Robert Kubicki jako siedmioletni chłopiec razem z trójką rodzeństwa trafił do szamotulskiego domu dziecka. Matka nadużywała alkoholu, zaniedbywała dzieci, ojciec wyprowadził się z domu. – Odebrali moim rodzicom prawa rodzicielskie. Znaleźliśmy się w domu dziecka i tam moje piekło się zaczęło w wieku 12 lat – mówi. Położony kilkadziesiąt kilometrów od Poznania sierociniec powstał 100 lat temu. Prowadzony jest przez Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi. Dla porzuconych i samotnych dzieci miał być obietnicą lepszego, bezpieczniejszego życia.
OGLĄDAJ CAŁY REPORTAŻ W TVN24 G0
Robert mówi, że pierwszy raz seksualnie został wykorzystany, gdy miał 12 lat. – Po pewnym czasie, mając 15 lat, opowiedziałem swoją historię jednemu wujkowi – wspomina. Nazywany przez wychowanków wujkiem Zdzisław S. był bratem dwóch zakonnic pracujących w szamotulskim domu dziecka. Sióstr bliźniaczek, Jadwigi i Teresy S.
Do spotkań z dziećmi dochodziło na poddaszu domu dziecka
Pod pretekstem spotkań z siostrami, Zdzisław S. zaczął przyjeżdżać do sierocińca już na początku lat 90., spędzając w nim nawet kilka tygodni w roku. – Niby do sióstr własnych, ale do nas przyjeżdżał tak naprawdę. Czuliśmy się przy nim naprawdę bezpieczni, bo Jadwiga zawsze nas albo uderzyła albo wyzywała od najgorszych, a przy nim to zawsze "kochany wujku, kochany wujku". Zawsze nam coś przywiózł – opisuje Robert. - Byłem łatwowierny, słabszy psychicznie, i mnie wykorzystał – dodaje.
Zdzisław S. był dojrzałym mężczyzną. Wśród dorastających chłopców cieszył się dużym zaufaniem i autorytetem. W czasie swojego pobytu w domu dziecka zajmował pokój na poddaszu, w części, gdzie mieszkały dzieci. To tam miało dochodzić do spotkań z wychowankami, w tym także z Robertem.
- Co jakiś czas, jak przyjeżdżał, to spotykaliśmy się, żeby porozmawiać na jakiś temat. On zawsze mnie prosił, żebym mu dogadzał. Miałem się położyć koło niego i zrobić swoją rzecz, porozmawiać przez pięć minut i iść spać – ujawnia Robert Kubicki. – Doprowadzałem go do orgazmów – przyznaje.
- To jest najlepsza miłość, przyjacielska. Tak mi to tłumaczył. Ale po latach się okazało, że to było ohydna rzecz, którą robiłem – przyznaje. – Nie umiałem powiedzieć "nie", powiedzieć "skończmy z tym". Uwiódł mnie – stwierdza.
Ofiarami Zdzisława S. mogło być więcej dzieci
Zdzisław S. mógł wykorzystywać nie tylko Roberta, ale także innych chłopców. Ofiarami mieli być przede wszystkim wychowankowie grup pierwszej i trzeciej, prowadzonych przez biologiczne siostry Zdzisława S. - Jadwigę i Teresę.
Robert zwraca uwagę, że inni chłopcy też do niego chodzili. – Pytali się, jak chodziłem spać: "czy już po wszystkim, czy już mu dobrze zrobiłeś?". Wtedy powiedziałem mu: "a co cię obchodzi?" i poszedłem spać. Pomyślałem sobie, że wszyscy wiedzieli, że chodzę po to, żeby mu dogadzać – wspomina Robert. – Moją siostrę też wykorzystał, bo opowiadała mi, że ją prawie zgwałcił jak miała 6 lat – dodaje.
Monika z powodu zaniedbań biologicznej matki jeszcze jako siedmioletnia dziewczynka nie potrafiła mówić, stając się doskonałą ofiarą dla Zdzisława S. Tamte wydarzenia do dziś wywołują w niej lęk i atak uporczywego jąkania. – Moje rzeczy, moje przeżycia bardzo przeżywałam jak Leon był mały (jej syn - red.) , jak miał trzy, cztery lata i jak to wszystko przeżywałam, gdy miałam tyle lat, co on, ale teraz jest inaczej, wydaje mi się, że to przerobiłam – uważa.
Monika ma dwójkę dzieci. Jej syn Leon ma dziś 4 lata. To, co wydarzyło się w domu dziecka, do dziś wpływa na jej stan zdrowia. – To jest depresja dwubiegunowa, czyli jesteś w euforii albo okropna depresja, że skaczesz z okna – wyjaśnia.
- Po wyjściu z domu dziecka nie dałem sobie rady, bo wpadłem w narkotyki. Chodziłem po agencjach towarzyskich. Wylądowałem kilkukrotnie w szpitalach psychiatrycznych. Miałem dwie próby samobójcze i zachorowałem wreszcie na schizofrenię – mówi Robert. – Lekarz mówił, że już wcześniej miałem schizofrenię, tylko sobie tego nie uświadamiałem – dodaje.
Choroba i uzależnienie spowodowały, że przez pierwsze lata po opuszczeniu domu dziecka Robert nie potrafił zerwać toksycznej relacji łączącej go ze Zdzisławem S. Pisał do niego listy, dzwonił, odwiedzał w go prywatnym mieszkaniu. Ostatni raz spotkał się z nim w 2004 roku. – Odezwałem się do niego. Powiedział, żebym przyjechał na noc. Oczywiście do "tych rzeczy" też doszło – mówi.
Robert zawiadamia prokuraturę ws. wykorzystywania seksualnego w domu dziecka
Kilka miesięcy po tym spotkaniu Robert zawiadomił prokuraturę o wykorzystywaniu go w domu dziecka. Niedługo po tym, z powodu pogarszającego się stanu zdrowia, trafił do szpitala psychiatrycznego. – Przyjechał do mnie pan prokurator i się pytał, czy to jest wszystko prawda. Byłem tak nafaszerowany tabletkami, że nawet nie wiedziałem, jak się nazywam – podkreśla.
W czasie trwającego zaledwie kilka miesięcy śledztwa Prokuratura Rejonowa w Szamotułach przesłuchała tylko jednego świadka, przybywającego wtedy w szpitalu Roberta. – Nie wiem, dlaczego taka decyzja zapadła, żeby przesłuchiwać pana w szpitalu psychiatrycznym. Być może była potrzeba – zastanawia się rzecznik Prokuratury Okręgowej w Poznaniu Łukasz Wawrzyniak.
W 2004 roku nie obowiązywały jeszcze przepisy nakazujące przesłuchiwanie ofiar przestępstw seksualnych w odpowiednich pomieszczeniach lub na sali sądowej. Po wyjściu ze szpitala cierpiący na zaburzenia psychiczne mężczyzna wycofał zeznania. Jak mówi, nie był w stanie w tamtym momencie udźwignąć ciężaru, jakim był udział w postępowaniu prokuratorskim. Po jego decyzji prokuratura umorzyła postępowanie. Dlaczego Robert nie otrzymał wsparcia ze strony śledczych? Dlaczego prokuratura nie wykonała żadnych innych czynności wiedząc o nadużyciach w domu dziecka?
- Prokurator tak zdecydował. Być może miał jakieś plany, ale ta decyzja pokrzywdzonego wymusiła decyzję o umorzeniu śledztwa – ocenia Łukasz Wawrzyniak. – Trudno ocenić, czy prokurator, który sprawę prowadził, przesłuchał tego mężczyznę, wykazał należytą empatię – dodaje.
Po umorzeniu sprawy Roberta do prokuratury w Szamotułach trafiły kolejne relacje dotyczące przemocy seksualnej w domu dziecka. Sprawcy byli inni, ale schemat działania niemal identyczny. Osoba z zewnątrz uzyskiwała dostęp do sierocińca i do jego podopiecznych, aby zaspokajać swoje potrzeby seksualne. W 2009 roku do prokuratury trafiło zawiadomienie, że Grzegorz S. przez ponad rok odwiedzał dom dziecka i wykorzystywał seksualnie wychowanków na terenie boiska. W 2010 roku został skazany przez sąd.
Cztery lata później do prokuratury trafiło kolejne zawiadomienie - pracujący w domu dziecka wolontariusz Paweł K. przez ponad rok miał wykorzystywać seksualnie małoletniego Kamila N. Po przesłuchaniu pokrzywdzonego prokuratura umorzyła śledztwo z braku dowodów. Oskarżeni o molestowanie mężczyźni mogli działać w niemal ten sam sposób, co Zdzisław S., oprawca Roberta Kubickiego. Dla prokuratury nie był to jednak wystarczający powód, by wrócić do jego sprawy.
- Dom dziecka powinien się opiekować dziećmi, a nie krzywdzić, maltretować i molestować – podkreśla Robert. Po latach jeszcze raz próbuje skonfrontować się ze sprawą molestowania w domu dziecka. Mimo choroby psychicznej odnajduje współwychowanków, świadków tamtych wydarzeń i sam zaczyna prowadzić śledztwo.
Zdzisław S. wyrzucony z domu dziecka, wraca dzięki pomocy Jadwigi S.
Były wychowanek domu dziecka, do którego dotarł Robert, wielokrotnie widział, jak Zdzisław S. przyjeżdża w odwiedziny do szamotulskiego domu dziecka. – Byłem tam, widziałem jego zachowanie, jak się witał z chłopakami, jak im wkładał język do buzi, brał ich do swojego pokoiku – zdradza anonimowo. – O molestowaniu tak naprawdę dowiedziałem się po latach, już jak wyszedłem i przez Facebooka znalazłem kolegów. Od słowa do słowa, gdzieś ktoś coś powiedział, popytałem trochę, i się przyznali – dodaje.
- Kiedy siostra dyrektor dostała informację, że doszło do gwałtu, siostra go wyrzuciła, ale z tego, co wiem, po jakimś czasie siostra Jadwiga załatwiła mu powrót, jak gdyby nigdy nic. Sprawa została zamieciona pod dywan – zwraca uwagę były wychowanek domu dziecka.
Po wyciszeniu sprawy Zdzisław S. miał znowu przyjeżdżać do domu dziecka. Zajmował jednak pokój w innej części kompleksu niż do tej pory, z dala od wychowanków. Powrót Zdzisławowi S. miała ułatwić jego siostra, Jadwiga S. Szanowana, z długoletnim stażem zakonnica, w lokalnej społeczności cieszyła się dużym autorytetem. Uczestniczyła w uroczystościach państwowych, znała się z lokalnymi politykami, przez lata pełniła funkcję Matki Przełożonej Domu Zakonnego w Szamotułach. Czy wiedziała o molestowaniu nieletnich chłopców jakiego dopuszczał się jej brat? Czy to dzięki jej wpływom Zdzisław S. mógł znowu nocować w domu dziecka?
Robert spotyka byłą wychowawczynię, siostrę Jadwigę
Robert w ubiegłym roku napisał do byłej wychowawczyni Jadwigi S. list. Opisał w nim, jak przez lata był wykorzystywany przez Zdzisława S. Nigdy nie dostał odpowiedzi. Nigdy też wprost nie odważył się porozmawiać z byłą wychowawczynią o tym, co spotkało go w domu dziecka.
Na korytarzu w domu dziecka Robert spotyka Jadwigę S. Ona przyznaje, że wie, o co chodzi, ale nie chce rozmawiać. – Wszystko jest zakończone – podkreśla. Kiedy Robert stwierdza, że siostra wiedziała o tym, co się działo w grupie, oraz że był molestowany, odpowiada: "Nie wiem". – Nie mówiłeś przedtem i nie wiem – zapewnia. – Skąd mogłam wiedzieć? – zarzeka się. Zgromadzenie o molestowaniu Roberta przez Zdzisława S. po raz pierwszy dowiedziało się 13 lat temu, gdy w 2008 roku brat Roberta wysłał do nich oficjalny mail.
- Przy konfesjonale było tak, że to, co robiłem, co mi robili, mówiłem księdzu przy spowiedzi, a potem tak naprawdę krótkie kazanie o miłości, o szacunku do drugiego człowieka i rozgrzeszenie – mówi Robert. – Zakonnice wiedziały, z czego się spowiadamy. Wiedziały, co się dzieje w grupie, a nie pomagały. Zakrywały nam usta słodyczami, prezentami, i tak naprawdę o tym zapominaliśmy potem – dodaje.
Rozmowy wychowawcze w pokoju Zdzisława S. i wycieczki do Gdańska
Przyjaciel Roberta, który w domu dziecka spędził 15 lat, niejednokrotnie był świadkiem, jak małe dzieci były przyprowadzane do pokoju, w którym mieszkał Zdzisław S. – Dobrze pamiętam, jak byłem wysyłany przez jego siostrę biologiczną do pokoju, gdzie on mieszkał. I tam miałem odbywać z nim rozmowy wychowawcze. Przychodząc do tego pokoju, zastawałem go w łóżku z jakimiś młodszymi dziećmi, nakryci kołdrą i tak dalej. Dziwaczne to było – przyznaje.
- Wszyscy wiedzieli i głowę w piasek chowali. My jeździliśmy z zakonnicami do jego domu. Ja poznałem jego żonę, jego córki. Jeździliśmy busami do Gdańska i gościliśmy w jego domu – opowiada.
Rozmowy wychowawcze w pokoju Zdzisława S. i wycieczki do Gdańska, do których zmuszano dzieci, miały być jednym z elementów surowego wychowania. Kolejnym, według relacji wychowanków, była przemoc. Siostry zakonne miały karać dzieci klęczeniem z rękami wyciągniętymi ku górze, a także bić drewnianą pałką. Jedną z form znęcania się, miało być wysyłanie sprawiających problemy wychowanków do szpitala psychiatrycznego. Zdrowe dzieci poddane silnej farmakoterapii wracały do sierocińca otumanione i z zaburzeniami psychicznymi.
- Pamiętam te wszystkie historie traumatyczne. Sam byłem bity wiele razy, wiele razy mi leciała krew z nosa. Raz stałem tak długo w kącie, że wpadłem głową do kosza. Zemdlałem pewnie i wpadłem tam. Pogięły mi się okulary, więc dostałem jeszcze w pysk, że tylko wydatki są przeze mnie – mówi przyjaciel Roberta.
– Wracałeś ze szkoły, spotykałeś kogoś na schodach i pierwsze pytanie, jakie było, to jaki ma humor. Wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi. To była psychoza straszna i dostawaliśmy po ryju tak, że w mieście, w Poznaniu, się takie bójki rzadko zdarzają – podkreśla.
Prokuratura nigdy nie przesłuchała Zdzisława S.
W maju Robert poprosił o pomoc mecenasa Sławomira Szczęsnego. – Podzielił się ze mną swoimi przeżyciami z przeszłości i powiedział, że chciałby dochodzić sprawiedliwości. Powiedział, że już próbował wielokrotnie dochodzić sprawiedliwości, ale za każdym razem jego postępowania były umarzane – mówi Sławomir Szczęsny, obecnie pełnomocnik Roberta Kubickiego.
W 2015 roku Robert po raz kolejny zawiadomił organa ścigania o molestowaniu w domu dziecka. – Prokuratura nie podjęła sprawy, tylko próbowała prowadzić postępowanie wyjaśniające dotyczące możliwości podjęcia na nowo sprawy zakończonej dziesięć lat wcześniej – zwraca uwagę Szczęsny.
Gdy w 2015 roku Robert zgłosił do prokuratury, że był wykorzystywany przez Zdzisława S., śledczy sięgnęli do akt umorzonej w 2005 roku sprawy. – W przypadku tym było postępowanie w sprawie. Nikomu nie przedstawiono zarzutów. Albo się taką sprawę podejmuje i kontynuuje, albo pozostawia pismo o podjęcie na nowo bez dalszego biegu – mówi Łukasz Wawrzyniak. – Nie wszczyna się kolejnego postępowania dotyczącego tego samego czynu tej samej osoby – wyjaśnia.
Po ponownym przesłuchaniu Roberta prokuratura nie wznowiła śledztwa. Biegły uznał, że trudno jest określić wiarygodność jego zeznań. Dwa lata później, w 2017, sprawa uległa przedawnieniu. Zdaniem mecenasa Szczęsnego gdyby prokuratura wszczęła postępowanie, sprawa przedawniłaby się dopiero w 2027 roku.
Już po zamknięciu sprawy przez prokuraturę, w 2020 roku, Robert razem z bratem spotkał się z Siostrą Prowincjonalną w Poznaniu. – Mówimy, że spotkało mnie nieszczęście w domu dziecka, a ona mówi: "Nie chcę wierzyć, że w moim domu dziecka takie rzeczy się działy". Powiedziała, że możemy się za tego pana pomodlić – wspomina Robert.
Zgromadzenie po wizycie mężczyzny zgłosiło jednak sprawę do prokuratury Okręgowej w Poznaniu. Prokuratura odmówiła wszczęcia postepowania z powodu przedawnienia sprawy. – Pisaliśmy do Zdzisława, że chcemy się spotkać. Nie odpisał. Kiedy brat zadzwonił, powiedział, że go to nie obchodzi, co mi zrobił – mówi Robert.
- W kwietniu dzwoniłem do niego. Pytałem, dlaczego mi to zrobił, to powiedział: "Moje serce, z tobą zawsze były problemy". Odszedł od słuchawki, a ja jak głupek gadałem do słuchawki – dodaje.
Od czasu tamtej rozmowy telefonicznej Robert nie miał kontaktu ze Zdzisławem S. Ostatni raz widział się z nim niemal 17 lat temu. Zdzisław S. jest dziś osobą schorowaną – nie odpowiedział na próby kontaktu podejmowane przez dziennikarzy "Superwizjera".
Prokuratura nigdy nie przesłuchała Zdzisława S. Nigdy nie zbadała innych wątków sprawy. To, czy śledczy popełnili błąd, zbada teraz Prokuratura Regionalna w Poznaniu. – Nawet jak przegram, będę musiał z tą świadomością żyć, że byłem skrzywdzony i nic się nie dało zrobić – uważa Robert.
Autorka/Autor: Magdalena Gwóźdź
Źródło: Superwizjer TVN
Źródło zdjęcia głównego: TVN24