"Nawet nie wiem, czy jestem wdową". Jej mąż miał zginąć na autostradzie. Potwierdzenia brak

Pani Małgorzata nie jest pewna, czy straciła męża
Pani Małgorzata nie jest pewna, czy straciła męża
Źródło: TVN24 Łódź

Leszek Kowalski prawdopodobnie nie żyje; najpewniej zginął pod koniec maja na niemieckiej autostradzie. - Czy zostałam wdową? Nie wiem, nic z tego nie rozumiem - płacze jego żona, Małgorzata. Służby od półtora miesiąca nie potrafią ustalić, kto zginął na A4. Początkowo niemiecka policja wątpliwości nie miała: ofiarą był Leszek Kowalski. Teraz się pojawiły. Do dziś potwierdzenia nie ma. Rodzina wciąż czeka.

Leszek Kowalski z Piotrkowa Trybunalskiego pod koniec maja jechał do pracy w Niemczech. Dokładnie do Leverkusen, gdzie pracował od ubiegłego roku. Nie dotarł tam. Wszystko wskazuje na to, że zginął na autostradzie, niedaleko polskiej granicy.

- O tym, że stało się coś złego dowiedziałam się od kolegi z pracy mojego męża. Pytał, czemu nie stawił się na zmianę - opowiada Małgorzata Lesiakowska-Kowalska.

Co się stało?

Kobieta bezskutecznie wydzwaniała do męża. W końcu dodzwoniła się do mężczyzny, który miał zawieźć Leszka Kowalskiego. Odebrał, ale po kilku sekundach rozłączył się bez słowa.

Potem zadzwonił pracownik konsulatu polskiego w Berlinie.

- Powiedział, że Leszek zginął niedaleko polsko-niemieckiej granicy - mówi.

Dodaje, że dzień później dostała kolejny telefon - zobowiązujący ją do jak najszybszego odbioru zwłok. Jak się okazało - nie wiadomo, czy należących do jej męża.

Kluczowi świadkowie

Leszek Kowalski wyjechał z Piotrkowa z grupą znajomych. Wszyscy jechali do pracy na zachód, do różnych miast.

- Mąż odjechał w niedzielę przed ósmą. Wieczorem miał być w Leverkusen - mówi jego żona.

Do śmiertelnego wypadku doszło w nocy z niedzieli na poniedziałek. Niemiecka policja bazuje m.in. na zeznaniach osób, które z nim jechały. Dotarliśmy do jednego z kluczowych świadków, kierowcy samochodu, do którego wsiadł piotrkowianin.

- Zatrzymały nas korki, potem popsuł się samochód. Około północy zatrzymaliśmy się na parkingu, musiałem odpocząć - tłumaczy pan Konrad.

Około czwartej nad ranem obudzili go pasażerowie. Chcieli jechać dalej. Wtedy ktoś zauważył, że w samochodzie nie ma Leszka.

- Siedział z tyłu, przy drzwiach. Musiał wyjść, jak spaliśmy - opowiada.

Po chwili zobaczył niebieską łunę nad autostradą. To były policyjne koguty.

- Zapytałem przez radio CB co się stało. Usłyszałem, że jakiegoś faceta zabił tir. Nogi się pode mną ugięły - mówi.

Tożsamość nieznana

Podbiegł do policjantów. Powiedział, że chyba zna ofiarę. Zapytał, czy może zobaczyć zwłoki. Policjanci odmówili. Pokazali za to trzy rzeczy znalezione przy zmarłym – łańcuszek, but i łatkę od spodni. "To chyba jego" - stwierdzili Polacy.

Potem złożyli zeznania. Było już po 10, kiedy pan Konrad kończył opowiadać policjantom o tragicznej nocy. Przyniósł funkcjonariuszom wszystkie rzeczy swojego pasażera. Wśród nich był telefon komórkowy, na który ciągle wydzwaniała żona. W końcu go odebrał. Był przekonany, że żona Leszka już o wszystkim wie.

- Usłyszałem jej wesoły głos. Nie miałem siły nic powiedzieć, szybko się rozłączyłem. Potem zrobiłem policji awanturę. Bo od wypadku minęło tyle godzin, a najbliżsi nic nie wiedzieli - wspomina.

Po południu o wypadku na A4 pisały już niemieckie media. Mówiły o tajemniczym wtargnięciu 59-letniego Polaka na autostradę. Ciało zmarłego miało być poważnie okaleczone przez co najmniej cztery, rozpędzone samochody.

"Mężczyzna zginął na nitce w kierunku Polski" - informowali dziennikarze. Samochód, w którym jechał Leszek Kowalski był zaparkowany przy jezdni prowadzącej w głąb Niemiec. Jak znalazł się po drugiej stronie autostrady? To nadal tajemnica.

Kierowca, który jako pierwszy miał wjechać w człowieka twierdził, że do końca był przekonany, że "uderzył w jakieś zwierzę".

"Nie było wątpliwości"

Ciało mężczyzny zabitego na A4 było rozczłonkowane.

- Kiedy zapytałam konsulat o to, czy przeprowadzono sekcję zwłok mojego męża, pracownik ambasady zapytał czy zwariowałam. Powiedział, że "tam nie ma co badać", bo najpierw trzeba by było zdrapać męża z samochodów - płacze Małgorzata Lesiakowska-Kowalska.

Kiedy zapytałam konsulat o to, czy przeprowadzono sekcję zwłok mojego męża, pracownik ambasady zapytał czy zwariowałam. Powiedział, że najpierw trzeba by było go zdrapać z samochodów. Małgorzata Lesiakowska-Kowalska

Na jakiej podstawie stwierdzono tożsamość zmarłego i dlaczego konsulat prosił o odbiór zwłok?

- Policja niemiecka najpierw stwierdziła, że nie ma żadnych wątpliwości co do tożsamości zmarłego. Potem jednak funkcjonariusze uznali, że wydali opinię przedwcześnie - informuje Jacek Biegała, rzecznik polskiej ambasady w Berlinie.

Kilka dni po wypadku do (prawdopodobnie) wdowy zadzwonił jeszcze raz pracownik ambasady. Zapytał, czy kobieta zgadza się na przeprowadzenie badań genetycznych.

Potem przez kilkanaście dni nie działo się nic. - Dzwoniłam do ambasady, tam mi kazano czekać. Poprosiłam koleżankę znającą niemiecki, żeby dzwoniła na komendę. Nic. Zero informacji - mówi nam kobieta.

"Pani nie jest stroną"

W końcu pani Małgorzata nie wytrzymała. Razem z 23-letnim synem i koleżanką mówiącą po niemiecku pojechała do Niemiec na komendę, która bada okoliczności wypadku.

- Wzięliśmy ze sobą grzebień, kilka włosów, maszynkę do golenia i parę innych rzeczy. Żeby mogli nam wreszcie powiedzieć, czy straciliśmy członka rodziny - tłumaczy.

Funkcjonariusze przyjęli te przedmioty. Jak twierdzi Polka, nie chcieli pobrać próbek DNA od syna mężczyzny.

- Stwierdzili, że nie jest to konieczne. Usłyszeliśmy, że wyniki badań DNA będą znane w ciągu tygodnia - opowiada pan Małgorzata.

Rodzina, mimo prób, nie mogła dowiedzieć się o dotychczasowych ustaleniach policji. Usłyszeli, że ciągle nie wiadomo czy są stroną w sprawie.

- Do dziś główne informacje w tej sprawie opieram na niemieckich mediach - załamuje ręce.

Skontaktowaliśmy się z komendą, która prowadzi sprawę wypadku na A4. - Nie możemy udzielić żadnych informacji. Wszystko, co mogliśmy, przekazaliśmy już polskiemu konsulatowi - usłyszeliśmy.

Niemieckie media o "horrorze na A4"
Niemieckie media o "horrorze na A4"
Źródło: TVN24 Łódź

Polacy się żalą, Niemcy krytykują

Tydzień nie wystarczył. Po kolejnych kilku tygodniach ciszy, do pani Małgorzaty napisała polska ambasada: "Niemiecka policja poinformowała nas, że przekazane przez Państwa rzeczy osobiste, tj. grzebień oraz maszynka do golenia, nie pozwoliły na pomyślne przeprowadzenie testu DNA".

Strona niemiecka z kolei zarzuca swoim odpowiednikom w Polsce, że bardzo długo czekała na odciski palców mężczyzny, który najprawdopodobniej zginął. Jacek Biegała, rzecznik polskiej ambasady w Berlinie

Dwa dni później polska strona poskarżyła się na przedłużające się procedury niemieckich policjantów. Polska skrytykowała m.in. fakt, że nikt nie pobrał próbek od syna Leszka Kowalskiego.

- Strona niemiecka z kolei zarzucała swoim odpowiednikom w Polsce, że bardzo długo czekała na informacje, o które prosili - tłumaczy Jacek Biegała, rzecznik polskiej ambasady w Berlinie.

Ostatnio do Piotrkowa dotarły dwie nowe wiadomości.

- Koleżanka mamy dostała telefon z niemieckiej komendy. Usłyszała, że wysłany został do nas list, w którym znajdują się waciki. Mam ich użyć, żeby pobrać próbkę DNA i odesłać do Niemiec - wyjaśnia Tomasz Kowalski.

Druga wiadomość jeszcze bardziej zbulwersowała bliskich Leszka Kowalskiego: - Koleżanka dowiedziała się, że ciało zbyt długo leży już w zakładzie medycyny sądowej i niedługo ma zostać poddane kremacji - mówi pani Małgorzata.

Kiedy się dowie, czy straciła męża? Kiedy będzie mogła sprowadzić zwłoki? Kiedy odbędzie się pogrzeb?

Na te odpowiedzi musi ciągle czekać. Nikt nie wie jak długo.

Autor: Bartosz Żurawicz/gp / Źródło: TVN24 Łódź

Czytaj także: