Gryzący zapach ogniska przykleja się do ubrań i długo na nich zostaje. Wracają z nim do domu. Będą musieli szybko się go pozbyć, bo przecież może ich zdradzić. Jest jak poszlaka, która rodzi domysły. Jak ślad, który każe zadawać niewygodne pytania.
Wszystkie zdjęcia użyte w artykule są jedynie ilustracyjne. Nie przedstawiają opisanych wydarzeń.
Nie wszystkim podobają się te ich nocne wyprawy w głąb lasu. Nie każdemu więc mogą opowiedzieć historie, które stamtąd przynoszą. I nie ze wszystkimi dzielą się tym, co widzieli albo słyszeli przy zapalonych w środku lasu ogniskach, przy których ogrzewają się ludzie przedzierający się przez granicę.
- Gdybyś zobaczył ich stopy! Białe, spękane, bardzo zniszczone - mówi mieszkanka przygranicznej miejscowości. - Gdy na nie patrzę, myślę, co by było, gdybym to ja znalazła się w takiej sytuacji.
Inni też opowiadają o "okopowych stopach", odpadających fragmentach skóry i poranionych nogach ludzi przedzierających się przez granicę. Mówią o przemarzniętych, udręczonych życiem i ucieczką, totalnie zagubionych rodzinach.
"Marzyłam, żeby ktoś zapukał"
Różne są te przygraniczne historie, bo tworzą je ludzie, którzy mają różne życiowe doświadczenia. Mieszkają w mniejszych lub większych miejscowościach, położonych bliżej lub dalej od granicy. Ale łączy ich przekonanie, że ci, którzy znaleźli się w przygranicznym lesie, nie mogą tam zostać sami, bez pomocy. Idą więc, żeby się nimi zająć. Ogrzać, nakarmić, a potem być może też dać im schronienie.
- Zawsze marzyłam, żeby ktoś zapukał do naszych drzwi. Mogłabym się podzielić ciepłą zupą i nie tylko - mówi Agnieszka, mieszkanka pogranicza. - Ale nikt nie zapukał. Choć wiem, że czasem zaglądał na nasze podwórko. Na przykład wtedy, gdy zniknęła para butów. Tych najgorszych. A przecież obok stały inne, dużo lepsze - dodaje.
Jest na emeryturze, ma sporo czasu. Poświęca go więc, by pomagać tym, którzy potrzebują nie tylko nowych butów. Pierwszy raz pomyślała o tym we wrześniu, gdy zaczęły obowiązywać przepisy o stanie wyjątkowym, a w okolicy pojawiło się wielu żołnierzy, policjantów i pograniczników. Mieszkańcy nie raz widzieli wtedy, jak funkcjonariusze pilnują zatrzymanych ludzi, którzy gdzieś w okolicy przekroczyli zieloną granicę.
- Zaczęło się od tego, że zobaczyliśmy dużą grupę uchodźców, wokół której stali pogranicznicy i żołnierze z bronią. Kilkadziesiąt osób siedziało na ziemi. Połowa z nich to były dzieci, które chodziły dookoła, bo przecież nie rozumiały tego, co się dzieje. Pomyśleliśmy wtedy, że trzeba im pomóc. Byli bardzo głodni, pojechaliśmy do sklepu kupić coś do jedzenia. Przywieźliśmy owoce, chleby, sery i soki. Okazało się jednak, że nie mają wody. Pojechaliśmy więc jeszcze raz. Odezwał się wtedy do nas starszy mężczyzna, który trzymał na ręku ośmiomiesięczne niemowlę. Skończyło im się mleko w proszku i zapytał, czy moglibyśmy je kupić. Oczywiście pojechaliśmy i przywieźliśmy. Na szczęście było w sklepie - wspomina Agnieszka.
Uznała wtedy, że to nie wystarczy. Chciała pomagać na stałe. Że jest to możliwe, dowiedziała się przy okazji jednej ze zbiórek żywności i ubrań dla dzieci. Dzięki niej poznała ludzi, którzy myślą podobnie jak ona. Wiedziała już więc, jak może podzielić się zupą.
Ewa dobrze rozumie Agnieszkę, bo od wielu miesięcy dzieli swój czas między obowiązki w pracy i wyprawy do lasu. Mówi, że wszystko zaczęło się od impulsu. Dowiedziała się, że gdzieś w okolicy jest chłopak, który potrzebuje pomocy. Wtedy jeszcze sama nie poszła "na akcję", ale pomogła inaczej. Znajomi zabrali z jej domu trochę potrzebnych rzeczy.
- To był październik, było jeszcze dość ciepło. Ludzie byli więc w zupełnie innym stanie niż później, gdy zrobiło się bardzo zimno. Najpierw potrzebowali przede wszystkim czegoś do jedzenia i picia. Później potrzeb przybywało; śpiwory, ciepłe ubrania, a wreszcie też schronienie, choćby na jedną noc.
"Nie biegam już tak szybko"
Pomagała jak mogła. Angażowała się coraz bardziej. Także dlatego, że pojawiło się nieprzyjemne uczucie - wstyd.
- Tak, było mi wstyd za Polskę, Polaków, choć nie wszystkich oczywiście. Za to, że tak okrutnie obchodzimy się z uchodźcami. Nie potrafiłam sobie tego w żaden sposób wytłumaczyć, zrozumieć. Zresztą wciąż nie potrafię.
Do lasu chodzi też Andrzej - mężczyzna przed czterdziestką. Na co dzień mieszka w Warszawie, działa w organizacjach wspierających migrantów. Pochodzi z Podlasia i na Podlasiu bywa, żeby pomagać. Zaczął tam jeździć na początku roku.
- Wielu moich znajomych jest zaangażowanych. Na co dzień razem pracujemy w różnych grupach w Warszawie. I wielu z nich po prostu zniknęło nam z dnia na dzień. Pojechali na wschód. Zostawili swoje życie i poświęcili czas temu, co dzieje się na granicy. Ja skupiałem się na pracy w środowisku migranckim w Warszawie, miałem tu sporo zadań i długo się zastanawiałem, na ile moja obecność jest konieczna tam, na wschodzie - przyznaje. - Na początku z daleka wspierałem grupy i osoby, o których wiedziałem, że jeżdżą na miejsce i działają. Teraz już też jestem tutaj.
Na miejscu jest też Jerzy - dojrzały mężczyzna, który swoją werwą mógłby zawstydzić wielu młodych. Mieszka na Podlasiu i również nie ma wątpliwości, że należy pomagać. - Nie biegam już tak szybko jak nasi młodsi koledzy. Ale biegam - podkreśla. I jeśli trzeba, rzeczywiście pokonuje kilometry leśnych ścieżek, żeby dotrzeć do tych, którzy czekają gdzieś pod drzewami.
Jerzy wciąż nosi w sobie obraz, który zobaczył kiedyś w środku nocy - grupę ludzi otoczoną kordonem uzbrojonych funkcjonariuszy.
Obok stał autokar z zamalowanymi na biało szybami, jak w filmach opowiadających historie sprzed lat, z mrocznych czasów naszej przeszłości. Kogo wywozi się takim autobusem? Kim są ludzie, którzy nie widzą, dokąd jadą? I dlaczego nikt z zewnątrz nie może zobaczyć, kto jest w środku? To był okrutny, straszny widok. Gdy zobaczysz coś takiego, nie możesz już później spokojnie zasypiać.Jerzy
Agnieszka przypomina sobie scenę z ulicy jednej z przygranicznych miejscowości: - Widziałam pięć osób, które zostały namierzone i złapane. Stały na przystanku autobusowym. Robiono im zdjęcia - jak w areszcie, z profilu i en face. Skojarzenie było oczywiste. Straszny widok.
Po prostu muszą biec
Gdy słyszą, że służby udaremniły próbę przekroczenia granicy przez kolejną grupę, wiedzą, że gdzieś w lesie są ludzie, bo zatrzymywana jest zwykle tylko część osób. Pozostałe rozchodzą się w różnych kierunkach i próbują przedostać się dalej. Czasem w mniejszych grupach, czasem pojedynczo. Rozdzielają się, bo niektórzy są słabsi i nie mogą nadążyć. Często ktoś zostaje w lesie. To oznacza, że za kilka godzin albo następnej nocy będzie wzywał pomocy. Kiedy więc pojawi się sygnał od jakiejś rodziny, grupy czy choćby jednej osoby - oni wiedzą, że po prostu muszą biec.
- Uważamy, że trzeba pomagać. To jest oczywiste. Ktoś jest w lesie, cierpi, jest mu zimno, jest głodny i nie wie, co z nim dalej będzie. Zdarzają się osoby w bardzo złym stanie. Choć są i tacy, którzy mają się zaskakująco dobrze, biorąc pod uwagę, że kolejny już raz zostali przepchnięci przez granicę na Białoruś i kolejny raz przedostali się z powrotem na naszą stronę - opowiada Agnieszka.
Pokazuje zdjęcia zrobione w lesie. Ręce i nogi ludzi pogryzionych przez psy białoruskiej milicji. Ten widok często do niej wraca. Inni też noszą w sobie obrazy, które trudno zapomnieć.
- Marzniemy przez kilka godzin w lesie, jednak potem wracamy do ciepłego domu. Ale wyobraź sobie tydzień w lesie. Albo miesiąc w lesie. Ten zapach lasu i nieumytych ludzi, zmieszany z ogniskiem. Albo wyobraź sobie, że przez cały miesiąc chodzisz w tych samych butach i ich nie zdejmujesz, chociaż ciągle są mokre - mówi Ewa.
Wie, że czas ma znaczenie, bo w środku lasu może czekać na nią ktoś, kto od kilku dni nie pił wody. Ktoś, kogo trzeba szybko przebrać i ogrzać. Ewa, tak jak inni, czeka więc na sygnał. A kiedy trzeba, wszyscy są gotowi.
- Zbieramy się i wyruszamy do lasu, choć wiemy, że po drodze może nas zatrzymać Straż Graniczna, wojsko czy policja - opowiada Agnieszka. - Z reguły zatrzymują nas wszystkie te służby po kolei. Są dociekliwe, dopytują dokąd i po co jedziemy, sprawdzają bagażnik naszego samochodu. W związku z tym musimy mieć przygotowane różne scenariusze - także różne opowieści, które będą brzmiały wiarygodnie, nie wzbudzą podejrzeń i pozwolą nam pojechać dalej. Choć czasem naprawdę trudno wytłumaczyć, co robimy ciemną nocą na drodze w środku lasu.
- Trudno powiedzieć, czy ci, którzy nas zatrzymują, wierzą w te nasze opowieści, czy może raczej czasem chcą po prostu przymknąć oko, żeby nie robić sobie kłopotu - zastanawia się Jerzy.
Kto się boi lasu
Droga do Europy wiedzie przez las, między innymi przez Puszczę Białowieską. Niektórzy mówią, że to las, w którym drzewa rosną poziomo. Przeszkoda za przeszkodą. I do tego jeszcze te bagna, zalewy i rzeki. Miejsca, w których nawet doświadczeni przyrodnicy mają problem z poruszaniem się.
- Nocą w lesie rzeczywiście nic nie widać. A nie możesz używać latarek. Co chwilę więc wpadasz w jakąś dziurę, uderzasz w drzewo albo potykasz się o jakiś konar. Ale wiesz, że ktoś na ciebie czeka, więc podnosisz się i idziesz dalej - przekonuje Agnieszka.
Wielu powie, że wejście nocą do ciemnego lasu wymaga sporo odwagi. Ale oni mówią, że lasu się nie boją. A może raczej - przestali się go bać, bo zdążyli się z nim zaprzyjaźnić.
- Pamiętam dobrze jedną z pierwszych sytuacji podlanych strachem - wyznaje Jerzy. - Byliśmy w terenie, którego dobrze nie znaliśmy. Nie wiedzieliśmy dokładnie, gdzie jesteśmy i nagle znaleźliśmy się naprzeciwko pograniczników. Klapa! Z jednej strony policja. Z drugiej Straż Graniczna. Do tego jeszcze szperacze, które pozwalają namierzyć ludzi w lesie. Okazało się, że trwa wielka obława, bo służby dowiedziały się o przejściu kolejnej grupy przez granicę. Błyskawicznie trzeba było uciekać - rozdzielić się i biec w różne strony. Uciekając, trafiłem na bagna. Położyłem się tam na ziemi i przeczekałem ten gorący moment. A potem pomyślałem, że przecież nie robię niczego złego. Wyszedłem na drogę i ruszyłem przed siebie, przez ciemny las. Pomyślałem, że nic nie mogą mi zrobić i że nie muszę się bać. Ja się lasu nie boję! On daje schronienie i jest bezpieczny.
- Czego miałabym się bać w lesie? Człowieka, który ledwo żyje? - pyta Ewa. - Czasami bardziej boję się mieszkańców mojej miejscowości, tych którzy wypili o cztery piwa za dużo i w przypływie entuzjazmu mogliby uderzyć mnie w głowę. Takich damskich bokserów rzeczywiście się boję, ale nie osób, które są w lesie i czekają na pomoc. Nie sądzę, żeby ktoś miał taki strach.
Kiedy działają, pojawia się adrenalina. Wiedzą, że muszą wykonać konkretne zadanie i często mają na to bardzo mało czasu. Ale wiedzą też, że są otoczeni ludźmi, którzy - tak jak oni - chcą pomagać. Mogą na siebie liczyć. I mogą korzystać z doświadczenia innych. W grupie łatwiej poradzić sobie ze strachem.
- Oczywiście, że się boimy. Ale ten strach znika, gdy pojawia się prośba o pomoc - przekonuje Agnieszka. Wiemy, że musimy to zrobić. Po prostu pakujemy potrzebne rzeczy, podgrzewamy zupę, robimy gorącą herbatę. Na tym się skupiamy. Poza tym nikt nie działa tutaj sam. Jeśli więc pojawia się jakiś lęk, to raczej jest troska o innych, którzy razem z nami działają.
Ten strach jest chowany gdzieś po kieszeniach. Może wciąż też wstydzimy się pokazać, że się boimy. Na miejscu raczej o tym nie mówimy. Jakbyśmy starali się nie przenosić swojego strachu na innych. Raczej wracamy z nim do domuAndrzej
Przyznaje, że doświadczył strachu w czasie swojej pierwszej akcji w lesie: - Pomagaliśmy rodzinie z dziećmi. Wiedzieliśmy dokładnie, ilu ludzi jest w lesie. Gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że wśród tych, którzy na nas czekają, brakuje dwóch osób. Naprawdę się przestraszyłem. Dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że nie zauważyliśmy dwojga dzieci. Spały przykryte foliami. Potem zobaczyliśmy, że jedna z dziewczynek w ogóle się nie rusza. I znowu strach. Próbowaliśmy ją wybudzić, ale długo nie reagowała. Na szczęście okazało się, że po prostu tak bardzo głęboko spała.
Nie możemy grać bohaterów
- W zasadzie jest jedna rzecz, której naprawdę się boję - przyznaje Agnieszka. - Boję się tego, że kiedyś nie będę potrafiła komuś pomóc, bo po prostu zabraknie mi wiedzy czy doświadczenia. Nie wiem na przykład, jak ratować osobę w hipotermii. Mogę ją okryć termicznym kocem, mogę podać gorącą herbatę, mogę opatrzyć poranione nogi. Ale czy to wystarczy? Albo gdy ktoś będzie miał kłopoty z sercem, albo będzie chory na cukrzycę - a takie osoby też się tu przecież pojawiają.
Zdarza się, że uratowani w lesie ludzie trafiają do miejsca schronienia w naprawdę fatalnym stanie. Czasem wydaje się nawet, że mogą nie przeżyć kolejnego dnia. Czy można się wówczas nie bać, że ktoś umrze pod twoim dachem?
- Mieliśmy taką sytuację - opowiada Agnieszka. - Opiekowaliśmy się starszą kobietą. Miała 74 lata. Gdy do nas trafiła, baliśmy się, że nie przeżyje nocy. Była drobna, skulona, wymęczona. Prawie w ogóle się nie ruszała. Ale dwie noce w ciepłym domu wystarczyły, żeby doszła do siebie. Nabrała zupełnie nowej energii.
Jest jeszcze jedna obawa. Najwyraźniej łączy ich wszystkich, bo wszyscy mówią o niej tak samo głośno. Przyznają, że wciąż myślą o tym, jak nie zaszkodzić ludziom w lesie. - Chodzi o to, żebyśmy naszą pomocą nie doprowadzili do nich służb - wyjaśnia Andrzej. Martwi się, że swoim pojawieniem się na miejscu mógłby ściągnąć kłopoty na ukrywające się tam osoby. W podobny sposób opisuje to Jerzy.
- Jeśli więc jakiś lęk w nas zostaje, to bierze się z odpowiedzialności za tych ludzi, do których próbujemy dotrzeć. To jest strach, że coś się może nie udać i że nie będziemy w stanie im pomóc. Albo że im zaszkodzimy, bo naprowadzimy na ich ślad. A wtedy ci ludzie znowu znajdą się po drugiej stronie granicy. Wiemy więc, że musimy być ostrożni i nie możemy grać bohaterów.
Ewie trudno jest się z tym pogodzić. Zastanawia się, dlaczego w ogóle musi o tym myśleć. - Martwimy się tym, że ktoś może nas śledzić i dzięki nam trafić do ludzi w lesie. I to jest dziwne, bo w policjantach czy żołnierzach widzimy ludzi, którzy mogą zagrozić życiu innych.
"Denk ju!"
Łzy, gesty, słowa. To wszystko zapamiętują i wynoszą z lasu.
- Często w lesie spotykamy dzieci. Są takie ufne i radosne - opowiada Agnieszka. - Pamiętam, że kiedyś trafiliśmy na sporą grupę uchodźców. To była rodzina z kilkorgiem dzieci i jeszcze kilku mężczyzn - chyba z Syrii. Przynieśliśmy im jedzenie, ubranie, buty. Dawaliśmy im gorącą herbatę. A wśród nich był około dziesięcioletni chłopiec, który nam w tym pomagał. Pierwszymi osobami, do których podszedł z herbatą, byliśmy my. To było bardzo poruszające.
Czekający na pomoc ludzie momentalnie przełamują bariery, widząc tych, którzy tę pomoc im przynoszą. Uśmiechają się, przytulają, całują po rękach. Małe dziewczynki mówią "denk ju" albo "dziękuję" - to często jedyne słowo, którego nauczyły się po polsku.
- Niektórzy padają na kolana, trzymają nas mocno za nogi i proszą, żeby już nigdy nie musieli wracać na Białoruś. Błagają, żebyśmy coś zrobili i zapobiegli odesłaniu ich z powrotem. Mówią, że już na przykład czternaście razy byli wypychani za granicę - wspomina Ewa.
To jest chwila, w której i jedni, i drudzy pozwalają sobie na bliskość. Najwyraźniej jej potrzebują. Wydaje się im naturalna. Tak jak naturalne jest wzruszenie.
Oni się cieszą, że udało się nam do nich dotrzeć. My cieszymy się, że udało się ich znaleźć i możemy im pomóc. To są naprawdę niesamowite chwileAgnieszka
Choć Andrzej przyznaje, że nie stara się tych wyjątkowych momentów szczególnie zapamiętać.
- Trudno jest mi przyjmować tę wdzięczność, ponieważ uważam, że to państwo powinno pomagać tym ludziom albo powinno umożliwić działanie na granicy organizacjom pozarządowym. W momencie, w którym pojawia się wdzięczność, staram się, żeby nie było jej dużo. Oczywiście przyjmuję ją, staram się to pokazać, ale nie zostaję w tym długo. Nie przypinam sobie zasług. Uważam, że to, co robimy, po prostu trzeba zrobić i ktoś musi się tym zająć. I tyle - tłumaczy.
Sam, jeden jedyny
Andrzej nie zbiera więc informacji. Nie dowiaduje się, co dalej dzieje się z ludźmi z lasu. Wyjaśnia, że nie chce się wiązać emocjonalnie. Choć - jak sam zaraz zastrzega - to wcale nie znaczy, że ludzi na granicy widzi jako bezimienne masy. Przeciwnie.
Ale są i tacy, którzy nie uciekają od wspomnień. Cieszy ich każdy docierający do nich sygnał z dalszych etapów podróży tych, którym pomogli. Gdy uchodźcy są w drodze do Niemiec - oni się martwią. Czekają na wiadomości. Chcą wiedzieć, czy ich nowi znajomi zdołali dotrzeć na miejsce. Trzymają kciuki, żeby wszystko dobrze się skończyło. Czują się wciąż z nimi związani. Czują się za nich odpowiedzialni.
- Nawet dzisiaj dostaliśmy wiadomość od Jemeńczyka, którego uratowali w lesie nasi przyjaciele. Był tam sam, jeden jedyny. Teraz jest już w Niemczech i pisze, że jest bardzo wdzięczny tym, którzy go ocalili i postara się wyrazić tę wdzięczność w taki sposób, że będzie pracował dla organizacji humanitarnych - opowiada Agnieszka.
Ci, którzy dotarli do celu, przysyłają im modlitwy, dziękują i piszą, że Bóg będzie się nimi opiekował. I że za jakiś czas na pewno się spotkają. Na przykład w Berlinie, Paryżu albo Londynie. Piszą też, jaką przebyli drogę i jak realizują swoje marzenia.
- Czasem przyjdzie też wiadomość głosowa, w której ktoś opowiada, że jest już bezpieczny ze swoją rodziną. Albo że dotarł do żony, męża, siostry, rodziców. Ktoś inny przekazuje nam, że rozpoczął procedurę, która pozwoli mu tam zostać. Niektórzy tej procedury oczywiście nie przechodzą i muszą wyjechać. Nie moglibyśmy się tego jako demokratyczny kraj uczyć? - pyta Ewa. I wraca do dobrych wspomnień: - Dostałam kiedyś zdjęcie, na którym jeden z uchodźców siedzi wygodnie na kanapie. Pamiętam dobrze tego chłopaka. W okularach. Taki szczęśliwy!
- Niesamowite, że w tak krótkim czasie może się zrodzić między nami tak niezwykła więź - dodaje Agnieszka. - A przecież to są czasem ledwie dwie, trzy godziny w lesie albo dzień czy dwa dni spędzone w domu, gdy ktoś jest przechowywany i czeka na transport. I choć to są kompletnie obcy ludzie, z dalekiego kraju i z zupełnie innej kultury, nagle stają się nam tak bliscy.
Choć bywa, że trudno jest się ze sobą porozumieć, bo przecież nie wszyscy znają język angielski. Ale wtedy z pomocą przychodzą translatory w telefonach. Są co prawda dość zawodne, ale mimo wszystko pomagają. A czasem przynoszą jeszcze masę śmiechu i rozładowują napięcie.
Tu jednak jest inaczej…
Na początku można było zrobić więcej. Teraz jest dużo trudniej. Bo choć ci, którzy działają w lesie, są lepiej zorganizowani i nauczyli się wielu rzeczy, to lekcje odrobili też żołnierze i pogranicznicy. Zniknęła część stałych punktów kontrolnych, w których regularnie sprawdzano przejeżdżające samochody. Więcej jest lotnych patroli, które pojawiają się w różnych miejscach. Służby mają więcej sprzętu, lepiej znają teren i często są na miejscu przed aktywistami. I nawet jeśli mają oni wszystko, czego potrzeba, żeby komuś pomóc, nie zawsze są w stanie dotrzeć we wskazane miejsce.
- Był taki dzień. Duża grupa uchodźców przeszła przez granicę - wspomina Agnieszka. - Mieliśmy wiadomość, że niedaleko nas, w lesie, jest kilka grup, którym trzeba pomóc. Czekają na żywność, buty, ciepłe ubrania. A to była już zima z mrozami. Wiedzieliśmy, że ci ludzie są blisko i że nieszczególnie się ukrywają, tylko stoją niemal przy drodze. Kilka grup ruszyło w ich stronę i próbowało im pomóc, ale żadnej z nich nie udało się zbliżyć do tych ludzi. Wokół krążyły samochody Straży Granicznej, policji i wojska. Mieliśmy wszystko, czego potrzeba, ale nic nie można było zrobić, choć to było tak niedaleko. Kompletna bezsilność.
Innym razem na pomoc czekał mężczyzna, który leżał bardzo blisko drogi. Irakijczyk. Wyczerpany, przemarznięty, wręcz skostniały. Trzeba było pomóc mu przebrać się w ciepłe ubrania, a w zasadzie zrobić to za niego, bo sam nie był w stanie.
- Nie mieliśmy jeszcze gotowego miejsca, w którym mógłby przenocować, więc musiał zostać na polu i czekać na sygnał. Nie był zresztą w stanie iść. Mówił, że jest strasznie zmęczony i musi tylko trochę się przespać. Pół godziny później wiedzieliśmy, że jest już na Białorusi. Został przepchnięty przez granicę - wspomina mieszkanka przygranicznej miejscowości.
Każdy taki przypadek mocno przeżywa. Ale ma nadzieję, że to nie koniec historii. Wie, że są osoby, które nawet kilkanaście razy były zawracane i odstawiane na drugą stronę polsko-białoruskiej granicy, a teraz są już gdzieś w Europie. Mimo że po drodze sytuacja wydawała się naprawdę beznadziejna.
- Bywały takie przypadki, że aktywiści wzywali służby, by chociaż wyciągnąć tych ludzi z bagien i uratować im życie - mówi Ewa. - Normalna sytuacja byłaby taka, że ci ludzie zostaliby wyciągnięci z bagna, przebrani, nakarmieni, zostawieni w ośrodku. Potem zweryfikowani i tak dalej. Tu jednak jest inaczej.
Przynieście nam papierosy
W tej historii nic jednak nie jest czarno-białe. Ci, którzy próbują dostać się do Europy, zapłacili niemałe pieniądze, żeby tutaj dotrzeć. Zarabiają na nich przemytnicy, którzy pomagają im w drodze na Białoruś i dalej - z Białorusi do Polski. Tych właśnie ludzi, żerujących na nieszczęściu innych, aktywiści także widzą w lesie.
Spotykamy przemytników. Tych, którzy przeprowadzili grupę przez granicę i wzięli za to duże pieniądze. Oni są w tej grupie. Udają, że też są poszkodowani i dopiero po jakimś czasie okazuje się, kim są naprawdę. W pierwszej chwili tego jeszcze nie wiemy.Ewa
Wie, że wielu przedzierających się przez granicę ludzi długo jeszcze będzie spłacało długi u przemytników. Nawet wtedy, gdy dotrą już do wymarzonego celu.
- Straszna jest świadomość, że uczestniczymy w procederze, który jest zarządzany gdzieś zza biurka w Mińsku czy w innym miejscu. Stajemy się elementem tej układanki - przyznaje Ewa. Często widzimy, że ludziom próbującym przekroczyć granicę ewidentnie obiecano, że ci, którzy przyjdą z pomocą po polskiej stronie, powinni zaoferować wszystko. Jedzenie, dom, nocleg na kilka nocy. I wtedy jest dylemat. Co robimy? Czy zabieramy taką osobę, czy nie? Ale mój pogląd jest taki, że dobro człowieka jest najważniejsze. Głównym celem jest uratowanie czyjegoś życia. A to, że pojawili się przy okazji ci, którzy na tym zarabiają? Nie mamy na to wpływu. Nic nie możemy zrobić. Nawet jeżeli przemytnik mówi innym, że nam za coś płaci, my wiemy, że to nieprawda. Jest wręcz odwrotnie. Żeby pomagać, wydajemy swoje własne pieniądze.
Ale przechodzący przez granicę nie zawsze to rozumieją. Niektórzy bywają rozczarowani, że nie są od razu zabierani do bezpiecznego domu. Mówią na przykład, że się nie przebiorą, dopóki nie zostaną zabrani z lasu. Czasem się obrażają. Nie zawsze wiedzą, że nie muszą płacić ludziom, którzy im pomagają. Wyciągają więc pieniądze.
- Zdarza się, że chcą nam zapłacić, ale to wykluczone, bo u nas wszyscy działają non profit - podkreśla Jerzy. - Zdarzało się też, że niektórzy - nie rozumiejąc, że działamy społecznie i nie mamy nic wspólnego z przemytnikami - oczekiwali, że przyniesiemy im do lasu papierosy albo załatwimy transport do Warszawy. Natychmiast! Ale to sporadyczne przypadki.
(Nie)życzliwe oczy sąsiadów
Andrzej, który jeździ nad granicę z Warszawy, dobrze zna podlaskie miejscowości. Wraca przecież w rodzinne strony, ale nie do rodzinnego domu. Zatrzymuje się w okolicy, w innej wsi. Jak mówi - sąsiedzi mają tam bardziej życzliwe oczy.
- Wydaje mi się, że nasi sąsiedzi trochę wiedzą, co to jest za miejsce i domyślają się, że udzielamy jakiegoś wsparcia osobom w lesie. Widzą, że chodzimy do lasu. Nie kryjemy się z tym przecież. Myślę, że część ludzi po prostu nie zadaje pytań i nie wnika w to, co się u nas dzieje. Może nie domyślają się, jak duża jest skala i forma tej pomocy.
O tym, po co jeździ na wschód, powiedział siostrze. Rodzicom nie mówił, ale jego mama chyba się domyśliła. Jednak w rodzinnych rozmowach temat jest omijany. A może - jak przyznaje - inni w rodzinie rozmawiają o tym bez niego. Przecież go znają. Wiedzą, że Andrzej ma swoje zdanie, potrafi o nie zawalczyć, a jeśli trzeba - zapłacić też za to pewną cenę.
- Nie mieszkamy tam w luksusowych warunkach. Stary wiejski dom bez toalety, ciepłej wody i pralki, a prania jest sporo. Korzystamy więc z pomocy innych osób. I ważne jest to, że tę pomoc dostajemy - mówi Andrzej, który spotyka na Podlasiu takich jak on, zawsze aktywnych, zawsze o coś walczących.
Jeżdżenie do lasu to jedno. Ale jest jeszcze całe mnóstwo pracy organizacyjnej dookoła. Ktoś musi zostać w domu i zadbać na przykład o to, żeby było w nim ciepło. Zdarzało się jednak tak, że nie było komu napalić w piecach kaflowych i po dwunastu godzinach spędzonych w lesie wracaliśmy do zimnego domu i nie mieliśmy już siły go ogrzewać.Andrzej
Inni też mogą się tylko domyślać, co powiedzieliby ich sąsiedzi, gdyby wiedzieli, czym oni zajmują się w środku nocy, w środku lasu. Choć może dobrze wiedzą albo przynajmniej się domyślają, bo przecież - jak mówią niektórzy - "wieś nigdy nie śpi".
- Sąsiedzi są różni - opowiada Agnieszka. - Jedni kiedyś nawet nam podpowiedzieli, że w okolicy jest ktoś, kto potrzebuje pomocy. Inni wyłożyli na podwórku jedzenie i rzeczy dla dzieci, ktoś przekazał pieniądze dla uchodźców. Jeszcze inni po prostu życzliwie się uśmiechną, gdy zobaczą uchodźców, albo - jeśli trzeba - przymkną oko. I to już coś. Nie każdy przecież może pójść do lasu, ale każdy może pomóc choćby w taki drobny sposób.
- Rzeczywiście, widuję takie obrazki: starszy pan czy starsza pani w domu gdzieś blisko granicy. Drzwi otwarte na oścież. Otwarta stodoła. Jeśli trzeba, proszę bardzo, można wejść - opisuje Jerzy. - Ale wiem też, że jest u nas ktoś, kto donosi służbom, gdy spotka uchodźców. A potem głośno o tym mówi, chwali się tym przed innymi we wsi. Widzi to wręcz jako swoją zasługę, powód do dumy.
To, co dzieje się na granicy, okazało się testem. Zweryfikowało wiele wyobrażeń. Pokazało, że nie wszystko wygląda tak, jak im się wcześniej wydawało.
- Wciąż brakuje osób do pomocy - przyznaje Ewa. - To grono mogłoby być większe, ale trudno jest nawet wyczuć, kogo możemy poprosić o wsparcie. Pytam innych, czy chcą dołączyć, wtedy gdy mam wewnętrzne przekonanie, że mogę o to zapytać. Nie zawsze to się jednak sprawdza. Ktoś mi kiedyś powiedział, że namawiam do działań niezgodnych z prawem.
- Z jednej strony okazało się, że ci, na których liczyliśmy i byliśmy pewni, że pomogą - nie pomogli. Ale zdarzało się też odwrotnie. Potrafili nas zaskoczyć ci, których nigdy nie podejrzewalibyśmy o to, że mogą chcieć nas wesprzeć. A jednak pomogli. Takie pozytywne zaskoczenia zdarzyły się nie tylko nam - mówi Agnieszka.
Wiejskie mity i legendy
W miejscowościach przy granicy są też tacy, którzy po prostu się boją. Przypominają sobie wojenne historie sprzed lat, kiedy obcy na podwórku nie zwiastował niczego dobrego. Są i tacy, którzy o ludziach na granicy myślą i mówią tylko źle. Wieszczą, że głodny uchodźca może zrobić wszystko. Przekonują, że boją się wyjść do garażu, bo przecież z pobliskiego lasu może przyjść do nich człowiek, który zrobi im krzywdę. Są wsie, w których krążą legendy, że grupa uchodźców skrępowała staruszkę w jej domu i przez kilka dni tam mieszkała, korzystając z jedzenia. Ludzie rozsyłali sobie takie SMS-y.
Przecież tutaj mieszkają ludzie, którzy w swoich rodzinach mają migrantów. Wielu Polaków stąd kiedyś wyjechało i szukało pracy w Europie. Siostra, brat, kuzyn, wujek. Ludzie wiedzą, jak wygląda takie życie.Jerzy
W przygranicznych wsiach opowiadają różne rzeczy. Mówią, że w związku z budową zapory na granicy służby mogą komuś zarekwirować dom, stodołę albo samochód. Jeśli tylko trzeba - "z racji wyższych". Bez dyskusji! Takie plotki krążą z ust do ust, z domu do domu. Nie brakuje więc takich, którzy myślą, że nie warto się wychylać i nie warto zadawać zbędnych pytań. Po co się narażać?
Ci, którzy jednak postanowili się narażać, mówią, że nie obawiają się konsekwencji, jakie mogą ich spotkać. - Czego mielibyśmy się bać? - pytają.
- Tego, że złapie mnie strażnik graniczny czy policjant? Mandatu? Przesłuchania? Ostracyzmu społecznego? Nie mam się czego bać - wylicza Ewa.
- Zdajemy sobie sprawę, że uczestniczmy w akcji obywatelskiego nieposłuszeństwa. Mamy w tyle głowy, że skoro się tego podejmujemy, możemy ponieść konsekwencje. Ale przecież są "racje wyższe" - tłumaczy Agnieszka.
"Po prostu pomagamy"
Czasem jednak słyszą zupełnie inne racje: że nie powinni pomagać. Tak mówią niektórzy mieszkańcy okolicy opowiadający, co widzieli w telewizji. A pokazywali w niej przecież, że ludzie na granicy bywają agresywni. Kamieniami albo gałęziami rzucają w pograniczników i żołnierzy. Albo niszczą ogrodzenie, które próbują sforsować.
- To bardzo wygodny obrazek dla tych, którzy chcą wzbudzić strach. Pokazują go nam i wciąż przypominają. Ale zastanówmy się nad tym, w jakiej to wszystko dzieje się sytuacji. W jakiej sytuacji są ci ludzie? Nie można zapominać, że oni próbują ratować swoje życie. A po drugiej stronie mają uzbrojonych żołnierzy i pograniczników. Nie da się tu postawić znaku równości pomiędzy nimi. Łatwo tą sceną manipulować - przekonuje Andrzej.
- Słyszę, jak mówią, że ludzie na granicy są narzędziem i bronią w rękach Łukaszenki, który chce zdestabilizować nasze państwo. Ale przecież to nie są ludzie z bronią, tylko kobiety, dzieci i starsi. Całe rodziny. Oczywiście są też mężczyźni. I oczywiście zdarza się, że rzucają kamieniami. Ale skupianie się tylko na tym jest dużym uproszczeniem. I to bardzo wygodnym uproszczeniem - ocenia Ewa.
- Nie zastanawiamy się nad tym. Po prostu pomagamy. Oni mają sumienie i niech rozstrzygają takie dylematy - ucina Jerzy. A Andrzej dorzuca pytanie, na które sam szybko odpowiada: - Czy, gdy gdziekolwiek indziej spotykam człowieka, który potrzebuje pomocy, mam się zastanawiać, kim jest? Jeśli widzę, że w Warszawie jakaś rodzina potrzebuje pomocy, nie pytam o przekonania polityczne tych ludzi. Oczywiste, że pomagam. Każdy człowiek powinien móc mieć możliwość i czuć, że może dostać wsparcie.
- A gdybyśmy to my byli w takiej sytuacji, jak ludzie w Syrii, Iraku czy Jemenie? Co byśmy wtedy czuli? Nawet jeśli ktoś wmanipulowałby nas w pewną grę. Ci ludzie po prostu uciekają, są złaknieni wolności i jakiejś normalności - przekonuje Ewa. Mówi też, że nigdy nie zapomni widoku ludzi, których spotkała w lesie. - Ich dramatycznych historii, ich oczu, bezsilności, strachu i niezrozumienia tego, dlaczego przeganiamy ich z naszego kraju, często brutalnie na druty, chorych, wyczerpanych, zrezygnowanych.
Bardzo często są wykształceni, mają dobre zawody. Pojawia się wielu lekarzy. Pokazują nam zdjęcia ze swoich domów. Mówią, że wszystko, co mieli, sprzedali, żeby móc ruszyć w drogę do Europy. Dlaczego nie mogą tutaj zostać?Agnieszka
Teraz, kiedy w tę stronę idą też ukraińscy uchodźcy, aktywiści z lasu mówią, że nie możemy zapomnieć o tym, co dzieje się na białoruskiej granicy. Podkreślają, że nowa wojna jeszcze bardziej pokazała, jak ważna jest ta pomoc. Nie godzą się na dzielenie ludzi na granicy. Przekonują, że powinniśmy otwierać drzwi wszystkim, którzy uciekają przed przemocą, terrorem i bombami spadającymi na ich domy.
- Do Polski zdążają tysiące uchodźców z Ukrainy, przyjmujemy ich z otwartymi rękami, to oczywiste, tak trzeba. Smutne tylko, że ci, którzy przybywają też spod kul w Syrii czy Jemenie, nie mogą liczyć na takie zrozumienie i wsparcie. Ich los kończy się nieraz tragicznie na bagnach - mówi Jerzy. Opowiada o samotnych kobietach, które czekają na pomoc w środku lasu, w nocy, nie mając pojęcia, gdzie dokładnie są. Nie tylko on je widział.
- Poszłyśmy kiedyś z koleżanką, bo wiedziałyśmy, że ktoś potrzebuje pomocy - wspomina Ewa. - Wyobraź sobie las, za którym jest pole. I gdzieś pomiędzy lasem a tym polem pod drzewem siedzi kobieta. Sama! Podchodzimy do niej. Trzęsie się z zimna, choć jest ubrana. Ma kurtkę i buty. I wtedy zaczynamy myśleć, jak czułybyśmy się w jej sytuacji. W takim momencie człowiek się nie zastanawia nad tym, co robić. Po prostu pakuje ją do samochodu i zabiera z lasu. Bo jak można zostawić kobietę samą w lesie?
Bóg, Honor, Ojczyzna
Żołnierze na granicy mają jednak inne rozkazy. Wiedzą, że mają pilnować, by nikt przez zieloną granicę do Polski nie wchodził. A jeśli jednak wszedł, musi wrócić tam, skąd przyszedł.
- Żołnierze mają strzec granic. To jest oczywiste i nie ma tu żadnych wątpliwości. Ale czy muszą być brutalni i bezwzględni? - pyta Jerzy.
- Na pewno wykonują rozkazy - mówi Ewa. - Ale jeśli te rozkazy są niezgodne z prawem albo z ich sumieniem, oni mają prawo odmówić. Przecież nadużycie władzy, rozkazów i zwierzchnictwa zawsze występowało w służbach mundurowych.
- Kompletnie nie rozumiem, dlaczego uchodźców traktuje się z taką pogardą i niechęcią. Przede wszystkim widzę to ze strony służb, które tutaj pracują. Choć oczywiście też u niektórych mieszkańców. Buntuję się przeciwko temu. Nie zgadzam się na to. Traktowanie ich w ten sposób jest okrutne i po prostu głupie - dodaje Agnieszka.
- Jak tę pogardę pogodzić z hasłami, które pojawiły się na wojskowych szałasach i budkach? - pyta Jerzy. I wyjaśnia, że w niektórych miejscach, w których żołnierze spędzają całe dnie przy granicy, zawiesili transparenty z napisem: "Bóg, Honor, Ojczyzna".
Zaorane Podlasie
Życie w przygranicznych miejscowościach zmieniło się. Nie da się tego nie zauważyć, gdy nad dachami domów krąży śmigłowiec, a przez okna widać przejeżdżające raz po raz wojskowe budy. Tak miejscowi mówią o ciężarówkach, którymi przewożeni są żołnierze. - Jakie to robi wrażenie na dzieciach w naszej okolicy? - zastanawia się Agnieszka. - Droga jest tak zniszczona przez samochody wojska, policji i Straży Granicznej, że mieszkańcom trudno nią przejechać. A teraz jeszcze bardziej rozjeżdżają ją ci, którzy budują zaporę na granicy. To jest porażające. Gdy pojawili się tutaj żołnierze, szli do lasu i ot tak, po prostu, wycinali drzewa, bo były im potrzebne do rozpalenia ognisk.
- Z sielskiego wschodu zrobił się koszmar - ocenia Ewa. - Kolokwialnie mówiąc, Podlasie zostało zaorane. Całkowicie. Począwszy od turystyki, poprzez przyrodę, infrastrukturę, po morale i podział społeczny. Już COVID podzielił ludzi, ale granica podzieliła ich jeszcze bardziej.
Do tego jeszcze w wiejską ciszę wdarły się odgłosy strzałów ostrzegawczych i nieprzyjazny dźwięk głośników, z których popłynęły informacje kierowane do ludzi próbujących przekroczyć granicę. - Szczekaczki z nagraniami ujadających psów i komunikatów ostrzegawczych w kilku językach. Kiedy to słyszysz, czujesz się jak w potrzasku - przekonuje Agnieszka.
Ludzie pomagający w lesie widzą i słyszą to wszystko z bliska. Ale wiedzą też, że wielu o tym po prostu nie wie albo nie chce wiedzieć. Poza tym życie przynosi wciąż nowe problemy, wyzwania i obawy. Łatwiej więc nie patrzeć już w stronę białoruskiej granicy.
- Przykro mi, że to, co dzieje się na granicy, tak szybko spowszedniało. Stało się jak zwykle. Tak już jest, że gdy zaczyna dziać się coś ważnego, przejmujemy się tym przez kilka dni, a potem zaczynamy to akceptować. Rozczarowuje mnie to, że jako społeczeństwo zdecydowanie nie stawiamy dzisiaj zapory niehumanitarnemu traktowaniu ludzi na granicy - przyznaje Andrzej.
Granice możliwości
Po wielu miesiącach wypraw do lasu niektórzy mówią wprost, że są emocjonalnie wyczerpani. Ale wiedzą, że muszą wytrzymać, bo ciągle ktoś ich potrzebuje. Na razie więc działają. Nie mają zbyt wiele czasu na rozmowy o tym, co czują. Ale przecież czują.
Nie będzie łatwo dojść do siebie po tym wszystkim. Myślę, że zostanie to we mnie do końca życia. Las, który dotąd kojarzył mi się z czymś przyjemnym, ze spacerami i odpoczynkiem, kojarzy mi się teraz z ludzkim cierpieniem, strachem, bezsilnościąEwa
Mierzą się z tym tak, jak każdy z nich potrafi. A każdy z nich ma inne wyzwania, z którymi musi sobie poradzić. Z czym innym mierzą się ci, którzy mieszkają na Podlasiu i pomagają - a inne problemy mają ci, którzy dojeżdżają na miejsce, żeby pomagać. Przyjezdni dzielą swoje życie między dwa światy. Gdy wracają z granicy, nadrabiają zaległości w domu czy pracy i myśląc o kolejnym wyjeździe, starają się załatwiać różne sprawy na zapas. Ci, którzy są cały czas na miejscu, mają też swoje codzienne obowiązki, które przecież nie zniknęły, odkąd pojawiły się nowe, w lesie.
Wszyscy jednak podkreślają, że wyzwania, z którymi się mierzą, to coś, co połączyło wielu ludzi - także tych, którzy wcześniej w ogóle się nie znali. Teraz mogą na siebie liczyć. Wspólne wyprawy do lasu stworzyły nowe relacje, znajomości i przyjaźnie. Zrodziły fundament, na którym można zbudować coś nowego, wreszcie coś pozytywnego.
- Od początku rozumieliśmy się bez słów. Dziś wiem, na kogo mogę liczyć i kogo - jeśli trzeba - poprosić o pomoc. A to wszystko przenosi się z tych dużych spraw na różne drobiazgi w codziennym życiu - mówi Agnieszka.
Ale to tylko jedna strona medalu. Jest jeszcze ta druga - ciemniejsza. Bo kryzys na granicy wiele przyjaźni i znajomości wystawił na ciężką próbę.
- Wydaje mi się, że to wszystko wielu ludziom zweryfikowało znajomych. Moich na pewno. To takie oczyszczanie swojego terenu dookoła - ocenia Ewa. - Jest duże prawdopodobieństwo, że nowe przyjaźnie zostaną. A przyjaźnie, które odpadły w tym czasie, po prostu już nie wrócą. Wydaje mi się, że efekty tych wielu miesięcy odczujemy dopiero za jakiś czas.
***
Zimą ludzi w lasach jest mniej. Ale są. Wcale nie zniknęli. Choć niewielu o nich dzisiaj mówi.
- Okazuje się, że wciąż lecą na Białoruś, nie bacząc na wysyłane przez świat informacje, że nie powinni - mówi Ewa. - Wyraźnie widać to na granicy, gdzie nadal pojawiają się nowe osoby.
Ci, którzy im pomagają, spodziewają się, że niedługo - zanim gotowa będzie nowa graniczna zapora - problem wybuchnie z nową siłą, a oni wiosną będą mieli więcej nieprzespanych nocy. I zdecydowanie częściej będą zaglądać do lasu. Choć już teraz do niego zaglądają - nawet gdy śpią. Nie są w stanie uwolnić się od leśnych obrazów. Ktoś we śnie słyszy kroki za oknem sypialni, a potem długo się zastanawia, czy to rzeczywiście był tylko sen, czy może jednak ludzie naprawdę podchodzący pod dom i szukający pomocy? Ktoś inny śni o tym, że przeprowadza uchodźców przez las albo że przewozi ich tam, gdzie będą wreszcie bezpieczni, na przykład w Berlinie. Jest już tam być może mała dziewczynka. Ta, która wciąż śni się jednej z ratujących ją kiedyś kobiet. I choć znalazła już schronienie, nadal wraca nocami w snach, które pewnie szybko nie znikną. Tak jak nie zniknął świat wielu tragedii, zasłanianych zakazem wjazdu na przygraniczne tereny. Topniejący śnieg pewnie odsłoni w lesie wiele śladów tych historii. A las będzie pamiętał.
Imiona bohaterów zostały zmienione.
Autorka/Autor: Marcin Zaborski
Źródło: Magazyn TVN24
Źródło zdjęcia głównego: tvn24