Pieniądze były, ale nie na wymagany sprzęt, tylko na audycje przygotowywane przez ulubieńców władzy - Michała Rachonia i Magdalenę Ogórek. Wywiady też były - ale głównie z politykami związanymi z PiS i w zakresie, który był dla nich wygodny. Konferencje? Też - o ile życzyli sobie tego partyjni dygnitarze. O tym, jak wyglądała praca Radia Łódź, rozmawiamy z byłymi i obecnymi pracownikami. A powołany likwidator mówi nam, co zastał w redakcji i dlaczego - jego zdaniem - odbudowa musi zająć dużo czasu.
- Najdziwniejsza była cisza w redakcji - mówi Jacek Grudzień. To legenda łódzkiego dziennikarstwa. Dziś jest likwidatorem Radia Łódź. Radiostacji, w której pracował przez dwadzieścia lat, do 2012 roku. Potem kierował TVP Łódź, ale stanowisko stracił w 2016 roku po zwycięskich dla prawicy wyborach parlamentarnych.
- Za moich czasów redakcja kipiała życiem. Było pełno rozmów, na korytarzach kłótnie, spory, dyskusje. A teraz, po powrocie do radia, zastałem jednego dziennikarza, chociaż to był środek tygodnia, wczesne godziny popołudniowe. Przeraziłem się, kiedy okazało się, że na cały program Radia Łódź pracuje maksymalnie kilku reporterów, w tym współpracowników z bardzo małym stażem - opowiada Grudzień.
Karność
Cisza i pustka w redakcji związana jest z tym, że z rozgłośni jeden po drugim odchodzili dziennikarze. Dlaczego? - Bo ludzie nie wytrzymywali tego, że praca reportera Radia Łódź wiązała się z pasmem upokorzeń - odpowiada nam jeden z dziennikarzy. Anonimowo, bo - jak mówi - nie chce się szarpać przed sądem z byłymi władzami rozgłośni. - A ci uwielbiali straszyć prokuraturą, konsekwencjami zawodowymi. Żeby mieć spokój, trzeba było bezwarunkowo wykonywać polecenia. Nawet jeżeli były po prostu głupie - opowiada.
Jakie? Na przykład - jak mówi rozmówca - radiowy reporter był zobowiązywany do towarzyszenia byłemu łódzkiemu wojewodzie Zbigniewowi Rauowi. - Jeździł od wsi do wsi w województwie łódzkim. W każdej mówił to samo. Ale oddelegowany dziennikarz musiał za nim podążać, jak w dniu świstaka nagrywać te same, identyczne wystąpienia, a potem zadawać w kółko te same pytania, żeby nagrać identyczne odpowiedzi pana wojewody. Chodziło o to, żeby podnieść rangę wizyty - słyszymy.
Takie same "atrakcje" czekały na dziennikarzy oddelegowanych do opieki nad publicznymi występami innych polityków związanych z ówczesną władzą.
Co groziło za nieposłuszeństwo? - Wachlarz kar był szeroki. Kolegę chcieli natychmiast wywalić - odpowiada nam inny dziennikarz. Z rozgłośni odszedł sam, niedługo po pandemii. - Zaczęło się od tego, że wspomniany kolega zrobił materiał, w którym opowiadał o wątpliwościach dotyczących człowieka wskazanego przez samorządowców PiS, który miał zostać dyrektorem jednej ze szkół - słyszymy.
Konsekwencje
Autor - jak to robił przez lata - przygotował materiał, w którym dał się wypowiedzieć każdej stronie. W audycji padły więc wypowiedzi pracowników szkoły, w której wcześniej pracował nowy dyrektor - mocno dla niego nieprzychylne.
- Problem w tym, że pan dyrektor miał bardzo mocne wsparcie władz radia. Dzień po materiale związki zawodowe otrzymały pytanie, czy autor materiału jest chroniony i czy można go zwolnić z pracy. Oczywiście sam materiał został zdjęty z naszej strony internetowej - przekazuje rozmówca tvn24.pl.
Przemysław Naze pracował w Radiu Łódź 29 lat. Był wydawcą, prowadził też poranne polityczne rozmowy. - W którymś z popołudniowych serwisów wydałem materiał przygotowany przez naszą dziennikarkę. Dotyczył wicepremiera Piotra Glińskiego. Ktoś w resorcie uznał, że wydźwięk był negatywny i skontaktował się z moimi przełożonymi - opowiada.
Co było dalej? - Zostałem wezwany przez szefa programowego na dywanik. Usłyszałem, że "podcinam gałąź, na której siedzimy". Potem wręczono mi pismo, że z pracy nie wyleciałem tylko ze względu na wieloletnie doświadczenie - mówi.
To jednak nie oznaczało, że nie poniósł żadnych konsekwencji. - Przestałem wydawać programy informacyjne, odsunięto mnie od prowadzenia programów. Zamiast tego miałem wykonywać pracę, którą powierza się początkującym dziennikarzom. Dano mi mikrofon i wysłano w miasto, znowu miałem jeździć na konferencje. Żadna to ujma na honorze, ale wiem, że to miała być forma kary - opowiada.
- Przełożeni na każdym kroku chcieli nam pokazać, że to oni tu rządzą. Że albo się podporządkujemy, albo poniesiemy konsekwencje - mówi.
Zarządzanie strachem
Wojciech Muzal pracuje dziś w TOK FM. W Radiu Łódź pracował czternaście lat. Od 2019 do 2020 roku kierował Redakcją Informacji, Publicystyki i Nowych Mediów. Podkreśla, że kiedy zmieniał redakcję, dziennikarze nie byli wprost pouczani, jakie tematy mają robić i w jaki sposób. To jednak nie oznaczało, że nikt nie ingerował w treść serwisów informacyjnych.
- W redakcji zarządzano strachem i grano niepewnością. Przełożeni nas informowali na przykład, że w sprawie jakiejś informacji "dzwoniono z ministerstwa". Autorzy jednak nie mieli szansy się wybronić. Chodziło o zasugerowanie, że jest jakiś problem, który może źle wpłynąć na przyszłość dziennikarza w rozgłośni - mówi Muzal.
Jego zdaniem, przełożeni chcieli zmusić dziennikarzy do niepodejmowania tematów, które mogłyby się nie spodobać komuś z góry. - Oficjalnie mówiono nam "nie ma żadnej cenzury, obowiązuje nas rzetelność". Jednocześnie chyba każdy z reporterów miał przekonanie, że szefostwo radia nie jest po ich stronie, tylko domyślnie przyjmuje narrację polityków - opowiada.
Zaznacza, że sporo robiono, żeby dziennikarzy trzymać w ciągłej niepewności. - Jestem dziennikarzem od wielu lat. Zazwyczaj w redakcjach przełożony jest z tobą po imieniu, możesz mu wprost powiedzieć, dlaczego zrobiłeś temat w taki, a nie inny sposób. Wiesz, że jesteście po tej samej stronie. W Radiu Łódź tego nie było. Bardzo dbano o poczucie podległości względem przełożonego. Tłumaczyć trzeba było się mailem. Odpowiedź czasami nigdy nie nadchodziła - mówi Muzal.
Z czego trzeba było się tłumaczyć? Między innymi z tematów związanych z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. - Usłyszeliśmy, że Jurek Owsiak jest "człowiekiem opozycji" i finał jest wydarzeniem politycznym - przekazuje rozmówca tvn24.pl.
Na telefon
Inny reporter, który również nie pracuje już w Radiu Łódź, wspomina, że w późniejszym etapie na kolegiach redakcyjnych nikt już nie silił się na sugestie, komu trzeba "dowalić", a komu zrobić "laurkę". - Szefowie mówili do nas otwartym tekstem. Że gości zapraszamy z PiS, że gości ze strony opozycji nie zapraszamy w ogóle. Jak może czuć się dziennikarz, który od szefa słyszy, że ten "konsultuje się z marszałkiem" w sprawie doboru tematów i sposobu ich realizacji? - pyta retorycznie.
Jeden z naszych rozmówców opowiada, jak podpadł przełożonym, bo zgierski poseł Marek Matuszewski skontaktował się z władzami łódzkiego radia i przekazał, że będzie organizował konferencję prasową i poprosi o przyjazd dziennikarza.
- Zrobiła się draka, jak okazało się, że nie ma kto pana posła obsłużyć medialnie. Burę dostali nawet ci, którzy tego dnia mieli wolne, ale nie przyjechali na wezwanie pana posła - mówi nasz informator.
Co na to wezwany do tablicy poseł ze Zgierza? - To bzdury, prezesa Paluszkiewicza nawet nie znam. Poprzedniego prezesa, świętej pamięci Dariusza Szewczyka znałem bardzo dobrze, ale nigdy nie wykorzystywałem tej znajomości, żeby ściągnąć do siebie dziennikarzy. To wyssane z palca informacje - zapewnia Marek Matuszewski.
"A co tu likwidować?"
Małgorzata Warzecha od czterdziestu lat jest dziennikarką Radia Łódź. Jest też członkiem NSZZ "Solidarność". To do niej trafiały pisma zarządu o możliwość zwolnienia niepokornych dziennikarzy - między innymi tego, który podpadł, bo zrobił nieprzychylny materiał o nowym dyrektorze jednej ze szkół.
Warzecha mówi, że w ostatnich latach doszło do "totalnej zapaści" w Radiu Łódź.
- To zapaść programowa i techniczna - mówi. Winą obarcza Arkadiusza Paluszkiewicza. Zanim objął stery w Radiu Łódź, nie miał doświadczenia pracy w mediach. W przeszłości był między innymi dyrektorem Izby Skarbowej w Łodzi. - Jego niekompetencja była niemierzalna. Obecnie w radiu nie ma kim realizować zadań reporterskich, nie ma reporterów miejskich. Przez ostatnie dwa i pół roku przewinęło się kilkunastu adeptów dziennikarstwa, przychodzili i odchodzili. Doświadczeni reporterzy prędzej czy później opuszczali redakcję - opowiada.
Jej zdaniem, doszło do zniszczenia pionu programowego. Funkcji misyjnej związanej z propagowaniem kultury też nie ma. Co zatem jest? Zdaniem Warzechy - marnotrawstwo.
- Od dwóch lat studio muzyczne stoi puste. Kiedy technicy zwracali uwagę na konieczność zakupu podstawowego sprzętu, takiego jak mikrofony, prezes Paluszkiewicz reagował stwierdzeniem, że to zbędna fanaberia - mówi Warzecha.
Wskazuje, że za czasów prezesa Paluszkiewicza w radiu nie było żadnej inwestycji sprzętowej. - Przyjechał za jego kadencji wóz satelitarny, ale to był zakup poprzedniego prezesa, świętej pamięci Dariusza Szewczyka - opowiada dziennikarka.
Gwiazdy zamiast newsów
Warzecha mówi, że prezes zamiast dbać o radio, wydawał pieniądze na gwiazdy pracujące wtedy w TVP Info - Michała Rachonia i Magdalenę Ogórek. - Pan Rachoń dostawał pieniądze za to, że raz w tygodniu robił rozmowę, którą nagrywał w Warszawie. Gośćmi byli zazwyczaj ci sami ludzie, których Rachoń zapraszał do innych programów i którzy - co tu mówić - nijak się mieli do problemów jakkolwiek związanych z Łodzią - mówi Warzecha.
Dodaje, że za kadencji prezesa Paluszkiewicza scentralizowano publicystykę polityczną. O tym, jak jest, mieli mówić łódzkim słuchaczom sprawdzeni dziennikarze z Warszawy albo zaufani ludzie z zewnątrz. Jednym z nich był Daniel Łuszczyn, na co dzień pracownik Łódzkiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej (zarządzanej przez byłego posła PiS Marka Michalika).
Wtedy, jak mówi, też pojawił się pomysł na podsumowanie tygodnia w Łodzi przez panią Magdalenę Ogórek.
- Co sobotę miała przyjeżdżać z Warszawy i robić audycję. I tak, miała zrobić audycję o korkach, więc wspominała, że jadąc do Łodzi, stała w korkach na Strykowskiej. A tam korków w soboty nigdy nie ma, każdy, kto zna okolicę, o tym wie - mówi Warzecha.
Magdalena Ogórek - jak przekazuje rozmówczyni tvn24.pl - zrezygnowała z prowadzenia audycji po dwóch czy trzech wydaniach.
Bez komentarza
O zarzuty dotyczące funkcjonowania radia za rządów PiS chcieliśmy zapytać ówczesnego prezesa Arkadiusza Paluszkiewicza. - Muszę się zastanowić, proszę o telefon jutro - przekazał nam przez telefon.
Niestety, więcej już go nie odebrał.
Rozmawiać z nami nie chciała też Lidia Lasota, była redaktor naczelna Radia Łódź. - Bez komentarza - powiedziała, kiedy proponowaliśmy jej odniesienie się do zarzutów podnoszonych przez obecnych i byłych dziennikarzy rozgłośni.
Sami sobie
Jacek Grudzień, likwidator Radia Łódź, ocenia, że lokalne rozgłośnie, w przeciwieństwie do ogólnopolskich stacji radiowych i telewizyjnych, nie były tak istotnym elementem machiny propagandowej.
- Mam wrażenie, że uznano, że nie ma co się przejmować takimi maluchami jak Radio Łódź. Po tej pustce w redakcji informacji wnoszę, że program nie był istotny - ocenia.
Opowiada, że obecnie dopiero zapoznaje się z dokumentami, na podstawie których dowie się, jak dotąd funkcjonowała rozgłośnia.
- Takich niespodzianek drastycznych, jak płacenie gościom w audycjach za wypowiedź, na razie nie znalazłem. Inna sprawa, że radiu obecnie potrzebna jest cisza, więc nie wiem, czy bym się od razu chciał z tym podzielić. Oczywiście musimy zrobić pełen audyt, sprawdzić, w jaki sposób działała firma i jak były wydawane pieniądze - opowiada Jacek Grudzień.
Jego priorytetem jest - jak mówi - odzyskanie zaufania odbiorców. Z raportu Radio Track Kantar Polska opracowanego przez portal Wirtualnemedia.pl wynika, że radio za czasów prezesa Paluszkiewicza szybko traciło odbiorców. Od czerwca do listopada 2022 roku w Łodzi rozgłośnia miała 3,4 proc. udziału rynku w grupie wiekowej 15-75. Od grudnia 2022 do maja 2023 było to już 2,2 proc, a od czerwca 2023 do listopada nastąpił kolejny zjazd - na 1,7 proc.
Na poprawienie rezultatów - jak mówi likwidator - trzeba czasu.
- To proces długotrwały. Trzeba zdobyć na nowo zaufanie słuchaczy, trzeba przyciągnąć ludzi, którzy tego dokonają. Na to wszystko nakładają się jednak ograniczenia finansowe. To bardzo ryzykowne przedsięwzięcie nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich, którzy ze mną współpracują. Nie przyszedłbym tu jednak, gdybym nie wierzył, że jest to możliwe - mówi.
Jacek Grudzień opowiada, że Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji żąda raportów finansowych niemal z każdego tygodnia pracy. - Oni polują na to, żeby pokazać, że wydaje się nagle dużo więcej pieniędzy. Nie ukrywam, że z miejsca zatrudniłbym pięciu dziennikarzy, żeby ruszyć z kopyta. Ale tak się po prostu nie da - kończy.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: tvn24.pl