Kiedy przejeżdża się Niemcy, nieważne czy ze wschodu na zachód, czy z północy na południe, chcąc nie chcąc, mimo woli, wyrywa się z gardła: „ależ to piękny kraj”. I równiny i rzeki, i pagórki i wijące się strumyki, i góry z wodospadami i lodowcami…
W 1972 r. Gierek pozwolił Polakom wyjeżdżać do NRD na dowód osobisty. To były nasze pierwsze kontakty z zagranicą; poznawaliśmy egzotykę czegoś od Polski odmiennego. Nie zapomnę: kiedy wysiadłem z pociągu w Dreźnie wyczułem nieprzyjemny, drażniący zapach. Długo się zastanawiałem, co to może być, aż wreszcie spytałem znajomego inżyniera z DDR, poznanego na autostopie w Polsce: „Jak to, nie wiesz? – odpowiedział. - To fosfor z bomb zapalających”…
W 1972 roku!
Pod koniec lat 70. dłuższy czas, regularnie szmuglowałem przez granicę nasze podziemne wydawnictwa, przywożąc z powrotem części do maszyn i inne cuda, potrzebne do podziemnych wydawnictw. Poznałem DDR dość dobrze. Potem przyjeżdżałem do Niemiec tylko sporadycznie. Do ex DDR-u tylko raz i zaraz uciekłem gdzie pieprz rośnie, bo ludzie zrobili się cudzoziemcom wyjątkowo nieprzychylni i dawali to wyraźnie do zrozumienia.
Teraz, po kolejnych 15 latach, znów przejechałem przez Niemcy. Brema: objawienie. Oczywiście – jak w każdym większym niemieckim mieście jeszcze dzisiaj można precyzyjnie wskazać miejsca, w których spadły alianckie bomby. Tylko my odbudowywaliśmy z miłością i pietyzmem nasze zabytki, oni budowali na ich miejscu coś nowego, na ogół nie pasującego, na ogół niepięknego. To, co w Bremie ocalało jest super, warte każdej podróży. Ale to nie zabytki zrobiły na nas wielkie wrażenie, to sposób w jaki współcześni Bremeńczycy nie oszczędzili niczego, co mogłoby ich życie uczynić przyjemniejszym. Poprzykrywali niektóre ulice szklanym dachem, zmieniając część miasta w rodzaj gigantycznego kryształowego pałacu, bezpiecznej promenady na każdy sezon. Stare miasto otoczyli rodzajem krużganka z nierdzewnej stali; estetycznie efekt wątpliwy, ale ileż przyjemniej przechadzać się ulicami północnego, wietrznego i deszczowego miasta pod podcieniami niż pod gołym niebem!
Następny przystanek: Lipsk. Najbogatsze i najbardziej kosmopolityczne miasto b. NRD. Ile udało się zrobić rządom federalnemu i krajowemu, by zatrzeć różnice z RFN-em? Czy lawina miliardów, jaka spadła na pięć wschodnich landów zdołała Lipsk odmienić?
Jeśli w ogóle wysiłek taki został podjęty, to efekt jest mizerny. Owszem, w samym centrum wybudowano trochę solidnych, niemieckich domów towarowych. Imponuje wielkością i architektonicznym rozmachem przeszklone Casino. Kilka przecudnych, fin-de-sieclowych kamieniczek zostało odrestaurowanych, kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt innych zostało otynkowanych.
Ale to nadal DDR! Na pierwszy, drugi, a nawet trzeci rzut oka; żadnych wątpliwości!
W czym tkwi różnica? Przecież to ci sami Niemcy: poważni, solidni, praktyczni, a jednocześnie – tak jak w Bremie – otwarci na fantazyjne rozwiązania, szanujący nietuzinkowych artystów?
Różnica tkwi – nie ma innego wytłumaczeniu – w ustroju społecznym. Różnica to komunizm. Bury komunizm, pozbawiający społeczeństwa nie tylko środków do życia, nie tylko godności, ale nawet fantazji i weny twórczej. Komunizm, odbierający jakąkolwiek chęć do pracy, jakiekolwiek dążenie do piękna, odbierający szacunek do bliźniego, radość z robienia czegoś czystego, prostego, solidnego, czegoś, co mogłoby, choćby w najmniejszym stopniu, przynieść radość, bliźniemu i narodowi.
Komunizm, dewastujący „naturalną” ekonomię, ludzką inicjatywę, międzyludzkie więzi i uzależnienia.