- Zawsze radziłam sobie sama, dziś chowam dumę w kieszeń i proszę o pomoc - mówi Paulina Kartowicz, właścicielka znanej restauracji na poznańskich Jeżycach. Jej lokal był dokładnie tam, gdzie dziś są już tylko zgliszcza. Po pięciu latach działalności gastronomicznej przyszło jej budować wszystko od nowa.
Paulina Kartowicz jest właścicielką jednego z bardzo dobrze kojarzonych przez poznaniaków lokali gastronomicznych na ulicy Kraszewskiego w Poznaniu. Jest, a w zasadzie była, bo w ostatni weekend pożar całkowicie strawił to miejsce. - Najpierw dostałam krótką wiadomość z firmy ochroniarskiej. Podejrzewali, że doszło do włamania, bo załączyły się czujki ruchu. Przekazano mi, że patrol jedzie sprawdzić, co się dzieje. Potem zobaczyłam na internetowej grupie, że ludzie zaczynają coś pisać o huku. Wkrótce ktoś wrzucił zdjęcie, na którym było widać dym wydobywający się z piwnicy, w kamienicy w której jest nasz "Święty" - opowiada Kartowicz.
Wsiadła w samochód i pojechała ze swoim chłopakiem na Kraszewskiego. Od razu wiedziała, że "nie jest dobrze". O tym, że z lokalu nie będzie co zbierać, dowiedziała się kilka minut później. - Ten ogień rozprzestrzeniał się w takim tempie, że chyba nikt nie miał wątpliwości, czy z tego budynku jeszcze coś będzie - dodaje.
Tuż po pożarze pojawiły się też spekulacje o możliwej przyczynie tragedii. Nie brakowało głosów, że być może w restauracji znajdowała się butla z gazem. Kartowicz stanowczo zaprzecza. - W naszym lokalu ani w magazynie nie było takiej butli. Nie mamy nawet urządzeń, do których można by ją podłączyć - zapewnia.
"To jest trochę tak, jakby stracić członka rodziny"
Jak mówi, "Święty" to jej pierwsze dziecko, któremu poświęciła dużo czasu, środków i emocji. Strata tego miejsca jest bolesna, choć jak podkreśla pani Paulina, jest ona zupełnie inna niż ta strata, której doświadczają rodziny strażaków czy mieszkańcy, którzy zostali pozbawieni dobytku życia. - Tego nie da się porównać - przyznaje.
- Nie ukrywam, że strata "Świętego" to dla mnie bardzo dużo emocji i nie jest łatwo sobie z tym poradzić. Byliśmy zgranym zespołem. Duża cześć ludzi pracowała od początku, czyli pięć lat. To bardzo długo, zwłaszcza w gastronomii. Ja ich traktowałam trochę jak rodzinę, i myślę, że oni mnie też. To było o wiele więcej niż miejsce pracy. To jest trochę tak, jakby stracić członka rodziny - mówi restauratorka.
Budujące jest też wsparcie, jakie oferują inni przedsiębiorcy. - Różnie to bywa, często patrzy się na siebie jak na konkurencję, a prawda taka, że nią nie jesteśmy, zwłaszcza w tej małej przestrzeni, jaką są Jeżyce. Jesteśmy dla siebie dużym wsparciem i wzajemnie się nakręcaliśmy. Widzę, że to teraz procentuje. Ludzie proponują różnego rodzaju współpracę - opowiada Kartowicz.
"Wpisaliśmy się w tkankę Jeżyc"
Czy "Święty" wróci jeszcze na mapę Jeżyc? Paulina Kartowicz wierzy, że tak, ale nie jest w stanie teraz powiedzieć, kiedy to nastąpi i na jakich zasadach. Zwłaszcza że sama jest teraz w przełomowym momencie swojego życia. Za kilka miesięcy urodzi dziecko. - Nie chciałabym stracić tego, co nam się udało zbudować. I nie mam tylko na myśli miejsca komercyjnego, ale miejsca spotkań. My też się wpisaliśmy w tę tkankę Jeżyc. Byliśmy jednym z pierwszych miejsc, które tu powstało i aktywizowało nim społecznie i gastronomicznie - mówi.
Dlatego, tak jak część innych poszkodowanych w tragicznym pożarze, zdecydowała się założyć zbiórkę, dzięki której będzie mogła pokryć bieżące rachunki i podatki oraz wypłacić pensje pracownikom. - Część tych rzeczy uda mi się opłacić z oszczędności, ale każdy, kto prowadzi gastronomię, wie, jak wielkie są to koszty. Jeśli z tej zbiórki coś zostanie, to będę chciała to przeznaczyć na odtworzenie lokalu. Liczę też na pomoc magistratu. Nasz lokal był ubezpieczony, ale na odszkodowania pewnie przyjdzie nam długo czekać - tłumaczy.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24