Czytają z wypiekami o niepożądanych odczynach poszczepiennych, ale przerasta ich połączenie liczb z opisami. Rozumieją, czym są straszne konsekwencje, ale już nie potrafią oszacować skali zjawiska. I gdy cieszymy się wynikami naszych nastolatków w badaniu PISA, zapominamy, że tysiące dorosłych Polaków męczy się nie tylko z medycznymi ulotkami, ale nawet z rozkładami autobusów.
Co poszło nie tak? Problem zaczyna się w domu, w szkole. Z badań PISA, na które się oglądamy, wynika, że co siódmy 15-latek nie ma wystarczających umiejętności czytelniczych.
- Analfabetyzm? Mamy w Polsce taki problem w 2021 roku? - dziwią się znajomi, gdy mówię, o czym piszę. Gdy pytam, co im się z tym słowem kojarzy, odpowiadają: "chłop pańszczyźniany", "biedne dzieci w krajach globalnego Południa", "trzy krzyżyki zamiast podpisu". Nic o Polsce w 2021 roku.
Tymczasem z dużym prawdopodobieństwem tak oni, jak i czytelnicy tego tekstu codziennie spotykają analfabetów. Tych funkcjonalnych (nie mylić z wtórnymi czy cyfrowymi). Którzy co prawda potrafią się podpisać i odkodować słowo (czasem robią to, dukając pod nosem sylaby, ale nierzadko czytając – na pierwszy rzut ucha - szybko i sprawnie), tylko... Problem polega na tym, że nie rozumieją tego, co przed chwilą przeczytali. Męczą się nad wykresami, urzędowymi drukami, instrukcjami obsługi. Osoby te bowiem mogą mieć problem nawet z odczytaniem rozkładu jazdy pociągów czy mapki pogodowej.
I myliłby się ten, który łączyłby ten problem z wykształceniem - analfabetą funkcjonalnym może być nawet osoba z tytułem magistra.
Jak to w ogóle możliwe? I to w rozwiniętym kraju w środku Europy? Szukamy odpowiedzi 8 września, w Międzynarodowy Dzień Alfabetyzacji.
Co naprawdę skończyło się w 1953 roku?
Zacznijmy od tego, że naturalnie nie jest tak, iż Polacy jako naród czytali od zawsze. 150 lat temu na terenie Królestwa Polskiego i Galicji analfabeci, którzy nie potrafili czytać i pisać, stanowili około 80 proc. społeczeństwa. Jeszcze w 1921 roku na ziemiach polskich było około 33 proc. analfabetów. A po drugiej wojnie światowej odsetek nieczytających dorosłych wciąż był na tyle wysoki, że rząd wydał dekret o obowiązkowym nauczaniu analfabetów. Na wojsko nałożono obowiązek nauczania żołnierzy odbywających zasadniczą służbę wojskową. I już w 1953 roku władze Polski Ludowej ogłosiły z dumą: w Polsce zlikwidowano analfabetyzm.
Potwierdzały to dane: w 1978 roku czytać nie potrafił już mniej niż jeden procent obywateli.
Wszystko wspaniale, poradziliśmy sobie, można się rozejść? Nic bardziej mylnego.
Dziś mierzymy się z nowymi problemami - analfabetyzmem wtórnym (utratą umiejętności czytania i pisania) i jeszcze częstszym - analfabetyzmem funkcjonalnym. Ten drugi dotyka tych osób, które potrafią złożyć litery w słowa, a słowa w zdania, ale niewiele więcej z tego wynika.
Z badań przeprowadzonych w latach 90. przez zespół prof. Ireneusza Białeckiego wynikało, że trzy czwarte Polaków nie potrafiło na podstawie rozkładu jazdy odpowiedzieć prawidłowo, o której odchodzi wieczorem ostatni autobus.
Optymizmem nie napawały też badania kompetencji 15-latków prowadzone przez kraje OECD, znane jako badania PISA (Programem Międzynarodowej Oceny Umiejętności Uczniów). W 2000 roku niemal co czwarty (23 proc.) polski nastolatek nie opanował umiejętności rozumienia czytanego tekstu w stopniu wystarczającym do korzystania ze źródeł pisanych. Niby czytali, ale nie rozumieli nawet najprostszych informacji zawartych w tekście.
Z tych badań wynika co prawda również, że sytuacja młodych się stopniowo poprawia. Są nawet powody do radości: matematyka, czytanie ze zrozumieniem oraz nauki przyrodnicze - polscy 15-latkowie we wszystkich badanych dziedzinach znaleźli się na unijnym podium. I możemy z dumą mówić: obecnie już tylko co siódmy piętnastolatek nie ma wystarczających umiejętności czytelniczych.
- Ale czy na pewno "tylko"? Przecież to są tysiące młodych ludzi w każdym roczniku - mówi dr Kinga Białek, wykładowczyni dydaktyki języka polskiego ze Szkoły Edukacji Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności i Uniwersytetu Warszawskiego. I zaraz zastrzega: - Przestaliśmy rozumieć analfabetyzm tak, jak to było w latach 30. XX wieku, gdy był plagą społeczną. Wtedy chodziło o osoby niepiśmienne, które nie umieją się podpisać na piśmie urzędowym. Dziś takich osób nie ma. Ale problem, z którym dziś się zmagamy, wcale nie jest "niepoważny" czy "wydumany".
Słowa, słowa, słowa
Białek przez lata uczyła w szkole, dziś jest wykładowczynią i badaczką. Lubi rozmawiać o liczbach. A danych o funkcjonalnym analfabetyzmie dostarczają nam międzynarodowe badania, w których Polska bierze udział od lat dwutysięcznych. Nie tylko wspomniana już PISA (do której zresztą jeszcze parę razy wrócimy).
Pierwszym, do którego warto zajrzeć, jest PIAAC - badanie kompetencji dorosłych. Ostatnie dane dla Polski pochodzą z 2013 roku.
- 15 procent ludzi w wieku od 16 do 65 lat nie jest w stanie zrozumieć łatwego tekstu, najczęściej formularza, wyciągnąć z takiego tekstu faktów i danych, a także w bardzo ograniczonych sytuacjach dokonać ich weryfikacji, czyli sprawdzić, czy to, co przeczytali, jest prawdą - mówi dr Białek.
Podstawowym problemem tej grupy jest bardzo ograniczony zasób słownictwa. - Wszystkie teksty, w których pojawiają się terminy naukowe, trudniejsze wyrazy, ale też pojęcia abstrakcyjne, są już wyzwaniem - mówi Białek. - Dla nas wydaje się to zupełnie oczywiste, że ludzie rozumieją, co to znaczy: jestem szczęśliwy, zadowolony czy sfrustrowany. Tymczasem te kilkanaście procent dorosłych może nie być w stanie nazwać swoich emocji, zobaczyć ich w sobie. Czują się "dobrze" albo "źle". A wraz z ograniczonym słownictwem znika całe spektrum odczuć abstrakcyjnych. Skoro nie wiem, jak je nazwać, to nie wiem, co się ze mną dzieje – tłumaczy dr Białek.
Ale problemy dorosłych Polaków z czytaniem mogą dotyczyć spraw bardziej przyziemnych. Weźmy taką ulotkę dołączaną do leków. - Trudnością może być na przykład informacja o odczynach niepożądanych, to dziś zresztą świetnie możemy zaobserwować u osób sceptycznych wobec szczepień - przypomina dr Białek. - Żeby zrozumieć, co tak naprawdę jest napisane w ulotce, trzeba nie tylko odkodować słowa, ale mieć też pojęcie o skali. Co to znaczy jeden na dziesięć tysięcy przypadków? Czy to jest dużo, czy mało? Czy to coś, czego powinniśmy się obawiać, czy nie? Połączenie liczby z opisem dla dużej grupy dorosłych okazuje się sporym wyzwaniem. Opis może być straszny, na przykład "zakrzep", ale skala już niewielka.
600 słów nie wystarczy
Ci, którzy mają trudności z czytaniem, często nie potrafią w ogóle skupić się na tekście. - Przeczytanie artykułu podzielonego na akapity wymaga czasu, skupienia i poświęcenia tej czynności, która jest żmudna, trudna i wymaga dużo wysiłku, odpowiedniej uwagi. Oni tego nie robią, nie mają takiego nawyku - mówi dr Białek. I przypomina, że temu należy zapobiegać już w najmłodszych latach. - Badania pokazują, że jeśli w czwartej klasie nie nauczymy dzieci skupiać się na tekście przez dłuższy czas, to jest duża szansa, że one tego nigdy nie nadrobią. Bardzo trudno to odkręcić - podkreśla.
Z najnowszego badania PISA wynika, że 9 procent dziewcząt i 14 procent chłopców w wieku 15 lat deklaruje zdecydowanie, że "nie mogą siedzieć bez ruchu i czytać dłużej niż parę minut". Kolejne 23 i 30 proc. "raczej się zgadza" z tym stwierdzeniem.
Zanim jeszcze u uczniów (a potem dorosłych!) zaczną się problemy z koncentracją, zaczynają się kłopoty ze słownictwem.
- Specjaliści mówią o tym, że to do trzeciego roku życia mamy do czynienia z prawdopodobnie najbardziej intensywnym momentem rozwoju językowego - przypomina dr Białek. - To, jakim językiem mówią rodzice, przekłada się na umiejętności dzieci. Wyobraźmy sobie, że ktoś do trzeciego roku życia jest w rodzinie defaworyzowanej, nie ma szans rozwinąć bardziej złożonych struktur. Do tego nie idzie do przedszkola, bo zgodnie z obecnymi przepisami nie musi aż do szóstego roku życia. Gdy trafia do zerówki, różnica między nim a dzieckiem, które rozwija się w lepiej uposażonym środowisku, jest już ogromna - dodaje badaczka.
Tymczasem dla umiejętności czytania kluczowa jest również właśnie umiejętność mowy. - Jeśli nie uczysz dziecka nowych słów, struktur zdaniowych, to ono nie będzie dobrze czytać - mówi badaczka. - A są takie domy, gdzie dziecko zyskuje ledwie 600 słów, gdy w innych słyszy ich tysiące. Tylko zastrzegam, że nie chcę powiedzieć: to wszystko wina rodziców. Mówię raczej: edukacja przedszkolna i szkolna jest tu bardzo ważna, żeby podjąć próbę zasypania tej przepaści - dodaje Białek.
Powiedz mi, czy masz książki, a powiem ci, jak czytasz
Czynnikiem istotnie wpływającym na umiejętności czytelnicze jest dostępność książek, zwłaszcza w domu. Z ostatniego badania PISA (2018) wynika, że 12 proc. uczniów ma w domu mniej niż 10 książek. 17 proc. – od 11 do 25 książek, 32 proc. – od 26 do 100, 17 proc. – od 101 do 200, 14 proc. – od 201 do 500, a 8 proc. posiada księgozbiory przekraczające 500 pozycji.
Ale tak naprawdę może być gorzej. Bo z przeprowadzonego niemal w tym samym czasie pod okiem dr Zofii Zasackiej badania czytelnictwa młodzieży wynika, że aż 11 proc. uczniów nie ma w domu ani jednej książki. Pytania z badania PISA nie uwzględniały w ogóle takiej możliwości. Pytano tam o "poniżej dziesięciu".
- Liczba książek jest jednym z najciekawszych wskaźników, bo widać tu wyraźny związek między zasobnością biblioteki domowej a umiejętnością czytania - komentuje dr Białek. - Z kolei umiejętność czytania przekłada się na umiejętności matematyczne oraz przyrodnicze. Nauka czytania to w związku z tym najtańsza i najbardziej efektywna metoda poprawiania wszystkich wyników i zwiększenia szans edukacyjnych dzieci - podkreśla.
Również w badaniu PISA, gdy badano umiejętność czytania, nie chodziło w końcu o "samo czytanie". Zajrzyjmy do zadania z ostatniego badania.
Uczniowie musieli odpowiedzieć na przykład na pytania, który z budynków przedstawionych na rysunku był najwyższym ukończonym budynkiem w momencie ukazania się artykułu, a w kolejnych zadaniach przeanalizować informacje, które zdobyli dzięki rysunkom.
By sobie z tym wszystkim poradzić, musimy nauczyć dzieci m.in. tak zwanych strategii metapoznawczych. By umiały ze zrozumieniem przeczytać tekst, muszą na przykład nauczyć się same zadawać sobie do niego pytania, kontrolować czytanie.
Co to znaczy? - Wyobraźmy sobie typową sytuację czytania szkolnej lektury, gdy dziecko zostaje z nią samo. Niech to będzie "Quo Vadis" - zaczyna dr Białek. - Jeśli nie ma kogoś, kto dziecku pokaże, jak to robić dobrze, to nasz uczeń najpewniej padnie przytłoczony tą książką i wyłączy się już gdzieś po trzeciej stronie. Nawet jeśli będzie czytać do końca, z trudem wykona tę czynność. To nie będzie czynność świadoma, tylko mechaniczna. Przekładanie stron, skanowanie tekstu, rzadziej zatrzymywanie się na głównej linii fabularnej. Są dzieci, które autentycznie przeczytały książkę i nie są w stanie powiedzieć, kto jest jej głównym bohaterem - dodaje. To właśnie takie dzieci są najbardziej zagrożone tym, że ich umiejętności czytelnicze będą mocno kulały również w dorosłym życiu.
Kurs czytania dla dorosłych
- Badania brytyjskie i amerykańskie pokazują, że od najmłodszych lat musimy uczyć dzieci nie tylko czytania, ale też strategii czytelniczych - mówi dr Białek.
Po pierwsze podział tekstu. - Jeśli dostajesz "Quo Vadis" i ktoś ci mówi: "masz miesiąc na przeczytanie", to bardzo trudno zorganizować sobie warsztat czytelniczy. Ale jeśli podzielimy ten długi, trudny tekst na kawałki, będziemy robić z uczniami stopklatki, to będzie im łatwiej przeczytać i jest też spora szansa, że zrobią to uważniej - zapewnia polonistka. W praktyce szkolnej: nie umawiamy się z klasą od razu na całą książkę, tylko ustalamy, że najbliższe kilka dni poświęcimy na powiedzmy trzy pierwsze rozdziały.
Po drugie uczmy się zadawać pytania kontrolne. - Nie chodzi o kartkówki z lektur! - zastrzega od razu badaczka. - Czy po przeczytaniu na pewno wiem, kto co zrobił, gdzie był, co się z nim wydarzyło? – uzupełnia.
Później te pytania stają się bardziej skomplikowane. Skoro jesteśmy już przy "Quo Vadis", to na przykład Winicjusz podejmuje jakąś decyzję. Uczeń może więc zadać sobie pytania: Czy zachowałabym się tak samo? Co by się mogło wydarzyć, gdyby podjął inną decyzję? Albo: a co o tej decyzji mógłby pomyśleć Chilon przed nawróceniem? - Pokażmy, że czytanie jest związane z rozumowaniem, myśleniem, zastanawianiem się - radzi Białek.
Trzecia rzecz to notowanie. - Zachęcajmy dzieci, żeby pogłębiały czytanie na podstawie własnych notatek - mówi polonistka. - Na przykład niech zapisują fakty, które je zainteresowały. A potem, patrząc na te notatki, mogły się zastanowić: co to o mnie mówi jako o czytelniczce? Czego szukam w książkach? Dlaczego akurat to mnie zainteresowało? - wylicza.
Zdaniem dr Białek wszystko to jest opowieścią o tym, że czytanie - wbrew pozorom - nie jest samodzielną czynnością. - A to, co najlepiej uczy nasze dzieci kultury czytelniczej, jest oglądanie innych ludzi, szczególnie dorosłych z książkami – wskazuje badaczka. - Tymczasem są dzieci w Polsce, które nie widziały czytającego dorosłego. Nigdy. Mamy, taty, nawet nauczyciela - podkreśla.
Musisz wiedzieć, po co czytasz
Rola tych ostatnich jest nie do przecenienia. - Jeśli wiem, że mam przed sobą trudny tekst z uczniami, dobrze by było ich do tego przygotować - zaleca dr Białek. I opowiada, jak pomagała własnemu synowi w czytaniu "Quo Vadis". - Pierwszy rozdział dzieje się w pokoju kąpielowym. Obejrzeliśmy więc, jak wyglądały domy w Rzymie, żeby mógł to sobie wyobrazić - wspomina. - Już po pierwszych zdaniach trzeba się było nastawić na to, że w tekście będzie wiele wtrętów łacińskich. Sienkiewicz miał taki pomysł na stylizację i warto być gotowym na to, że od czasu do czasu ktoś do nas będzie po tej łacinie mówił. To element tła. Warto przeczytać choć jedną stronę razem i o niej porozmawiać. Nie czytamy "Quo Vadis", żeby dowiedzieć się czegoś o starożytnym Rzymie, ale dobrze by było, żeby wiedzieli, po co to robią - podkreśla.
Brak takiej informacji potrafi skutecznie zniechęcić do czytania. Według badania PISA 22 proc. polskich uczniów (w 2009 było to 29 proc.) zdecydowanie nie lubi czytania. Z kolei 40 proc. gimnazjalistów badanych przez dr Zasacką (2017) stwierdziło, że czyta tylko wtedy, kiedy musi, w tym 13 proc. twierdziło tak zdecydowanie. A w ocenie nauczycielek języka polskiego niechęć młodych ludzi do czytania (w szczególności lektur szkolnych) stanowi największe źródło trudności dydaktycznych, a także często przekłada się na brak przekonania o sensie lekcji polskiego.
- Nie uczymy dzieci przyjemności z czytania, a to jest warunek konieczny, by stworzyć kulturę czytelniczą - zaznacza dr Białek. I zachęca, bym rozejrzała się po kawiarni, w której umówiłyśmy się na wywiad. Są w niej dziesiątki, może nawet setki książek i w oczekiwaniu na mnie badaczka naliczyła tylko trzy tytuły dla dzieci.
- A cały czas przychodzą tu osoby z dziećmi - podkreśla. - Nie konstruujemy takiego środowiska, które sprzyja czytaniu od najmłodszych lat, to nie jest przedmiot naszej troski. My nawet rzadko pytamy dzieci, co jest dla nich przyjemne do czytania. I tak, zgadzam się, uczenie się nie zawsze może być przyjemne. Nie chciałabym takiej sytuacji, w której dwudziestoletnia osoba nigdy nie musiała się zmierzyć z Sienkiewiczem czy "Panem Tadeuszem", ale raczej dlatego, że chciałabym, by ktoś, kto kontestuje jakieś elementy kultury, wiedział, dlaczego to robi. Gdy nauczyciel mówi mu: "Pan Tadeusz" to książka o Polakach, on umie odpowiedzieć: to dlaczego nie słychać w niej głosu chłopów? Tu nie ma prawdy o całym świecie – zaznacza badaczka.
Dr Białek uważa, że w nieustannej dyskusji o kanonie lektur ważniejsze powinno być jednak to "jak czytasz", a nie "co czytasz".
- Książki można czytać dla przyjemności, a ta przyjemność może być różna - mówi. - Czasem daje nam ją to, że wciąga nas fabuła, a czasem zachwyt nad misterną formą. Jeszcze innym razem czytamy, by czegoś dowiedzieć się o świecie. W szkole nie chodzi o to, żeby ocalić literaturę, tylko żeby ocalić dzieci. I żeby na koniec dorośli rozumieli, co czytają - przekonuje.
Bańki czytelnicze
Zdaniem dr Białek największym problemem nierówności społecznych nie jest już dostęp do takich dóbr, jak komputer czy telefon, ale dostęp do informacji dobrej jakości. I tu czytanie jest kluczowe.
Białek uważnie śledzi internetowe grupy, które szerzą dezinformację. - Wczoraj na jednej z nich przeczytałam ze zdumieniem, że "wirusy mają to do siebie, że nigdy nie zabijają organizmów żywiciela" - opowiada. - Ci ludzie, którzy się z tym w dyskusji zgadzali, najwyraźniej nigdy nie słyszeli o chorobie wirusowej, która skończyłaby się śmiercią. Ja świadomie wychodzę z bańki, by śledzić takie dyskusje. Ale już na przykład mój mąż w życiu nie przeczytałby takiego zdania. On porusza się w świecie ludzi, którzy się szczepią, mówią skomplikowanym językiem, rozumieją czytane komunikaty, są w stanie krytycznie o nich rozmawiać. Tymczasem świat poza bańką - bo istnieją nie tylko bańki polityczne - tak nie wygląda i bardzo łatwo nam pominąć istnienie tysięcy osób, które mają problemy z czytaniem ze zrozumieniem. Uważamy, że to ich problem, a jak dziś widać coraz wyraźniej, to nieprawda - podkreśla.
Tymczasem jedną z trudniejszych umiejętności związanych z czytaniem jest odróżnianie faktów od opinii. - W szkołach próbujemy tego uczyć, ale to też bywa coraz trudniejsze - twierdzi Białek. I dodaje: - Skrajne emocje u rodziców potrafi dziś wywołać nawet takie proste ćwiczenie, w którym nauczyciel daje dzieciom do czytania różne tytuły prasowe, od "Naszego Dziennika" po "Gazetę Wyborczą". Później zastanawia się z nimi, jak one przedstawiają fakty, ale też, jak próbują manipulować swoimi czytelnikami. Znam nauczycieli, którzy boją się to robić, bo zaraz odzywają się rodzice, którzy mówią: "nie życzę sobie, żeby moje dziecko rozmawiało o..." i tutaj padają na przykład szczepionki. I uzasadnienie, że chodzi o "wolność osobistą", "prawo do wychowywania we własnym światopoglądzie". Tak jakby światopoglądem mogło być nieuznawanie faktów. I choćby dlatego musimy uczyć ludzi czytania. A dokładniej czytania ze zrozumieniem.
#bezprzerwy
W tvn24.pl przyglądamy się pomysłom ministra Przemysława Czarnka i jego doradców w rozpoczętym właśnie roku szkolnym. Urzędniczy język ustaw i rozporządzeń przełożymy dla Was na język szkolnej praktyki. Z ekspertami ocenimy, czy to, co się za tymi pomysłami i postulowanymi rozwiązaniami kryje, będzie korzystne dla uczniów i nauczycieli. Sprawdzimy, czy autonomia szkół jest zagrożona. I czy rodzice rzeczywiście będą mieli wpływ na edukację i wychowanie swoich dzieci. Wszystko to - artykuły, wywiady, materiały wideo, interaktywne infografiki, omówienia badań - będziecie mogli znaleźć w naszym serwisie pod hasłem #bezprzerwy.
Autorka/Autor: Justyna Suchecka
Źródło: Tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock