Jeśli sportowcy nie chcą być na otwarciu igrzysk w Pekinie, nie muszą - mówi "Gazecie Wyborcza" szef Polskiego Komitetu Olimpijskiego Piotr Nurowski. To jedyny protest, na jaki mogą sobie pozwolić, nie narażając się na dyskwalifikację.
"Można było protestować, kiedy wybierano Pekin na gospodarza igrzysk, ale dopiero teraz oczy całego świata skierowane będą na Chiny i każda demonstracja zostanie zauważona. Oczywiście chciałabym uczestniczyć w ceremonii otwarcia, bo nigdy wcześniej nie byłam na igrzyskach, ale jeśli postawić na szali ludzi, którzy cierpią, jestem gotowa bojkotować tę uroczystość" - mówi Małgorzata Glinka, najlepsza polska siatkarka.
Ceremonia otwarcia to najchętniej oglądane widowisko na świecie. Transmisję z Pekinu ma obejrzeć miliard osób. Odbędzie się za 139 dni, 8 sierpnia. Reżyser Zhang Yimou (m.in. film "Hero" opowiadający o pierwszym cesarzu Chin) oprze ją na motywach chińskiej opery. Potem na stadion olimpijski - cudo architektury za 500 mln dol. - wbiegnie sztafeta z ogniem olimpijskim. Chiński bohater, którego imię do końca utrzymane będzie w tajemnicy, zapali znicz olimpijski po ponadpółtoragodzinnej uroczystości sławiącej 4 tys. lat państwa chińskiego.
Między częścią artystyczną a sztafetą na stadion wejdzie ok. 200 reprezentacji, w sumie kilka tysięcy osób. Brak dużych drużyn narodowych z USA, Australii czy też państw Unii Europejskiej z Wielką Brytanią i Niemcami na czele byłby widocznym protestem.
"Jestem poruszony tym, co dzieje się w Tybecie, i w ogóle sytuacją w Chinach. Jeżeli cała polska ekipa - sportowcy, trenerzy, działacze - dojdzie do wniosku, że to odpowiednia forma protestu igrzysk, można zbojkotować - mówi "GW" gimnastyk Leszek Blanik, brązowy medalista z Sydney i kandydat do złota w Pekinie.
"To nie sportowcy wybrali Chiny na gospodarza olimpiady. To była polityczna decyzja. A teraz, po masakrze w Tybecie, wszyscy się obudzili i oczekują, że sportowcy podniosą bunt. To szczyt obłudy" - mówi gazecie Ryszard Sobczak, medalista z igrzysk w Barcelonie i Atlancie w szermierce. "Od wczoraj wiadomo, jakim krajem są Chiny? Przecież chodzi nie tylko o Tybet, tam prawa człowieka łamane są na każdym kroku. Niech rządy podejmą decyzję, że bojkotujemy olimpiadę, to sportowcy nie pojadą. Ciekawe, czy któryś się na to zdecyduje"?
"Chińczycy i tak pokażą w telewizji swoim obywatelom, co będą chcieli, a my będziemy się cieszyć, że im przywaliliśmy. Uspokoimy swoje sumienie, a cenzura w Chinach dalej będzie działać, więźniowie polityczni jak siedzieli w więzieniach, tak będą siedzieć. Sytuacji w Chinach nie zmieni jedna demonstracja sportowców. To jest robota dla tych, którzy rządzą światem - przywódców, wielkich koncernów. Dopóki będą oni tylko liczyć pieniądze, dopóty nie zmieni się nic" - twierdzi Sobczak.
Bojkot ceremonii otwarcia byłby jedyną formą protestu w obiektach olimpijskich, który nie zakończyłby się dyskwalifikacją lub niedopuszczeniem do startu przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski. Zawodnik zostanie zdyskwalifikowany, jeśli zamanifestuje polityczne poglądy podczas ceremonii otwarcia lub zamknięcia, a również podczas zawodów, konferencji prasowych lub treningów.
Źródło: Gazeta Wyborcza