Norman Davies, historyk piszący po angielsku, ale uważający się za Walijczyka, to jeden z tych dziwnych przypadków, kiedy człowiek urodzony i wychowany na Zachodzie interesuje się albo wręcz poświęca życie badaniom historii naszej części świata. Ludzie tacy warci są więcej niż niejedna kosztowna Reduta Dobrego Imienia czy coś w tym rodzaju, ponieważ zupełnie za darmo robią z powodzeniem to, co tamci robią bez powodzenia, tylko mimochodem wydając miliony złotych.
Davies należy do takich zainteresowanych naszych krajem oryginałów. W udzielonym niedawno Jackowi Żakowskiemu wywiadzie powiedział, że w naszym kraju "trwa odwieczna polska wojna brązowników z masochistami. Jedni wybielają, a drudzy zaczerniają". Wydaje mi się, że zawsze tak było. Raz jedni, raz drudzy byli głośniejsi. Raz jednym, raz drugim sprzyjała cenzura. Raz to była cenzura towarzyska, innym razem administracyjna. Nie mam wątpliwości: większe spustoszenie zostawia po sobie cenzura administracyjna, ale wariant pośredni też potrafi być dokuczliwy. Przekonujemy się o tym każdego dnia. Ważny jest moment, w którym takie oczywistości ktoś przypomni. Tak jak to robi Davies.
A wariant pośredni dokuczliwy jest głównie dlatego, że zakłóca równowagę i dezorientuje. W czasach cenzury administracyjnej wiadomo było, że podporządkowane władzy przekaziory kłamią i tzw. szeroka publiczność mogła bez ryzyka, że coś ważnego przeoczy, wystawiać telewizor za okno. Dziś tak nie jest. Władza, choć bardzo chce, nie wszystko kontroluje, sprzyja temu postęp techniczny i znienawidzony przez lewicującą młodzież wolny rynek. Są to siły, nad którymi żaden prezes, ani Glapiński, ani Świrski, ani nawet prezes Kaczyński, nie zapanował. Czasem więc coś sensownego może się, niestety, tylko przez nieuwagę przemknąć i trafić niespodzianie do maniaków czytających i oglądających wszystko. A takich jest coraz mniej.
Niestety, a może na szczęście, bo w tzw. szumie informacyjnym można się łatwo pogubić. Ludzie to już dawno zauważyli i wolą, żeby im ktoś powiedział, w co mają wierzyć, jak jest naprawdę. Tym kimś może być Trump, może być Orban albo Budka lub Hołownia. Może być każdy, kto dorwie się do mikrofonu i chce panować nad ludzkimi mózgami. Mogą być telewizje albo gazety, portale internetowe albo stacje radiowe, którym ufamy, bo z góry wiemy, że mówią to, co słuszne, w co każą wierzyć. Ludzie słuchają tego, co chcą usłyszeć, nie dochodzą do nich odgłosy z innych światów, odgłosy, które mogłyby zakłócić im spokój ducha i – nie daj Bóg – skłonić do myślenia na własny rachunek. Inaczej niż myśli stado. W "Tygodniku Powszechnym" opisał to zwięźle i trafnie Rafał Matyja: "największe media – nie tylko w Polsce – oferują dziś, najchętniej dobrze zakamuflowaną, ale lekkostrawną, dietę dla swoich". Kluczowe w tym opisie są dwa określenia: dieta ma być lekkostrawna i ma być dla swoich.
Z czasów przedpopulistycznych zapamiętałem przypowieść starego Żyda z Podkarpacia, którą umieścił jako motto do "Zniewolonego umysłu" Czesław Miłosz. "Jeśli dwóch kłóci się, a jeden ma 55 racji, to bardzo dobrze i nie ma co się szarpać. A jak ma 60 procent? To wielkie szczęście i niech Panu Bogu dziękuje! A co by powiedzieć o 75 procent racji? Mądrzy ludzie powiadają, że to bardzo podejrzane. No a co o 100 procent? Taki, co mówi, że ma 100 procent racji, to paskudny gwałtownik, straszny rabuśnik i największy łajdak".
Dziś ta przypowieść wyszła z obiegu, nie zauważyłem, żeby ktoś ją cytował. Jeżeli już, to jej wyznawca zostanie wygwizdany jako symetrysta. Tacy, którzy sądzą, że mają 75 racji, nie budzą podejrzeń i jest ich coraz więcej. Odwrotnie, wywołują entuzjazm. 75 procent racji to raczej minimum przyzwoitości. Coraz więcej jest jednak spraw, w których każda ze stron sporu uważa, że ma 100 procent racji, a ci, co myślą inaczej, to agenci obcych mocarstw, zdrajcy lub, w najlepszym razie, poczciwcy ogłupieni przez wrogów, niezasługujący na nic lepszego niż przymusowa reedukacja. W czasach, kiedy Miłosz pisał "Zniewolony umysł", było jasne, że przestrogi starego Żyda odnoszą się do zwolenników ideologii totalitarnych: marksizmu-leninizmu i faszyzmu. Dziś wydaje mi się, że warto te przestrogi przypominać, kiedy kwestionowana jest wartość wszelkiej debaty z wyznawcami innego poglądu niż ten, który uznajemy za własny i słuszny.
Norman Davies należy do ludzi, którzy wierzą, że debata jest warunkiem postępu. Uczucie zawodu, jakie moim zdaniem daje się wyczuć w jego wypowiedziach na temat współczesnej Polski, wynika z nadmiaru nadziei, jaką w nas pokładał. Okazało się, że nie jesteśmy wyjątkowi, jesteśmy tacy jak inni. Mamy trochę zalet i ogromne wady.
Co może nie jest takie złe.
Opinie wyrażane w felietonach dla tvn24.pl nie są stanowiskiem redakcji.
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24