|

Rzucali pierścionki, były niepokojące listy. Polska do niej wzdychała

Anna Werblińska to jedna z najlepszych polskich siatkarek w historii 
Anna Werblińska to jedna z najlepszych polskich siatkarek w historii 
Źródło: Grzegorz Michałowski/PAP
Na sesję zabrała plik zdjęć. Sama wybrała te, które znajdą się w magazynie dla panów. Polska, głównie ta męska, ją podziwiała i do niej wzdychała. Z trybun słyszała oświadczyny, rzucano jej pierścionki zaręczynowe. Barańska, później Werblińska - jakiś czas temu jedno z najgorętszych nazwisk w polskim sporcie. Mówili o niej: arogancka i nadęta. Dziś sama się z tego śmieje. Artykuł dostępny w subskrypcji

Mistrzostwa Polski - tych ma sześć, Puchary Polski - pięć. Medal mistrzostw Europy - jeden, brązowy. Także tytuł miss tych samych mistrzostw. I grubo ponad setka meczów rozegranych w kadrze Polski. Dorobek Anny Werblińskiej, wcześniej Barańskiej, jest imponujący. Miejsce wśród najwybitniejszych polskich siatkarek w historii ma pewne.

Rywalki jej nie lubiły, bo była zawzięta i nie odpuszczała. Dziś siatkówka to dla niej wspomnienia. Jest matką, żoną i panią domu. Każe podkreślić, że panią domu, a nie kurą domową. Bo to ona panuje nad wszystkim, co się dzieje u Werblińskich w domu, w Kaliszu.

Będzie też o przekleństwach i wrogach pod siatką, o tematach tabu w szatni, bólu i chwilowej nienawiści do sportu.

TOMASZ WIŚNIOWSKI: Ostrzegano mnie przed rozmową z panią. Słyszałem, że Werblińska ma trudny charakter.

ANNA WERBLIŃSKA: Zawzięta jestem, owszem. Jeśli mam cel, to chcę go, może nie po trupach, ale osiągnąć. Złośliwa jednak nie jestem.

Patrzę na pani facebookowy fanpage, prawie 40 tysięcy obserwujących, ale ostatni wpis sprzed pięciu lat. W ogóle w mediach społecznościowych pani nie szaleje. Brak czasu?

Facebooka bardzo zaniedbałam, nie będę ukrywać. Gdzie indziej zaglądam sporadycznie i od czasu do czasu wstawię jakieś zdjęcie. Nie jestem typem osoby, która musi pokazywać publicznie coś ze swojej codzienności, co robię i gdzie jestem. Raczej traktuję to jako rodzaj pamiętnika. Wrzucę wspomnienia z wakacji, jakieś zdjęcie z rodziną, ale nie wszystko, nie jestem kimś, kto będzie publikować coś codziennie. Cenię swoją prywatność, więc mojego życia od A do Z nikt nie zobaczy.

A myślałem, że to przez brak czasu. Czyli matka dwójki dzieci ma sporo wolnego?

Czas mam, gdy położę spać dzieciaki. Czekam jakieś dziesięć, piętnaście minut, aż konkretnie zasną, i wtedy telefon idzie w ruch. Coś przeczytam, coś przejrzę. Albo sprawdzam, co słychać w świecie, między usypianiem i gotowaniem czy posprzątaniem, przy kawie.

Anna Werblińska to dzisiaj pani domu?

Tak i nie wstydzę się tego. Stwierdziliśmy z mężem, że dopóki dzieci są jeszcze małe, dopóki córka nie pójdzie do przedszkola, to ja tutaj jestem kurą… Nie, nie kurą, nie lubię tego określenia. Jestem panią domu, bo dbam o dom, o dzieci, o przedszkole, zerówkę, o ich zajęcia dodatkowe. A mąż skupia się na swojej firmie. Ale to nie jest tak, że jestem na jego garnuszku. Też mam swoją firmę działającą w transporcie, coś tam kiedyś zarobiłam, grając w siatkówkę, coś zainwestowałam i to przynosi teraz profity.

Anna z rodziną
Anna z rodziną
Źródło: instagram.com/ania_werblinska

Obrazy, złoto, nieruchomości?

Własna firma i nieruchomości. Mamy kilka mieszkań.

Pani gotuje, pierze, zajmuje się dziećmi, a kto u was w domu podejmuje strategiczne decyzje? Wybór mebli do domu, miejsce wyjazdu na urlop?

Wspólnie, bo mąż jest taką osobą, z którą mogę porozmawiać o wszystkim. O sprawach kobiecych, o jego firmie, o duperelach. Siadamy wieczorem, gdy dzieci już śpią, i obgadujemy różne kwestie.

Siatkówką jeszcze się pani interesuje? Polki przed naszą rozmową grały w Lidze Narodów. Wie pani, jaki był wynik?

Mignęło mi, że grały bodajże z Tajlandią, tylko tyle. Żeby obejrzeć mecz, musi być dogodny termin, ten dzisiejszy był rano, więc bez szans. Wstaję wcześnie, odwożę dzieciaki do przedszkola, robię zakupy i wracam do domu. Będąc szczerą, gdybym powiedziała, że brakuje mi siatkówki, tobym skłamała. Przeżyję bez niej, bardzo mało jej oglądam, aż wstyd się przyznać. Czasami ktoś mnie zapyta o wynik i jest mi, byłej siatkarce, głupio, że nie wiem. Dziś często nie mam ochoty włączyć telewizora, tak pochłania mnie codzienne życie.

Siatkówka to nie tylko medale, ale też ból i kontuzje. Panią nie oszczędziły.

Dużo ich było. Miałam pozrywane mięśnie brzucha, problemy z barkiem, stopą, kolanem. Lista jest długa. Były trzy poważne operacje. Ciało się zbuntowało, bo od najmłodszych lat grałam dużo. Gdy byłam w Gwardii Wrocław, występowałam w mistrzostwach Polski juniorek, by za moment zagrać w meczu seniorek i później znów jechać na spotkanie juniorek. Po sezonie ligowym była kadra, po kadrze od razu sezon i błędne koło, ale zaciskało się zęby. W pewnym momencie organizm miał dość i zaczął się sypać. Nie było kiedy się zregenerować i szła lawina. Jak nie kolano, to stopa, jak nie stopa, to brzuch, jak nie brzuch, to znowu kolano.

Ostatnie lata mojej kariery to kontuzja za kontuzją. Nikt tego nie widzi z boku, ale bywały takie dni, że ja od poniedziałku do czwartku nie trenowałam, bo miałam zabiegi i rehabilitację. Przychodził piątek, jakiś trening i w sobotę grałam mecz. Wielokrotnie na tabletkach przeciwbólowych, z poowijanymi stopami i naderwanymi mięśniami. Takie są ciemne strony naszej pracy. Później sobie siedziałam i mówiłam do siebie: "Ale ty byłaś czasami głupia, zamiast faktycznie doprowadzić się do porządku, to za wszelką cenę chciałaś pomóc drużynie". Ale kochałam to, co robiłam, kochałam moją drużynę.

Dziś czuję, że moje ciało odpoczęło i od roku mam ochotę iść na trening, zapomnieć o wszystkim i się wyżyć, zmęczyć.

Kontuzja i dramat każdego sportowca
Kontuzja i dramat każdego sportowca
Źródło: Maciej Kulczyński/PAP

Za ten ból znienawidziła pani siatkówkę?

Tak drastycznie to chyba nie było. No, może jeden taki moment był, kiedy doszłam do siebie po jednej kontuzji i zaraz przyplątała się kolejna, pozrywałam mięśnie brzucha. Grałam w Muszynie. To wtedy powiedziałam mężowi, że mam dość wszystkiego, że to już koniec, że nie ma to sensu, a on do mnie: "No jak? Ty z twoim charakterem?". Ale ja jestem uparta i twarda. Przemyślałam to i odpowiedziałam, że ma rację, w takich trudnych momentach wiedziałam, że wrócę silniejsza. Wróciłam i rozegrałam jeszcze cztery sezony.

Odkąd pamiętam, mówiło się o pani, że jest pani za niska, że z powodu tych swoich 178 centymetrów wzrostu nie zrobi pani wielkiej kariery. Że przydałoby się tych parę centymetrów więcej. Bolało to?

To chyba trener Andrzej Niemczyk mówił, że jestem za niska. Może to nie bolało, ale trochę wpływało na moją pewność siebie. Dla mnie to była wymówka trenera, twierdziłam, że miał swoje zawodniczki i na nie stawiał. Nie miałam mu tego za złe. Powiedziałam sobie: "rób swoje, a gdy ktoś uzna, że zasługuję na miejsce w kadrze, to cię powoła". Pewnie byłam o kilka centymetrów niższa od koleżanek, ale byłam dynamiczna, wysoko skakałam i tym nadrabiałam deficyt w centymetrach. Później trener Niemczyk chyba się do mnie przekonał, wzrost już przestał być problemem, bo grałam u niego.

Anna Werblińska (z prawej) mistrzem Polski z Chemikiem Police
Anna Werblińska (z prawej) mistrzem Polski z Chemikiem Police
Źródło: Adam Warżawa/PAP

Pisali i mówili o pani również, że jest nadęta i zarozumiała. Była pani?

Nie, to spostrzeżenie na podstawie tego, jaka byłam na boisku. Kiedyś nawet moja późniejsza przyjaciółka powiedziała: "Jezu, jak ty się angażowałaś, gdy grałaś, jaka z ciebie była zadziora, bałam się do ciebie podejść". Później, gdy mnie poznała lepiej, powiedziała: "Z tobą można konie kraść, niezła z ciebie jajcara". Bo ja nie patrzyłam na trybuny i nie mówiłam: "O, cześć, mama" czy: "O, cześć, koleżanko, buziaki", tylko koncentrowałam się na tym, co dzieje się na parkiecie, żeby pomóc drużynie.

Miała pani wrogów po drugiej stronie siatki?

Aż tak to chyba nie. Zawsze iskrzyło, bo to są emocje, nerwy i walka o punkty, ale personalnie nikt do mnie nic nie miał. W szatni, klubowej czy reprezentacyjnej, też się nie kłóciłyśmy. Owszem, jest dwanaście, czternaście kobiet o różnych charakterach, nie wszystkie musiały się lubić, ale miałyśmy jeden cel. Nawet gdy były jakieś niedomówienia, to siadałyśmy przy kolacji i rozmawiałyśmy.

A ostrzegali przed tą Werblińską, żebym uważał. Chyba niepotrzebnie. To może chociaż coś się czasem zaklęło?

Zdarzało się, nie ma co ukrywać. Zwłaszcza gdy nie wyszła mi jakaś akcja, gdy byłam zdenerwowana, ale to nie była soczysta "ku...", tylko taka "ku..." niedokończona. "Kurrr" i tyle.

W domu przy dzieciach też się zdarzy?

Nie, przy dzieciach absolutnie. Dzieciaki bardzo szybko łapią brzydkie słowa, nie chcę, żeby później gdzieś to powtórzyły. Przyznaję, głos podniosę, bo potrafią wyprowadzić z równowagi. Córka ma trzy lata, syn - siedem. Zwłaszcza on wie już, co to pyskowanie. Zdarza się, że wtedy krzyknę, ale później, gdy nie widzą, siadam i pytam siebie: "Dlaczego na niego krzyknęłaś?". Z drugiej strony każdy jest człowiekiem, każdy ma jakieś granice wytrzymałości, krzyknę, ale nie daję klapsa, bo u nas w domu nie ma kar cielesnych.

W szatni z koleżankami obyło się bez wojen, ale z trenerami reprezentacji pokojowo nie było, delikatnie mówiąc. Marc Bonitta nie chciał pani widzieć w kadrze.

Ojej, to była dziwna sprawa. Razem z Kaśkami: Skowrońską i Skorupą, byłyśmy na pogrzebie Agaty Mróz. Usłyszałyśmy od kierownika reprezentacji, że możemy wrócić na zgrupowanie po kolacji i tak też uczyniłyśmy. Zjawiłyśmy się wieczorem i od razu zostałyśmy wezwane do pokoju trenera. Nie chciał słuchać żadnych wyjaśnień, kazał nam się spakować i wynosić.

Wynosić?

Tak, pamiętam to doskonale. Powiedział po angielsku, nie będę dokładnie cytować. Pojechałyśmy do koleżanki, która mieszkała niedaleko, u niej przenocowałyśmy. Później ktoś do nas zadzwonił, żebyśmy stawiły się na zgrupowaniu z powrotem. Wróciłyśmy, ale niesmak pozostał. Po latach widziałam się z trenerem, było jakieś przywitanie, ale przykrość nie zniknęła. Zamieszanie powstało nie z naszej winy, wszystko można było rozwiązać w pięć minut, a zabrakło wysłuchania i komunikacji.

Idźmy dalej. Trenerowi Piotrowi Makowskiemu publicznie zarzuciła pani lenistwo, że nie jeździ na mecze i nie ogląda kadrowiczek.

Jestem szczerą osobą, ta szczerość sporo mnie kosztowała. Po prostu zapytałam: "Gdzie jest trener?". Ktoś musiał to powiedzieć, a byłam kapitanem. Naprawdę trenera nie widziałam na żadnym meczu, a prowadził przecież reprezentację, był Polakiem, mieszkał w Polsce. Zrobiła się z tego afera. Dziś nie ma między nami żadnego konfliktu. Ostatnio widzieliśmy się na gali 25-lecia Polskiej Ligi Siatkówki, przywitaliśmy się, nawet buziaka w policzek dostałam.

Z trenerem Piotrem Makowskim
Z trenerem Piotrem Makowskim
Źródło: Grzegorz Michałowski/PAP

"Kosę" z działaczami też pani miała. Z tymi z Kalisza, z klubu, w którym pani grała, nawet poszła pani do sądu.

Poszło o pieniądze, jakie klub był mi winny. Nic nie odzyskałam. Klub w pewnym momencie miał poważne długi, także wobec zawodniczek. Sprawę wygrałam, ale pieniędzy nie odzyskałam, bo te zajęte przez komornika poszły w pierwszej kolejności na spłatę innych zobowiązań. Nie chcę mówić, ile tego było, ale dużo na tamte czasy, a to było z piętnaście lat temu, bardzo dużo.

Walczyła pani też z działaczami związku. Zacytuję: "Widzimy, jak wszystko jest pompowane w chłopaków. Chwała im za to, co osiągają i jak grają, ale nas też na to stać, gdyby w nas bardziej zainwestować. Zagraniczny trener? Popieram każdy taki pomysł! W męskiej reprezentacji za każdym razem zmienia się trenerów na lepszych, każdy wnosi coś nowego. U nas wraz z nowym szkoleniowcem warsztat był utrzymany na podobnym poziomie". To pani słowa. Nie bawiła się pani w dyplomację.

Prawdę powiedziałam. Zdobyłyśmy brązowy medal mistrzostw Europy, ale zawsze więcej inwestowało się w męską siatkówkę. Chłopcy za taki sam sukces dostali premię 30 razy większą od nas. Czułyśmy się gorsze, wkurzałyśmy się. Poruszaliśmy tę kwestię z działaczami związku, ale zawsze odbijałyśmy się jak od ściany. Siatkarze mieli supertrenerów zagranicznych, my na to nie mogłyśmy liczyć. Oczywiście nie ujmuję niczego żadnemu polskiemu trenerowi, ale potrzebowałyśmy wtedy bodźca, kontaktu z jakąś inną myślą szkoleniową. Zobaczmy, jak jest teraz w reprezentacji. Dziewczyny mają trenera Lavariniego, dostały iskrę i poszły do góry.

A w domu, kto pierwszy wyciąga rękę po kłótni? Pani czy mąż?

Nie ma u nas wielkich kłótni, przysłowiowe noże czy talerze nie latają. Jeśli już, to mamy sprzeczki. Powiedzmy tak: jestem tą, która, gdy już jest "pożar", już kompletnie się nie odzywa, by nie poszło to za daleko. Nauczyłam się milczeć. Gdzieś sobie usiądę, wysłucham, pomyślę. Na drugi dzień, gdy wstaję, "pożar" jest ugaszony.

Muszę panią o to zapytać. Czy dzisiaj, piętnaście lat później, nie żałuje pani, że wzięła udział w sesji dla "Playboya"?

Nie, pewnie dzisiaj bym to powtórzyła, tylko PESEL nie ten.

Pytam, bo twierdzę, że sesja sprawiła, że panią zaszufladkowano. Mówiło się już nie o Barańskiej - dobrej siatkarce, tylko o Barańskiej - siatkarce, która się rozebrała.

Naprawdę? Ja tak tego nie odebrałam. Bardzo długo zastanawiałam się nad tą sesją. Na pewno czułam się doceniona jako kobieta. Zdjęcia powstały w Poznaniu, jeszcze jadąc tam, mówiłam narzeczonemu, wtedy jeszcze nie mężowi: "Kurczę, co ja robię? Może zawróćmy?". Dziś uważam to za świetną przygodę, pamiątkę. Zresztą do podobnej sesji namówiłem Milenę Sadurek, koleżankę z reprezentacji. Moja była bardzo subtelna, niepokazująca zbyt wiele, bo taki postawiłam warunek. Miałam prawo wyboru zdjęć, dostał ich spory plik i mogłam zaproponować te, które chcę. Czy było głośno o tym? Wydaje mi się, że przez kilka miesięcy. Nie odczułam na własnej skórze, by mówiono o mnie przez pryzmat tych zdjęć. Owszem, zdarzało się, że po meczach przychodził ktoś z gazetą, otwierał i na odpowiednich stronach prosił o autograf, ale to nie był problem.

Okładka z Anną Barańską
Okładka z Anną Barańską
Źródło: x.com

Dziewczynom z szatni zdjęcia się spodobały?

Większości tak, gratulowały mi odwagi i ładnych zdjęć.

A ta mniejszość?

Było parę osób, które negatywnie się o tym wypowiedziały. Nie powiedziały mi wprost, dotarło to do mnie pocztą pantoflową. Nie chcę już do tego wracać. Nie wyjaśniałam z nimi, nie było czego. Po prostu zrobiłam to, co czułam, co chciałam zrobić, a nie to, co ktoś by chciał. To moje życie, moje ciało i moja decyzja.

To była ta słynna kobieca zawiść?

Nie mam pojęcia, bo jestem osobą, która widząc ładną kobietę czy ładnie ubraną, doceni i oczywiście to jej powie. Uważam, że naprawdę miło jest usłyszeć komplement od drugiej kobiety. Nie mam z tym problemu, ale ludzi, którzy go mają, nie brakuje. Jesteśmy bardzo specyficznym narodem. Królują zazdrość, zawiść i myślenie: "Dlaczego ktoś ma mieć lepiej niż ja?". Chyba już się nie zmienimy.

Uroda pani pomagała?

Chyba raczej rozpoznawalność. Zdarzały mi się sytuacje, że mogłam w urzędzie coś szybciej załatwić czy dostać się z synem do lekarza.

Anna Werblińska, czyli ponadprzeciętne klasa sportowa i uroda
Anna Werblińska, czyli ponadprzeciętne klasa sportowa i uroda
Źródło: Adam Warżawa/PAP

Czyli pamiętają o Werblińskiej w Kaliszu.

To jest bardzo miłe. Ludzie pamiętają, zaczepiają, uśmiechają się, cieszę się, że jeszcze emerytkę ktoś tutaj rozpoznaje. W przedszkolu u syna raz na jakiś czas zdarza się, że jakiś ojciec mówi: "Bałem się podejść do pani, ale zobaczyłem, że pani taka uśmiechnięta, to podszedłem". Rodzice przedszkolaków wstydzą się, ale później, gdy zobaczą, że jestem "normalna", to się otwierają i później jest: "Cześć, ciotka" czy "Cześć, wujek".

Nie miała pani dość popularności?

Do Lewandowskiego czy Piszczka, jak jeszcze grał, trochę mi brakowało. Mogłam swobodnie wyjść, zjeść coś na mieście czy zrobić zakupy. Oczywiście zdarzało się, że ktoś podszedł, poprosił o zdjęcie czy autograf, ale nie miałam z tym problemu.

Wielbicieli było sporo?

Pamiętam jednego, który krzyczał z trybun, żebym za niego wyszła, rzucił mi nawet plastikowy pierścionek. Był też inny, który pisał do mnie listy, dużo listów, nękał mnie. Było to niepokojące, bo zastanawiałam się, czy przypadkiem nie zjawi się, jak obiecywał. Na szczęście spotkania twarzą w twarz nie było.

Co pisał?

To były jakieś jego fantazje, że idziemy gdzieś razem w parku. Jakieś romansidło można by było z tego wydać. Nie zgłosiłam tego na policję, wydawało mi się, że to jeszcze nie przekracza pewnej granicy. Czytałam wszystkie listy, bo chciałam wiedzieć, co siedzi w głowie tego człowieka. Na szczęście w pewnym momencie się to ucięło, przestał pisać, została niepewność, czy przypadkiem nie siedzi gdzieś na trybunach i czy przypadkiem do mnie nie podejdzie.

Mąż też był kibicem i przychodził na pani mecze?

Tak, tutaj w Kaliszu. Chodziłam do kosmetyczki, która jest jego siostrą. Robiłam u niej paznokcie. Mąż mi później wszystko zrelacjonował. Graliśmy z Perugią, w której występowała Dorota Świeniewicz. Mąż powiedział do szwagra: "Ty, w Perugii gra ta Świeniewicz, dawaj, idziemy na mecz". Poszli i wtedy mnie wypatrzył. Powiedział: "Niezła ta Barańska". Szwagier wtedy na to, że Aśka robi mi paznokcie, żeby z nią pogadał. Pogadał, spotkaliśmy się w czworo i tak zostało do dzisiaj.

Czuje się pani spełniona jako siatkarka?

(Kilka sekund ciszy) Myślę, że tak. Zastanawiałam się, co by było, gdybym jednak wyjechała grać za granicę, bo oferty były i to wysokie. Naprawdę, to były megakontrakty. Najbardziej lukratywny pochodził z Japonii. Ale dla mnie priorytetem zawsze była rodzina, wcześniej mąż czy narzeczony, nie pieniądze. Podejmowałam decyzję razem z nim. Dzisiaj nie żałuję. Patrzę na dziewczyny, które w tamtych czasach wyjeżdżały. Ich związki na odległość nie przetrwały.

W reprezentacyjnej szatni. Anna na dole, druga z lewej
W reprezentacyjnej szatni. Anna na dole, druga z lewej
Źródło: archiwum prywatne

Możemy jeszcze o tematach tabu w siatkówce?

Proszę bardzo.

Związki homoseksualne w szatni. Były?  

W moich czasach było ich bardzo mało. Zwykle wiedziałyśmy o takiej osobie, czy to w klubie, czy w reprezentacji, ale nie wtrącałyśmy się w jej życie, bo to była jej prywatna sprawa. Dla mnie zawsze taka osoba była OK, nie oceniałam jej, bo jestem bardzo tolerancyjna. Mieszkałam na zgrupowaniach z Kasią Skorupą. To nie był dla mnie problem.

Kasia dokonała coming outu parę lat temu, zdjęcie jej pocałunku z inną siatkarką pojawiło się w największym sportowym dzienniku we Włoszech.

To nie było dla mnie zaskoczenie, o jej orientacji wiedziałam od bardzo dawna. Jeżeli Kasia podjęła decyzję, że chce powiedzieć o tym, to OK, jej sprawa. Nigdy nie będę oceniać osoby przez pryzmat jej orientacji seksualnej, wyznania czy opcji politycznej, do której jej bliżej. Dla mnie istotne jest to, kim jesteś, co sobą reprezentujesz. Ktoś kiedyś powiedział mądre zdanie: "Nie przeszedłeś w moich butach nawet kroku, więc nie osądzaj, jakim jestem człowiekiem". Jeśli nadajemy na tych samach falach, to możemy się przyjaźnić, nie ma najmniejszego problemu.

Mierzyła się pani z hejtem?

Pewnie.

A co najbardziej panią zabolało?

Czytałam o sobie, że mam trudny charakter, że jestem zła. Było mi przykro, bo ktoś mnie oceniał, choć mnie nie znał, widział mnie tylko, jak działam na boisku. A to była moja praca.

Uodporniła się pani?

Tak, później tak. Stwierdziłam, że jak nie będę miała mocnej d..., mówiąc brzydko, to nie przetrwam. Przestałam kompletnie czytać komentarze. Stwierdziłam, że gram dla siebie, dla swojej rodziny, przyjaciół, moich fanów. Nie da się całkowicie odciąć od złośliwości czy wyzwisk, ale gdy już do mnie docierały, to starałam się z tego śmiać. Powtarzałam sobie: "skoro ktoś mnie nie zna, to jak może coś takiego o mnie powiedzieć?".

Mam chrześniaczkę, zaczyna przygodę z siatkówką i już jej powiedziałem, że bez twardego tyłka i charakteru kariery w sporcie nie zrobi, nawet jeśli będzie miała nieprzeciętny talent, bo ludzie ją zniszczą.

Romanse na linii zawodniczki - trenerzy. Zdarzały się? Katarzyna Skowrońska powiedziała, że były i będą.

Zgodzę się z Kasią, ale to nie jest tak, że winna jest tylko jedna strona. Do tanga trzeba dwojga. Jeżeli trener wykaże zainteresowanie daną zawodniczką i ona to zainteresowanie odwzajemni, to wiadomo, że coś z tego będzie. Ale może też być tak, że siatkarka powie: "Stop, to mój trener, owszem, jest przystojny, ale sorry, to trener".

Czy to nie powinno być dyskwalifikujące? Partnerem zawodniczki jest trener, a ich relacja może wpływać choćby na wybór składu. Mówiąc wprost: będzie forował partnerkę kosztem innej zawodniczki.

Teoretycznie tak. Zawsze patrzyłam przede wszystkim na siebie, żeby dobrze grać i żeby być dobrze przygotowaną.

Spotkała się pani z taką sytuacją w szatni?

Proszę mnie nie ciągnąć za język (kilka sekund ciszy). Tak, słyszałam o jednej takiej sytuacji. Pamiętam, że były komentarze w szatni, ale miłość nie wybiera.

Gdy pani dzieci będą chciały grać w siatkówkę, to pani zachęci czy zniechęci?

Córka już pytała o siatkówkę. Kiedyś zobaczyła mnie w telewizorze i powiedziała: "O, mama, mama". Mówi, że też tak chce. Zresztą ona jest bardzo ruchliwa. Karate, tańce. Jest silna i już daje popalić. Charakterek po mamie.

Siatkarki o udziale w igrzyskach olimpijskich w Paryżu
Siatkarki o udziale w igrzyskach olimpijskich w Paryżu
Źródło: Eurosport
Czytaj także: