychanek z policją, która użyła siły. Zatrzymanych zostało kilkanaście osób, w tym influencer, który miał rozdawać konsole. O sprawie mówiły największe amerykańskie media, które zwracały uwagę, że zatrzymany youtuber w ramach walki o zasięgi doprowadził do niebezpiecznej sytuacji i sparaliżował na długie godziny centralną część Manhattanu.
Słuchając tych komentarzy, déjà vu musieli przeżywać mieszkańcy Rzeszowa. Na początku lipca miasto również zostało częściowo sparaliżowane - nie jeździły autobusy, a kierowcy musieli stać w długich korkach. Wszystko dlatego, że rodzimy influencer, zajmujący się między innymi motoryzacją, zamieścił w mediach społecznościowych zaproszenie na jedną z tamtejszych stacji paliw i obiecywał, że zapłaci za tankowanie każdemu, kto zjawi się na miejscu.
Do stacji ustawiły się wielokilometrowe korki. Wszystko nagrywała ekipa infuencera. Niedługo potem w sieci pojawił się film, w którym pomysłodawca akcji pokazuje inne patenty na efektowne rozdawanie pieniędzy: przekazywał nieznajomym pieniądze i oddawał im samochody. Wszystko to miało być - jak skomentował sam w nagraniu, które dzisiaj ma blisko 2,5 mln wyświetleń (stan na 9 sierpnia) - formą "podziękowania dla widzów". Za co? Za oglądanie jego filmów.
Polski youtuber postanowił wesprzeć też schronisko dla psów i przekazać 100 tys. złotych na rzecz domu dziecka w Długiem na Podkarpaciu. Zrobił to - a jakże - bardzo efektownie. Skrzynka podrzucona pod drzwi domu dziecka była ciężka i owinięta łańcuchem zamkniętym na kłódkę z kodem. Na wieku ktoś przykleił kartkę z informacją, że to "darowizna, nic groźnego, proszę się nie bać".
Mimo tych zapewnień pracownicy placówki wezwali policję. Jak tłumaczy rzecznik komendy w Krośnie, żaden przepis nie nakładał na nich tego obowiązku, jednak takie działanie podpowiadał zdrowy rozsądek. Funkcjonariusz z przeszkoleniem saperskim potwierdził, że skrzynia nie stanowi zagrożenia.
W międzyczasie na miejsce dotarł naczelny lokalnego portalu Krosno 112, do którego zadzwonił anonimowy darczyńca. Redaktor Marcin Mikosz przywiózł kolejny element układanki - podany mu przez telefon kod 7777 otwierający kłódkę.
Skrzynia została otwarta, w środku znajdowała się gotówka (sto tysięcy złotych), a resztę wypełniały słodycze. Dwa dni później, w poniedziałek, dyrekcja domu dziecka wpłaciła gotówkę do banku, który ostatecznie potwierdził, że banknoty są autentyczne.
Redakcja tvn24.pl usiłowała skontaktować się z youtuberem, by uzyskać potwierdzenie, że darowizna dla domu dziecka pochodzi od niego. Nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Jednak na Twitterze influencera pojawił się wpis o treści "skrzynka pełna cashu wypełniona aż po brzegi".
Natomiast w rozmowie z Kanałem Sportowym twórca chętnie i obszernie opowiadał o akcji na stacji benzynowej i w Dolnośląskim Inspektoracie Ochrony Zwierząt. Gdy jednak prowadzący zapytał go, czy był kiedyś w Krośnie, influencer natychmiast stwierdził, że "jeśli chodzi o ten dom dziecka, to on nic nie wie" (przypominając jednocześnie, że "te siódemki to jakiś zbieg okoliczności", niemający nic wspólnego z tablicą rejestracyjną z cyframi 777, którą chwalił się w mediach społecznościowych).
Na wypadek, gdyby słuchacze lub prowadzący nie słuchali go wystarczająco gorliwie, youtuber zauważył, że jego tweet o "skrzynce pełnej cashu" został opublikowany jeszcze przed pojawieniem się medialnych doniesień o darowiźnie. Po naleganiach prowadzących stwierdził, że "skrzynka musiała być bardzo ciężka".
Wszystko już było
Czy to znaczy, że influencer blokujący centrum Manhattanu garściami czerpał z polskiego internetowego eksperta od motoryzacji i tuningu? Nie. Za ojca trendu na robienie w internecie show z pomagania uważany jest MrBeast, 25-latek pochodzący z Kansas w USA.
Opisując jego wagę na internetowym rynku, trudno uniknąć dużych liczb. Obecnie MrBeast ma ponad 174 mln subskrybentów. Na samym portalu YouTube, według szacunków serwisu SocialBlade, który analizuje aktywność internetową twórców, rocznie może zarabiać około 44 mln funtów. W ciągu czterech dni jego najnowszy film (o siedmiu dniach spędzonych na tratwie) obejrzało blisko 100 mln widzów.
Pół roku temu MrBeast opublikował w sieci film, który dotąd obejrzało ponad 150 milionów ludzi na całym świecie. Influencer sfinansował operację usunięcia zaćmy dla tysiąca osób.
MrBeast spłacał też przypadkowo spotkanym ludziom kredyty, regulował zaległe rachunki i dawał gigantyczne napiwki - po kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Na każdym filmie widać, że po prostu opłaca się spotkać go na swojej drodze. W zamian za pieniądze wystarczy dużo radości. Łzy szczęścia też są akceptowane. Okazać wdzięczność przecież jakoś trzeba.
- Czy to coś nowego? Nie, robienie show z pomagania jest trendem, który obecnie się klika i podoba. Moda na pomaganie przychodziła i odchodziła już wielokrotnie. Różnica polega na tym, że twórcy internetowi obecnie mają budżety, które kiedyś miała tylko telewizja - mówi Maciej Dąbrowski, znany jako Człowiek Warga. Jest jednym z najpopularniejszych youtuberów w kraju. Na bieżąco ocenia i komentuje trendy pojawiające się w sieci. Na wstępie zaznacza, że akcja z podrzuceniem skrzyni z pieniędzmi pod dom dziecka była - jego zdaniem - dobrym pomysłem.
- Pomaganie zawsze jest okej, nawet jeżeli robimy to z pobudek osobistych, egoistycznych. Czasami chodzi o to, żeby się samemu dobrze poczuć, czasami chodzi o zasięgi i popularność. Ba! Pomaganie jest okej nawet wtedy, kiedy motywacja darczyńcy budzi niesmak - na przykład jakiś celebryta coś palnie albo zrobi coś głupiego i robi sobie PR kryzysowy. Jest wtopa, a potem akcja zbierania na pieski. Obrzydliwe? Tak, ale finalnie dzieje się coś pożądanego, dobrego. Pieniądze trafiają tam, gdzie ich brakuje.Maciej Dąbrowski, znany jako Człowiek Warga, jeden z najpopularniejszych youtuberów w Polsce
Jego zdaniem, w najbliższym czasie będzie można natknąć się na akcje podobne do tej z podrzuceniem pieniędzy pod dom dziecka na Podkarpaciu. - Lepszy taki trend niż podpalanie samochodów i niszczenie kosztownych rzeczy dla samego niszczenia - mówi youtuber.
Kupowanie emocji
Nasza rozmowa szybko schodzi na MrBeasta. Amerykański influencer, co prawda, sfinansował operację usunięcia zaćmy dla tysiąca osób, ale - jak zwraca uwagę Maciej Dąbrowski - zrobił to na swój sposób, na swoich warunkach. Poddani zabiegowi po zdjęciu opatrunków w końcu (często po raz pierwszy w życiu) mogli coś zobaczyć. A co widzieli? Chirurga, youtubera i jego operatora kamery. Wszystko po to, żeby na filmie pokazać reakcję z przywróconego wzroku.
Człowiek Warga opowiada, że całość przypominała film dokumentalny zrealizowany w 2018 roku przez "National Geographic", w którym pokazywano fragmenty północnokoreańskiej propagandy. Widać na nim reakcję ludzi po usunięciu zaćmy, którym przy usuwaniu opatrunków pokazywano wizerunek Kim Dzong Una, jego ojca Kim Dzong Ila i dziadka – Kim Ir Sena.
- Show polegający na robieniu dobra opiera się na transakcji wiązanej. Autor coś daje, na przykład pieniądze. W zmian dostaje coś, co może potem wykorzystać do promocji filmu: łzy szczęścia, wzruszenie, wdzięczność. Emocje na ekranie rodzą emocje odbiorców i tak to się kręci. Od dziesiątek lat tego schematu używa telewizja. Stąd popularność talent shows, stąd duża oglądalność programów, w których rodziny w beznadziejnych sytuacjach otrzymują nowy dom i szansę na funkcjonowanie - mówi Maciej Dąbrowski.
Kiedy już - jak mówi rozmówca tvn24.pl - odbiorcy nasycą się historiami "zwykłych ludzi", następuje zwrot w kierunku "znanych i lubianych". Trendują wtedy programy rozrywkowe, w których celebryci wykonują nietypowe zadania, tańczą na lodzie, skaczą do wody albo biją się w klatkach. A potem cały proces zaczyna się od początku i uwaga na nowo skupiona jest na "zwykłych ludziach".
Z realizacją materiałów, które opierają się na kupowaniu uczuć, jest w Polsce - jak mówi "Człowiek Warga" - dużo trudniej niż za oceanem. - Jesteśmy nauczeni wstrzemięźliwości w okazywaniu uczuć. Nawet jak bardzo się cieszysz, to lepiej tego nie okazywać, bo jeszcze się sąsiad wkurzy - dodaje znany youtuber. To z kolei sprawia, że nad Wisłą trudniej jest się dzięki pieniądzom ubierać w strój superbohatera.
- Jakiś czas temu w mediach społecznościowych informowałem, ile udało się zebrać na fundację Rak and Roll w ramach jednej z moich inicjatyw. Wrzucałem dowód przelewu, a w komentarzach wybijało, że się chwalę i buduję popularność na działalności charytatywnej - opowiada Maciej Dąbrowski.
Stąd też - jak domniemuje - kokieteria autora pomysłu z podrzuceniem skrzyni pod dom dziecka na Podkarpaciu. - Z jednej strony było na początku jego dementi, z drugiej dość wyraźne sugestie, że to jednak on stoi za całym przedsięwzięciem - zwraca uwagę Dąbrowski.
Za tę (chwilową!) niejednoznaczność na youtubera Buddę spadły głosy krytyki. Niektórzy zwracali uwagę, że darczyńca chce zjeść ciastko (zyskać zasięgi i poklask) i mieć ciastko (uniknąć oskarżeń o lans na potrzebujących).
Show
Sebastian Hejnowski, absolwent Akademii Ekonomicznej w Poznaniu oraz Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie, jest praktykiem w zakresie PR. Uważa, że robienie show z pomaganiem na pierwszym planie jest reklamą i nie ma co jej postrzegać jako czegoś więcej.
- Można zapłacić za klip w telewizji albo w sieci, można też efektownie rozdać pieniądze potrzebującym. Drugie rozwiązanie paradoksalnie może przynieść efekty taniej, ale może być bardziej ryzykowne niż tradycyjna reklama - mówi ekspert.
Dlaczego? Bo w przeciwieństwie do reklamy tradycyjnej prawdziwa motywacja jest tu najczęściej ukryta.
- Chodzi o stworzenie określonego wizerunku i podbicie swojej popularności. Środki wydane na ten cel mogą przynieść przeciwny skutek, jeżeli odbiorcy zobaczą w tym działanie nieszczere, obliczone na konkretny efekt. Do takiego zdemaskowania w przypadku zwykłej reklamy nie dochodzi - przekazuje Hejnowski.
Jego zdaniem, obecna popularność trendu związana jest z tym, że "twórcy zostali wychowani przez odbiorców".
- Według mnie, spektakularne niszczenie cennych przedmiotów, chwalenie się bogactwem i przepychem oraz efektowne pomaganie innym to dwie strony tej samej monety. Po prostu nadawcy, twórcy zorientowali się, że ta "dobra" aktywność nagradzana jest większą liczbą wyświetleń, poleceń i komentarzy. Wiążą się z tym cieplejsze emocje, dlatego twórcy wybrali taką aktywność. To czysta kalkulacja.Sebastian Hejnowski, ekspert do spraw PR
Podkreśla, że dobroczynność jest dobrą metodą na PR kryzysowy i - jak przyznaje - sam wielokrotnie poleca takie działanie swoim klientom. Jeśli ktoś zawinił, to same przeprosiny często nie wystarczą i wsparcie fundacji dobroczynnej jest krokiem w dobrą stronę. Przy okazji darczyńca chowa się za celem, który wspiera, jak za tarczą do rzutek i jednocześnie się przy nim ogrzewa - wskazuje ekspert. Dlatego - jak mówi - to bardzo "praktyczne narzędzie”.
Sebastian Hejnowski zwraca uwagę, że w kryzysowym PR sięga się zazwyczaj po szerszą ideę - na przykład wsparcie fundacji, bez odnoszenia się do konkretnych ludzi i emocji. Inaczej jest w przypadku aktywności youtuberów, którzy chcą nie tylko ocieplać wizerunek, ile też zarabiać na wyświetleniach. I ten aspekt, zdaniem eksperta, jest nawet bardziej kontrowersyjny.
- Odzierają oni osobę potrzebującą z ochrony. W zamian za jakąś formę pomocy muszą pokazać się jako osoby słabe, które bez cudownego wsparcia z zewnątrz nie mogłyby sobie poradzić. Muszą okazać wdzięczność, wyżywić emocjami odbiorców treści, których stają się bohaterami - ocenia specjalista.
Jak zauważa dr Małgorzata Majewska, medioznawczyni z Uniwersytetu Jagiellońskiego, w historii o skrzynce przed domem dziecka pojawił się przede wszystkim mechanizm informacji niejawnej. - Chłopak nie potwierdzał i nie zaprzeczał, ale dawał informacje kotwiczące, typu "była ciężka". Dawało to wrażenie bardzo dobrze zorganizowanej akcji - ocenia ekspertka.
Akcji na tyle dobrze zorganizowanej, że pojawia się pytanie o sposób jej przeprowadzenia - począwszy od konieczności wezwania patrolu policji do "porzuconej" skrzyni i medialnego nagłośnienia darowizny, na sposobie, w jaki ofiarodawca komentował wydarzenie, skończywszy. Podopieczni domu dziecka zyskali gotówkę - a co zyskał (lub stracił) pewien influencer? I czy powinno nas to martwić, skoro ci, których postrzegamy jako najsłabszych i najbardziej wykluczonych, bezdyskusyjnie zyskali?
Tęsknota za dobrym światem
Reklamy i inne działania marketingowe nie robią na nas już aż takiego wrażenia jak 30 lub 50 lat temu. Co nie oznacza, że nie robią na nas wrażenia wcale - kiedy my jesteśmy czujniejsi, twórcy reklamy są po prostu bardziej pomysłowi. - Reklama w XXI wieku trochę zmieniła znaczenie i funkcję. Z jednej strony jako konsumenci jesteśmy przyzwyczajeni do przekazów reklamowych, ale z drugiej strony pojawiło się wiele nowych kanałów i sposobów, którymi można różne produkty reklamować - tłumaczy dr Małgorzata Majewska, medioznawczyni z UJ. I dodaje: - Najskuteczniejszy z punktu widzenia reklamodawców, ale niebezpieczny z punktu widzenia odbiorców jest taki przekaz reklamowy, kiedy my rozpoznajemy jako "swoje" coś w reklamowanym produkcie. Rozpoznajemy, że produkt lub osoba, która o nim opowiada, w jakiś sposób nas wyraża.
Jako przykład Majewska wskazuje najnowszą reklamę mleka roślinnego, w której wystąpiła Katarzyna Nosowska. - Pozornie to nie była reklama, chociaż wszystkie oznaczenia zostały zachowane. Natomiast jeśli ktoś lubi Nosowską i się z nią identyfikuje, to ma wrażenie, że Nosowska lepiej niż my sami mówi o tym, co może nas dotyczyć, drażnić lub bawić. Jeśli mamy poczucie, że jakiś produkt lub osoba lepiej niż my nazywa nasze potrzeby, to jesteśmy trochę bezbronni.
Nasza sprawczość znacząco wzrasta, kiedy dostrzegamy aspekt reklamowy. - A najbardziej podatni na reklamę są ci z nas, którym się wydaje, że w ogóle nie są podatni - zauważa rozmówczyni tvn24.pl.
Pytana, czy publiczne działania charytatywne prowadzone przez celebrytów można uznać za formę reklamy, Majewska wskazuje, że mowa tu "raczej o kategorii wizerunku lub public relations, jednak to wciąż ta sama szufladka". - Charytatywność uruchamia w nas taką tęsknotę za światem, w którym wszyscy dla siebie jesteśmy dobrzy. To tęsknota małego dziecka w nas, że świat jest sprawiedliwy, że wszyscy się lubią, rozumieją i akceptują. W momencie, kiedy jakaś osoba publiczna mówi: "sama z siebie daję dzieciakom dużą kwotę pieniędzy" albo "sam z siebie finansuję nowe schronisko dla zwierząt", to to jest dla nas informacja, że ten dobry świat gdzieś istnieje, a przepustką do niego jest ta konkretna osoba. To jest nie tyle jej reklama, co wzmocnienie jej wizerunku jako osoby, którą chcielibyśmy mieć blisko.
Jak tłumaczy medioznawczyni, reklama opiera się na podstawowym mechanizmie, który zachodzi w naszej głowie: "albo chcemy coś lub kogoś blisko, albo chcemy coś lub kogoś daleko". - Jeśli mamy kogoś, kto buduje schronisko albo daje na onkologię dziecięcą, to myślę: "chciałabym mieć taką osobę blisko, bo wierzę, że on, ona, ono jest dobrą osobą". Jak wskazuje Majewska, sposobem, by "mieć blisko" celebrytę, którego nie znamy osobiście, jest słuchanie i oglądanie utworów, podcastów i programów. Czyli tego, co jest źródłem zarobku twórców treści i pozwala na zmonetyzowanie naszego zainteresowania.
Pozorna sprawczość cyników
Jako odbiorcy jesteśmy znacznie bardziej czujni, gdy to, co widzimy (działalność filantropijna), nie zgadza nam się z tym, co wiemy (wizerunek celebryty jako osoby przemocowej lub w inny sposób problematycznej). Jeśli natomiast o rozpoznawalnym dobroczyńcy nie wiemy nic lub słyszeliśmy wcześniej same miłe rzeczy, chętniej uwierzymy, że jego działanie wynika wyłącznie z odruchu serca. - Gdyby taką autopromocję zrobił ktoś, kto ostatnio w mediach pojawił się na przykład jako domowy bokser, to to samo dobro mogłoby uruchomić we mnie podejrzenie, że jest po to, żeby "ukryć to ciemne" - tłumaczy Majewska.
Jak wyjaśnia medioznawczyni, sytuację, w której celebryta najpierw zalicza wpadkę wizerunkową, a następnie publicznie podejmuje się działalności charytatywnej, można określić jako sinusoidę medialną. - A nasz umysł sinusoidy nie zniesie, musi mieć albo plus, albo minus - tłumaczy Majewska.
Rozmówczyni tvn24.pl podkreśla, że jako obserwatorzy działań charytatywnych nie jesteśmy w stanie z bezwzględną pewnością ocenić intencji i odsiać czysto altruistycznych aktów od wizerunkowych ustawek.
- My nie mamy dostępu do intencji. Jedyny dostęp do intencji mamy poprzez ekspresję, czyli przez konkretne działania, słowa. Nie wiemy, dlaczego ktoś robi to, co robi.dr Małgorzata Majewska, medioznawczyni z Uniwersytetu Jagiellońskiego
- Cały myk polega na tym, że nie mamy dostępu do intencji, ale równocześnie potrzebujemy mieć poczucie sensu i wtedy ludziom te intencje przypisujemy - wyjaśnia ekspertka. Jak dodaje, "ludzie bardzo źle sobie radzą ze stanem niewiedzy, więc wolą wiedzieć fałszywie i coś założyć, żeby się czuć bezpiecznie". - Mylimy nasze przekonania na temat świata z prawdą o świecie - tłumaczy Majewska.
Często na naszą potrzebę uporządkowania świata nakłada się cynizm. Nie tylko przypisujemy innym intencje, ale też zakładamy, że wynikają one ze złej woli. Wyprodukowali szczepionkę? Bo chcą kontrolować umysły! Przeprowadził przez jezdnię staruszkę? Pewnie zabrał jej portfel! Odwiedziła dzieci w hospicjum? Żeby poprawić swój wizerunek!
- Czasem, bardzo rzadko, zdarza się, że cyniczna interpretacja jest tą właściwą i wtedy widzimy sukces osoby, która to "przewidziała". Natomiast jeśli to, co mówił cynik, się nie sprawdza, to wszystko się rozmywa - wskazuje nasza rozmówczyni. Dodaje, że sytuacje, w których rzeczywistość potwierdza nasze najgorsze założenia, daje nam poczucie pozornej sprawczości.
Zgodnie z tą tezą nie możemy jednoznacznie stwierdzić, że youtuber, który dał domowi dziecka w Długiem sto tysięcy złotych, zrobił to, by uzyskać rozgłos. Możemy tak przypuszczać, widząc, jak teatralny był sposób przekazania darowizny i w jaki sposób zostały w niego zaangażowane media, wreszcie – jak kokieteryjnie celebryta reagował na wzmianki o wydarzeniu. Jednak nawet stosując brzytwę Ockhama i szukając wyjaśnienia opartego na jak najmniejszej liczbie założeń, nie będziemy mieć absolutnej pewności, jakie intencje kryły się za "skrzynką pełną cashu", o której tweetował youtuber.
Możemy natomiast przeanalizować, jak publiczność reaguje na tę historię. Ponieważ youtuber nie budzi negatywnych skojarzeń (poza grupą wiernych fanów przed historią z podkarpackim domem dziecka nie budził prawdopodobnie żadnych skojarzeń), to nie ma mowy o sinusoidzie medialnej i łatwiej jest nam uwierzyć, że filantropijny gest jest faktycznie bezinteresowny. A ponieważ nie mamy poczucia, że obcujemy z opłaconą kampanią reklamową, łatwiej przychodzi nam zanurzenie się w miłym świecie, w którym ktoś pomaga "biednym dzieciom".
Chcemy mieć to blisko.
- Youtuber, który dał pieniądze na dzieci, to "swój chłop". Kiedy ktoś wykupił reklamę i wiemy, że musiał wydać na to ogromne pieniądze, to patrzymy na to inaczej niż na młodego chłopaka, który zrobił coś fajnego i dlatego o nim usłyszeliśmy. Tu bardzo ważny jest kontekst - tłumaczy Majewska.
Jak wyjaśnia ekspertka, mamy dwa poziomy odbioru zjawiska medialnego - emocjonalny i racjonalny. Emocjonalny odpowiada za to, że kiedy identyfikujemy się z postacią lub zjawiskiem, odczuwamy niezgodę na ich krytykę. Niezależnie od tego, jak skuteczny jest odbiór przyczynowo-skutkowy, naszą pierwszą reakcją jest stanowcze NIE. Ewentualnie: zdziwienie, że ktoś chce rzecz dobrą i czystą (w naszym odczuciu) skrytykować.
- Racja emocjonalna, to, czy chcesz coś blisko czy daleko, jest niedyskutowalna. Później jest przestrzeń na reakcję racjonalną, ale wiele osób zatrzymuje się na tym pierwszym etapie. Hejterów, którzy pewnie się pod tym tekstem pojawią, coś najpierw wkurzy, bo dotkniemy czegoś ważnego w nich. I tego się nie przeskoczy, bo dialog zaczyna się od tego, że ludzie rozumieją, że najpierw jest emocja, a potem racjonalność.dr Małgorzata Majewska, medioznawczyni z Uniwersytetu Jagiellońskiego
Nikt nie pokazał dzieci. I dobrze!
Wysokość darowizny sprawiła, że informacja o niej została podana przez media. Jednak to sposób jej dostarczenia zaważył na atrakcyjności przekazu. "Tajemniczy" darczyńca i udramatyzowana metoda podarowania skrzynki stworzyły opowieść, którą media mogły żyć przez wiele dni. Pojawia się pytanie: czy to zainteresowanie mogło zaszkodzić wychowankom domu dziecka w Długiem?
O tę kwestię zapytaliśmy Annę Krawczak, członkinię Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem Uniwersytetu Warszawskiego, badaczkę i publicystkę, która obszernie opisuje rzeczywistość pieczy zastępczej i opieki nad dziećmi w Polsce.
- Myślę, że przede wszystkim trzeba by zapytać dzieci. Zwróciłabym uwagę na to, czy dzieci były pokazywane, czy był udostępniany ich wizerunek. Dyrekcja tego nie zrobiła, i z tego powodu chapeau bas dla niej. Udostępnianie wizerunku dzieci, które przebywają w różnych formach pieczy zastępczej, jest wplataniem innej opowieści. Opowieści o tym, że takie dziecko znajduje się w takim a takim miejscu dlatego, że najbliższa rodzina to dziecko zawiodła. Czyli za tą historią kryje się dramat konkretnego dziecka - podkreśla nasza rozmówczyni.
Dyrekcja domu dziecka w Długiem jeszcze przez kilka dni po odebraniu darowizny nie zgadzała się na rozmowę z mediami. O szczegółach tego poranka mówiła wyłącznie policja oraz naczelny lokalnego portalu internetowego, który pojawił się na miejscu po informacji od darczyńcy.
Gdzie nikt nie przecina wstęg
Anna Krawczak jest ostrożna w ocenie całokształtu sprawy darowizny dla placówki w Długiem. - Z jednej strony trzeba zważyć wartość tych stu tysięcy i co one konkretnie znaczą dla tej placówki i mieszkających tam dzieci, a z drugiej strony - nadzieje i intencje influencera na jakiś rodzaj promocji, na zrobienie sobie wokół tego rozgłosu. Ale przecież lokalne firmy, kiedy przekazują z okazji Dnia Dziecka czy świąt Bożego Narodzenia markowe bluzy, buty albo zabawki, oczekują pozowania z wychowankami albo przysłania zdjęć rozradowanych dzieci otwierających te prezenty. Właściwie jaka jest tu różnica etyczna? - zastanawia się ekspertka.
Jak zwraca uwagę, jest powód, dla którego częstsze są darowizny dla placówek publicznych, takich jak dom dziecka niż dla rodzin zastępczych. - To dlatego, że rodziny zastępcze żyją w prywatności. Esencją rodziny zastępczej jest to, że zapewnia dzieciom wychowanie w warunkach domowych. Nikt nie przecina wstęg przed nową rodziną zastępczą, ponieważ ona mieszka w budynku prywatnym, a nie w budynku, który został wyremontowany z kasy województwa albo powiatu. I nikt nie przyjeżdża furgonetką, żeby przywieźć prezenty "biednym sierotkom", bo żadna rodzina zastępcza na to nie pozwoli. One chronią prywatność dzieci im powierzonych - tłumaczy Anna Krawczak. I dodaje: - To też pokazuje, że my sami, jako darczyńcy, nie zawsze kierujemy się pomocą dzieciom, ale też widzialnością tej pomocy. Gdyby było inaczej, to takimi akcjami charytatywnymi byłyby obdarowywane zarówno podmioty prowadzące pieczę instytucjonalną, jak i rodziny zastępcze, których, nawiasem mówiąc, jest więcej.
- A jednak na widelcu znajdują się placówki, właśnie dlatego, że są widoczne - komentuje ekspertka. Zaznacza jednocześnie, że potrzeba "pokazania swojego dobroczynienia", która może stać za działalnością charytatywną, niekoniecznie jest naganna - po prostu istnieje.
"To jest atrakcyjne medialnie"
A co z policją, która musiała zostać wezwana do tajemniczego pakunku pozostawionego przed wejściem do domu dziecka? Czy taka wizyta mogła mieć wpływ na dobrostan podopiecznych? - Zdecydowanie dobrze byłoby tego uniknąć. Aczkolwiek nie jest tak, że obecność służb w domu dziecka jest obecnością niecodzienną. Nie wiem, jak jest w tym konkretnym domu dziecka, ale generalnie zdarzają się interwencje policji - mówi nasza rozmówczyni.
Jednocześnie Krawczak zaznacza, że "to, że taka rzecz nie jest czymś niecodziennym, nie oznacza, że takie sytuacje należy generować, jeżeli okoliczności tego nie wymagają". - Oczywiście, w stopniu wyższego zagrożenia, kiedy dziecko krwawi albo podejrzewam u niego atak wyrostka robaczkowego, to nie zastanawiam się nad tym, czy przyjazd karetki lub policji straumatyzuje dzieci, tylko ratuję życie i zdrowie. Tu natomiast jest taka sytuacja, że dzieje się to nadmiarowo. Nie musiałoby się to stać, gdyby metoda przekazania darowizny była inna - zauważa badaczka. I dodaje: - Z drugiej strony inna metoda przekazania darowizny byłaby czymś codziennym. A – jak rozumiem – tutaj intencje mogły być takie, żeby podkreślić niezwykłość sytuacji. To jest atrakcyjne medialnie.
Autorka/Autor: Anna Winiarska, Bartosz Żurawicz
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Krosno112