Leszek Kowalski prawdopodobnie nie żyje; najpewniej zginął pod koniec maja na niemieckiej autostradzie. - Czy zostałam wdową? Nie wiem, nic z tego nie rozumiem - płacze jego żona, Małgorzata. Służby od półtora miesiąca nie potrafią ustalić, kto zginął na A4. Początkowo niemiecka policja wątpliwości nie miała: ofiarą był Leszek Kowalski. Teraz się pojawiły. Do dziś potwierdzenia nie ma. Rodzina wciąż czeka.
Leszek Kowalski z Piotrkowa Trybunalskiego pod koniec maja jechał do pracy w Niemczech. Dokładnie do Leverkusen, gdzie pracował od ubiegłego roku. Nie dotarł tam. Wszystko wskazuje na to, że zginął na autostradzie, niedaleko polskiej granicy.
- O tym, że stało się coś złego dowiedziałam się od kolegi z pracy mojego męża. Pytał, czemu nie stawił się na zmianę - opowiada Małgorzata Lesiakowska-Kowalska.
Co się stało?
Kobieta bezskutecznie wydzwaniała do męża. W końcu dodzwoniła się do mężczyzny, który miał zawieźć Leszka Kowalskiego. Odebrał, ale po kilku sekundach rozłączył się bez słowa.
Potem zadzwonił pracownik konsulatu polskiego w Berlinie.
- Powiedział, że Leszek zginął niedaleko polsko-niemieckiej granicy - mówi.
Dodaje, że dzień później dostała kolejny telefon - zobowiązujący ją do jak najszybszego odbioru zwłok. Jak się okazało - nie wiadomo, czy należących do jej męża.
Kluczowi świadkowie
Leszek Kowalski wyjechał z Piotrkowa z grupą znajomych. Wszyscy jechali do pracy na zachód, do różnych miast.
- Mąż odjechał w niedzielę przed ósmą. Wieczorem miał być w Leverkusen - mówi jego żona.
Do śmiertelnego wypadku doszło w nocy z niedzieli na poniedziałek. Niemiecka policja bazuje m.in. na zeznaniach osób, które z nim jechały. Dotarliśmy do jednego z kluczowych świadków, kierowcy samochodu, do którego wsiadł piotrkowianin.
- Zatrzymały nas korki, potem popsuł się samochód. Około północy zatrzymaliśmy się na parkingu, musiałem odpocząć - tłumaczy pan Konrad.
Około czwartej nad ranem obudzili go pasażerowie. Chcieli jechać dalej. Wtedy ktoś zauważył, że w samochodzie nie ma Leszka.
- Siedział z tyłu, przy drzwiach. Musiał wyjść, jak spaliśmy - opowiada.
Po chwili zobaczył niebieską łunę nad autostradą. To były policyjne koguty.
- Zapytałem przez radio CB co się stało. Usłyszałem, że jakiegoś faceta zabił tir. Nogi się pode mną ugięły - mówi.
Tożsamość nieznana
Podbiegł do policjantów. Powiedział, że chyba zna ofiarę. Zapytał, czy może zobaczyć zwłoki. Policjanci odmówili. Pokazali za to trzy rzeczy znalezione przy zmarłym – łańcuszek, but i łatkę od spodni. "To chyba jego" - stwierdzili Polacy.
Potem złożyli zeznania. Było już po 10, kiedy pan Konrad kończył opowiadać policjantom o tragicznej nocy. Przyniósł funkcjonariuszom wszystkie rzeczy swojego pasażera. Wśród nich był telefon komórkowy, na który ciągle wydzwaniała żona. W końcu go odebrał. Był przekonany, że żona Leszka już o wszystkim wie.
- Usłyszałem jej wesoły głos. Nie miałem siły nic powiedzieć, szybko się rozłączyłem. Potem zrobiłem policji awanturę. Bo od wypadku minęło tyle godzin, a najbliżsi nic nie wiedzieli - wspomina.
Po południu o wypadku na A4 pisały już niemieckie media. Mówiły o tajemniczym wtargnięciu 59-letniego Polaka na autostradę. Ciało zmarłego miało być poważnie okaleczone przez co najmniej cztery, rozpędzone samochody.
"Mężczyzna zginął na nitce w kierunku Polski" - informowali dziennikarze. Samochód, w którym jechał Leszek Kowalski był zaparkowany przy jezdni prowadzącej w głąb Niemiec. Jak znalazł się po drugiej stronie autostrady? To nadal tajemnica.
Kierowca, który jako pierwszy miał wjechać w człowieka twierdził, że do końca był przekonany, że "uderzył w jakieś zwierzę".
"Nie było wątpliwości"
Ciało mężczyzny zabitego na A4 było rozczłonkowane.
- Kiedy zapytałam konsulat o to, czy przeprowadzono sekcję zwłok mojego męża, pracownik ambasady zapytał czy zwariowałam. Powiedział, że "tam nie ma co badać", bo najpierw trzeba by było zdrapać męża z samochodów - płacze Małgorzata Lesiakowska-Kowalska.
Kiedy zapytałam konsulat o to, czy przeprowadzono sekcję zwłok mojego męża, pracownik ambasady zapytał czy zwariowałam. Powiedział, że najpierw trzeba by było go zdrapać z samochodów. Małgorzata Lesiakowska-Kowalska
Na jakiej podstawie stwierdzono tożsamość zmarłego i dlaczego konsulat prosił o odbiór zwłok?
- Policja niemiecka najpierw stwierdziła, że nie ma żadnych wątpliwości co do tożsamości zmarłego. Potem jednak funkcjonariusze uznali, że wydali opinię przedwcześnie - informuje Jacek Biegała, rzecznik polskiej ambasady w Berlinie.
Kilka dni po wypadku do (prawdopodobnie) wdowy zadzwonił jeszcze raz pracownik ambasady. Zapytał, czy kobieta zgadza się na przeprowadzenie badań genetycznych.
Potem przez kilkanaście dni nie działo się nic. - Dzwoniłam do ambasady, tam mi kazano czekać. Poprosiłam koleżankę znającą niemiecki, żeby dzwoniła na komendę. Nic. Zero informacji - mówi nam kobieta.
"Pani nie jest stroną"
W końcu pani Małgorzata nie wytrzymała. Razem z 23-letnim synem i koleżanką mówiącą po niemiecku pojechała do Niemiec na komendę, która bada okoliczności wypadku.
- Wzięliśmy ze sobą grzebień, kilka włosów, maszynkę do golenia i parę innych rzeczy. Żeby mogli nam wreszcie powiedzieć, czy straciliśmy członka rodziny - tłumaczy.
Funkcjonariusze przyjęli te przedmioty. Jak twierdzi Polka, nie chcieli pobrać próbek DNA od syna mężczyzny.
- Stwierdzili, że nie jest to konieczne. Usłyszeliśmy, że wyniki badań DNA będą znane w ciągu tygodnia - opowiada pan Małgorzata.
Rodzina, mimo prób, nie mogła dowiedzieć się o dotychczasowych ustaleniach policji. Usłyszeli, że ciągle nie wiadomo czy są stroną w sprawie.
- Do dziś główne informacje w tej sprawie opieram na niemieckich mediach - załamuje ręce.
Skontaktowaliśmy się z komendą, która prowadzi sprawę wypadku na A4. - Nie możemy udzielić żadnych informacji. Wszystko, co mogliśmy, przekazaliśmy już polskiemu konsulatowi - usłyszeliśmy.
Polacy się żalą, Niemcy krytykują
Tydzień nie wystarczył. Po kolejnych kilku tygodniach ciszy, do pani Małgorzaty napisała polska ambasada: "Niemiecka policja poinformowała nas, że przekazane przez Państwa rzeczy osobiste, tj. grzebień oraz maszynka do golenia, nie pozwoliły na pomyślne przeprowadzenie testu DNA".
Strona niemiecka z kolei zarzuca swoim odpowiednikom w Polsce, że bardzo długo czekała na odciski palców mężczyzny, który najprawdopodobniej zginął. Jacek Biegała, rzecznik polskiej ambasady w Berlinie
Dwa dni później polska strona poskarżyła się na przedłużające się procedury niemieckich policjantów. Polska skrytykowała m.in. fakt, że nikt nie pobrał próbek od syna Leszka Kowalskiego.
- Strona niemiecka z kolei zarzucała swoim odpowiednikom w Polsce, że bardzo długo czekała na informacje, o które prosili - tłumaczy Jacek Biegała, rzecznik polskiej ambasady w Berlinie.
Ostatnio do Piotrkowa dotarły dwie nowe wiadomości.
- Koleżanka mamy dostała telefon z niemieckiej komendy. Usłyszała, że wysłany został do nas list, w którym znajdują się waciki. Mam ich użyć, żeby pobrać próbkę DNA i odesłać do Niemiec - wyjaśnia Tomasz Kowalski.
Druga wiadomość jeszcze bardziej zbulwersowała bliskich Leszka Kowalskiego: - Koleżanka dowiedziała się, że ciało zbyt długo leży już w zakładzie medycyny sądowej i niedługo ma zostać poddane kremacji - mówi pani Małgorzata.
Kiedy się dowie, czy straciła męża? Kiedy będzie mogła sprowadzić zwłoki? Kiedy odbędzie się pogrzeb?
Na te odpowiedzi musi ciągle czekać. Nikt nie wie jak długo.
Autor: Bartosz Żurawicz/gp / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź