Od dawna czekam, że ktoś na mnie napadnie. Próbuję prowokować i nic. LGBT, kulturoznawcy, młode kobiety. Nikt nie zauważa moich złośliwości. Napisałem wreszcie, że ulubieniec prezesa Kurskiego Babiarz jest lizusem. I też nic.
Więc teraz napiszę, że Balcerowicz to wielki człowiek i mam nadzieję, że ktoś się wreszcie odezwie. Bo do Balcerowicza nikt się nie przyznaje. Ani prawica, ani lewica, ani centrum. Na dodatek wiadomo, że jest wszystkiemu winien. Jest dziś w dobrym tonie mówić, że to Balcerowicz sprowadził na nasz kraj wszelkie nieszczęścia, których doświadczyliśmy po 1989 roku, przez niego PiS doszedł do władzy.
Osobiście jestem innego zdania. Z upływem czasu utwierdzam się coraz mocniej w przekonaniu, że mamy do czynienia z człowiekiem niezwykłym. Obdarzonym cechami charakteru trudnymi do zniesienia: pracowitością, energią, uporem i jasnością rozumowania, a ponadto budzącą podziw witalnością.
Przed laty Balcerowicz, jako prezes Narodowego Banku Polskiego, zaprosił mnie do swego biura. Nie przyjął mnie, jak przystało na prezesa, za biurkiem, ale żeby nie tracić czasu, czekał przy windzie. Rozmowę zaczęliśmy bez żadnych kurtuazyjnych wstępów, w drodze do gabinetu. Zanim tam dotarliśmy, dostałem zadyszki, bo żeby nadążyć za moim gospodarzem, musiałem z marszu często przechodzić w trucht. Dziś przychodzi mi do głowy myśl taka: Waldemar Kuczyński wykazał się nieprawdopodobną intuicją, kiedy jesienią 1989 roku spośród plejady wybitnych polskich ekonomistów wybrał do kierowania przebudową polskiej gospodarki najmłodszego z nich - Leszka Balcerowicza. I przekonał do tej kandydatury Mazowieckiego. W tamtych latach modne było porównanie procesu transformacji ustrojowej i gospodarczej do przerabiania zupy rybnej na akwarium, z pływającymi w nim rybami. Wcześniej nikt na świecie takiej sztuki nie dokonał. Balcerowicz nie tylko się nie wystraszył, ale cudu dokonał.
Ukazała się właśnie książeczka Balcerowicza. Zebrał w niej teksty, w których broni swoich przekonań, a dał jej tytuł "Moja mała książeczka". Cierpliwie w tej małej książeczce wyjaśnia, jak wiele w oskarżeniach o zniszczenie polskiej gospodarki jest poręcznych uproszczeń. Wygodnych dla polityków i dyspozycyjnych dziennikarzy.
Książeczkę otwiera wystąpienie Balcerowicza w Sejmie, dnia 17 grudnia 1989 roku. To wtedy, jako wicepremier, Leszek Balcerowicz przedstawił projekt przebudowy polskiej gospodarki. Minęły trzydzieści dwa lata i znowu stoimy przed podobnymi problemami. Sytuacja jest łatwiejsza i trudniejsza zarazem. Łatwiejsza, bo już raz koło zostało wymyślone i okazało się, że działa. Jesteśmy też częścią potężnego organizmu gospodarczego. Ten organizm ma liczne wady, ale dysponuje poważnymi pieniędzmi do podziału. Trudniejsza jest dlatego, że obecnie rządzący polską politycy uznali, że ekonomia nie jest żadną nauką ścisłą. Jej zasady można ignorować, a rzeczywistość da się oszukać zaklęciami. Trzydzieści lat temu Balcerowicz mówił z satysfakcją, że "wzrost dochodów ludności przestał wyprzedzać wzrost cen". Dziś rząd ma recepty odwrotne. Niedawno Premier Morawiecki przekonywał naród przestraszony inflacją, że nie ma się czego bać, bo zarobki rosną jeszcze szybciej. Mój komentarz: zupełnie jak za Gierka. Cały program społeczno-polityczny PiS-u zbudowany jest na takich iluzjach, na przekonaniu, że jakoś to będzie. I aby do wyborów, a potem się zobaczy. Tarcza antyinflacyjna jest tego przykładem. Niczego nie leczy, trudne sprawy odkłada na później. Trzydzieści dwa lata temu Leszek Balcerowicz nie owijał w bawełnę, kiedy mówił: "(...) program walki z inflacją jest trudny dla społeczeństwa". Zapowiadał pojawienie się bezrobocia i upadłość przedsiębiorstw. Nie mówił do ludzi jak do dzieci, traktował ich poważnie. Odpłacili mu okrzykiem: Balcerowicz musi odejść.
Tak, tak, wiem, Hayek i Friedman nie są w modzie. Czasy się zmieniły. Zmieniła się ekonomia. Długi nie są dziś zmartwieniem, a już na pewno nie są zmartwieniem tych, którzy je zaciągali. Im więcej państwa w gospodarce, tym lepiej, a w dłuższej perspektywie wszyscy umrzemy.
PiS też tak twierdzi i w tym sensie jest w czołówce nowoczesnego myślenia o gospodarce. A Balcerowicz to skleroza.
PS
Pisząc ten felieton, dowiedziałem się o śmierci Daniela Passenta. Był moim rówieśnikiem, odrobinę tylko młodszym. Sześćdziesiąt lat temu pracowaliśmy razem w "Polityce". Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi, ale byliśmy kolegami. Uprawialiśmy ten sam zawód, ale na rozstajnych drogach dokonywaliśmy różnych wyborów. Kto chce, niech szuka: w starych rocznikach "Polityki", "Życia Warszawy" i "Przeglądu Powszechnego" są tego ślady.
Teraz, kiedy jednego z nas już nie ma, zrozumiałem, że ponad wszelkimi różnicami istnieje coś takiego jak pokoleniowa wspólnota. Polega ona na tym, że przechodzi się przez podobne, chociaż nie takie same – bo Passent był żydowskim dzieckiem – doświadczenia. A te doświadczenia to wojna, PRL, a potem niespodziewana wolność. Na niej nasze pokolenie dziennikarzy skorzystało szczególnie. Dlatego mogę z całą pewnością powiedzieć, że bez Daniela Passenta nie potrafię sobie wyobrazić ostatnich sześćdziesięciu paru lat polskiego dziennikarstwa.
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24