- Był dwadzieścia metrów ode mnie, krzyczałem, żeby mi pomógł, ale nie było żadnej reakcji - to wspomnienie Roberta Stańczaka. Ostatnie, jakie ma rolnik z Rząśnika pod Wyszkowem (woj. mazowieckie) z feralnego dnia, kiedy został postrzelony obok swojego domu. Cudem uszedł z życiem, jednak do końca życia pozostanie kaleką. Sprawca do dziś pozostaje nieznany. "Blisko Ludzi" TTV.
To wydarzyło się w późny lipcowy wieczór. Robert Stańczak kopał ziemniaki na polu kuzyna, w sąsiedztwie swojego domu. Został postrzelony. Prosił sprawcę o pomoc, ale ten po prostu odszedł. Zanim rolnik stracił przytomność, zdążył wezwać pogotowie. - Przeżyłem dzięki temu, że miałem przy sobie telefon - wspomina ze łzami w oczach.
Przez miesiąc leżał w śpiączce. Teraz czeka go długa rehabilitacja. Prawdopodobnie do końca życia będzie jeździł na wózku inwalidzkim.
- Usunięto mi nerkę, mam uszkodzoną wątrobę, strzaskaną kość biodrową. Jelita też mam poharatane, wyleciały na zewnątrz – wylicza pan Robert i dodaje: - Poruszam się na wózku. Stopy, mimo wysiłku lekarzy, dalej mi opadają. Nie mogę podnieść ich do góry. Mam częściowy paraliż.
Dom państwa Stańczaków znajduje się tuż obok lasu. W czasie, gdy Robert Stańczak został postrzelony, w okolicy trwało polowanie zorganizowane przez koło łowieckie z pobliskiego Pułtuska. Łowczy koła w rozmowie z reporterką "Blisko Ludzi" TTV przekonuje, że myśliwi byli w tym czasie dwa i pół kilometra od miejsca zdarzenia. Przekonuje, że być może w okolicy krążyli kłusownicy i to jeden z nich postrzelił przypadkową osobę. Policja zabezpieczyła mimo wszystko broń używaną w czasie polowania. Śledztwo trwa.
Autor: PM / Źródło: tvn24