Powoływanie, na rok przed zakończeniem parlamentarnej kadencji, komisji śledczej, która miałaby cokolwiek wyjaśnić, byłoby oczywistą dla wszystkich utopią. Co nie znaczy, że przepychanki wokół pomysłu utworzenia komisji, która w taki czy inny sposób zajęłaby się aferą podsłuchową, nie potrwają. Jedna i druga strona ma nadzieję, że w ogniu sporu o jej powołanie uda się upiec swoje pieczenie. Opozycji - grillowania PiS-u i dowodzenia, że to spisek służb polskich i obcych przywiódł go do władzy, PiS-owi - przypominania historii afery, która zachwiała rządami PO i upajania się igrzyskami, które w dobie drożejącego chleba mogłyby nieco zabawić polityczną publikę.
Publikujemy pierwszy z serii komentarzy naszego dziennikarza i komentatora Konrada Piaseckiego w cyklu "Perspektywa Piaseckiego".
Idea powoływania, przy każdej nadarzającej się okazji, komisji śledczej stała się w naszym życiu partyjnym nieomal rytuałem. Tyleż powtarzalnym, co najczęściej bezskutecznym. W tej kadencji - jak ktoś obliczył - komisja ds. historii energetyczno-podsłuchowych jest już ósmą czy dziewiątą, którą chce powołać opozycja. I pewnie, jak w przypadku wszystkich poprzednich, skończy się to niczym, bo PiS zwykł był powoływać tylko takie komisje, które rozliczałyby wyłącznie poprzedników.
Jest w tych wnioskach przejaw - niezawinionej przez nią samą - bezradności opozycji, która, zderzając się na każdym kroku z bezwzględnością władzy, szuka jakiegokolwiek sposobu, by tę władzę nieco rozszczelnić. Jest też tęsknota, trawiąca polski światek dziennikarsko-polityczny, za powtórką sprzed niemal 20 lat i nową efektowną, przykuwającą uwagę komisją śledczą.
Gdzież te czasy, gdy Rokita, Ziobro, Nałęcz et consortes, tropiąc grupę trzymającą władzę, "robili" oglądalność, budzili emocje, dobijali rządzących, a przy okazji tworzyli legendę idealnej komisji śledczej. Przy tej pierwszej wszystkie następne komisje wyglądały jak Liliputy przy Guliwerze i nawet gdy przykuwały na chwilę uwagę albo dochodziły do jakichś ustaleń, to któż dziś pamięta komisje ds. afery hazardowej, zabójstwa Olewnika, PKN Orlen czy Amber Gold. Nigdy potem sejmowi śledczy (a i sprawy, którymi się zajmowali) nie potrafili aż tak przebić się do masowej wyobraźni, jak skarpetki Anity Błochowiak, Millerowskie "Pan jest zerem" czy obraz Lwa Rywina uporczywie odmawiającego odpowiedzi na pytania posłów.
Jednego na pewno ta pierwsza, legendarna już nieomalże komisja nauczyła wszystkich raz na zawsze. Jeśli masz władzę, to na komisję, która patrzyłaby ci na ręce, za skarby świata się nie zgadzasz. A jeśli nawet łamiesz tę świętą zasadę, to obsadzasz komisję najpewniejszymi ludźmi tak, by zachowywać nad nią pełną kontrolę.
Tu nie może być mowy o tym, że niespodziewanie komisyjna większość sięgnie po jakieś bilingi, księgi wyjść i wejść, nagrania z kamer czy zawartości skrzynek mailowych rządzących (choć do ich ujawnienia, jak widać, nie zawsze trzeba komisji). Tu nie może być tak, że przewodniczący komisji, w chwili próby, nie będzie potrafił rozegrać sprawy w taki sposób, by co bardziej niebezpiecznym wnioskom nie ukręcić łba, a co bardziej nieidących po myśli obozu władzy przesłuchań nie przerwać albo przynamniej nie podać przesłuchiwanemu pomocnej dłoni.
Patrząc jednak z tego punktu widzenia, komisja śledcza, która przypomniałaby światu aferę podsłuchową (PO chce, co prawda, by jej zadania były szersze i by zajmowała się wpływem rosyjskich służb na politykę energetyczną po 2013 roku, ale wiadomo, na czym śledczy z PiS, by się skupili) – zdaje się dla rządzących (choć tylko pozornie) bezpieczna. Po pierwsze, zachowaliby nad nią pełną kontrolę, a po drugie nagrania, nawet jeśli z perspektywy czasu straciły na sile rażenia, są wciąż mało wygodne dla większości nagranych.
I choć z perspektywy lat coraz bardziej wątpię w sens ujawniania wówczas, w roku 2014, przez media wielu z nich, a i nie mam zamiaru bronić tezy, że pokazanie wszystkich służyło istotnemu interesowi społecznemu, to cała ta garmażerka polityki, którą prezentowały, wciąż budzić będzie mało budujące odczucia wyborców. I nie zmieni tego fakt, że na taśmach dał się też uwiecznić Mateusz Morawiecki, zwłaszcza że jego wywody na temat zap*****lania za miskę ryżu byłyby zapewne przez komisyjną większość starannie omijane, jako "nie wnoszące nic istotnego do sprawy". A nagrania z udziałem panów Sienkiewicza i Belki, Sikorskiego z Rostowskim czy Nowaka wałkowane byłyby od końca do początku i od początku do końca. A kto wie, być może pojawiłyby się jakieś inne skrywane podobno w różnych sejfach dyski z równie ciekawą zawartością.
Dlatego też od początku dziwię się, że politycy PO z takim entuzjazmem rzucili się na tekst "Newsweeka", przedstawiający zeznania świadka tyleż dla historii afery istotnego, co mało wiarygodnego. Bo to, że Marcin W. opisał w nich wizyty w saunie i zwierzenia Falenty, że ten sprzedał nagrania Rosjanom, było nowością. Ale to, że opowiadał też barwne historie o układach i korupcji w obozie ówczesnej władzy, było wiadomo od paru lat, a przecieki z tych zeznań już się w mediach pieszczochach PiS pojawiały.
Dowodzenie zatem od pierwszych chwil, że zeznania są przełomowe i że stanowią twardy dowód na to, że PiS doszedł do władzy dzięki rosyjskiej operacji wywiadowczej i przedłużanie żywota tekstu "Newsweeka" było ryzykowne. I to ryzyko, przynajmniej na razie, Platformie się nie opłaciło. Bo choć wizja syna premiera zgarniającego do siatki z biedronki partyjny haracz wygląda jak marny scenariusz filmu C klasy, to jednak dla sporej części wyborców jest znacznie bardziej nośna i zapamiętywalna niż jakieś niejasne i tajemnicze, pisane cyrylicą przez obce służby, polityczne scenariusze. Notabene, byłbym daleki od wykluczania, że Rosjanie byli nagraniami kelnerów żywo zainteresowani i że może weszli w ich posiadanie, nim ujrzały one światło dzienne.
Mam jednak przeświadczenie, że w całej tej operacji rozstawiania dyktafonów po restauracjach, a potem operowania ich zawartością znacznie większą rolę odegrały, starające się kontrolować Falentę, służby polskie, być może grające jakąś własną grę, być może zbuntowane przeciwko swym szefom, być może próbujące zasłużyć się już kolejnym albo wręcz pracujące na zmianę władzy.
I właśnie ten ostatni wątek jest, moim zdaniem, z punktu widzenia rządzących, znacznie bardziej niepokojący czy potencjalnie niebezpieczny niż wątek rosyjski. Rosjanie w naszej polityce, podobnie jak w polityce wielu innych krajów Zachodu, starają się bełtać, jak tylko mogą. Nawet gdyby dowodzono (a przypomnijmy, że nie udało się tego skutecznie zrobić służbom, które dostały to zadanie jeszcze w czasie rządów PO), że maczali palce w ujawnieniu nagrań z Sowy i Przyjaciół, to teza, że zrobili to tylko po to, by utorować drogę do władzy PiS, byłaby tyleż efektowna, co nieudowadnialna. Ale już odkrycie, co robią dziś agenci służb, którzy mieli kontakty z Falentą, jaki był ich modus operandi, jak to się stało, że wiedząc o nagraniach, nie zareagowali, a w dodatku wystawili na odstrzał swego szefa – koordynatora służb, jest wiedzą dla rządzących dziś mocno niewygodną. W dodatku sam Falenta, a i jego wspólnik są też postaciami nieprzewidywalnymi i kto wie co, gdyby stawili się przed komisją, mogliby powiedzieć.
Zwłaszcza zważywszy na to, co ostatnio ów Falenta przekazywał. Twierdził on bowiem, w liście do prezydenta, że jego działania były koordynowane z politykami PiS i miały im właśnie pomóc. Dlatego, jak sądzę, PiS nie zaryzykuje, pomysł komisji za czas jakiś umrze jak wszystkie poprzednie – i w tej kadencji parlamentu nie doczekamy się powołania żadnej komisji śledczej.
Konrad Piasecki – dziennikarz radiowy i telewizyjny, historyk. Prowadził wywiady w radiu RMF FM w audycji "Kontrwywiad RMF" oraz w Radiu ZET w audycji "Gość Radia ZET". Przez 10 lat był gospodarzem programu "Piaskiem po oczach". W 2015 roku został laureatem tytułu "Dziennikarza Roku" miesięcznika "Press". Na antenie TVN24 Konrad Piasecki prowadzi również programy "Rozmowa Piaseckiego" i "Kawa na ławę".
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Piotr Mizerski/TVN