Była 6:51, kiedy rozpędzony do 118 km/h pociąg wjechał na przejazd kolejowy pod Piotrkowem. Maszynista zobaczył auto wyłaniające się z mgły. Dwie i pół sekundy później samochód został zmiażdżony, kierowca zginął. Rogatki opuściły się dopiero po tragedii. Dlaczego? Zawiniła rutyna i złe przekazywanie informacji - napisano w raporcie komisji, która badała tragedię z listopada ubiegłego roku.
Mariusz jechał do pracy. Nad ranem wsiadł do wysłużonego nissana. Tego dnia, 8 listopada 2016 roku, była mgła. Przy ul. Moryca w Piotrkowie Trybunalskim widoczność nie przekraczała stu metrów.
Mariusz podjechał do przejazdu kolejowego - rogatki były otwarte. Samochód wjechał na przejazd, gdzie uderzył w niego pociąg pośpieszny. Siła uderzenia była tak duża, że nissan został rozerwany. Tylna część samochodu została na przejeździe, przednia została zabrania przez pociąg.
Skład zatrzymał się 400 metrów dalej, Mariusz już wtedy nie żył. Jego ciało znaleźli pracownicy PKP pomiędzy torami.
Zarzut spowodowania katastrofy w ruchu lądowym usłyszał dróżnik. Mężczyzna tylko częściowo przyznał się do winy, ale prokuratura nie chciała informować o treści jego zeznań. Teraz możemy poznać szczegóły tragedii sprzed pół roku dzięki raportowi opublikowanemu przez Państwową Komisję Badania Wypadków Kolejowych działającą przy ministerstwie transportu.
Bez szans
W dokumencie znajdują się m.in. zdjęcia z kamery zainstalowanej na lokomotywie pociągu, który uderzył w samochód. Komisja przedstawia trzy zdjęcia - jedno 1,5 sekundy przed zdarzeniem. Kolejne dwa pokazują obraz po pół sekundy. Widać na nich, że Mariusz nie miał szans na reakcję. Ważący 281 ton pociąg w każdej sekundzie zbliżał się o ponad 30 metrów.
Nagranie pozwoliło też na jednoznaczne stwierdzenie, że rogatki nie były opuszczone. Dlaczego? W raporcie czytamy, że winnym jest dróżnik, który zbyt późno rozpoczął procedurę ich zamknięcia:
"Przyczyną pierwotną było zbyt późne rozpoczęcie zamykania rogatek przez dróżnika przejazdowego (...), o którym dróżnik był zawiadomiony i odnotował to w Dzienniku pracy dróżnika przejazdowego – R49" - czytamy w raporcie.
Jednocześnie komisja badająca tragedię wskazuje, że 35-letni Mariusz zginał przez szereg początkowo niegroźnych czynników, które przerodziły się w lawinę.
Efekt motyla
Żeby zrozumieć, dlaczego doświadczony dróżnik nie zamknął zapór, musimy cofnąć się czasie do godz. 6:47. Wtedy pociąg jadący z Łodzi do Krakowa zatrzymał się na torze numer 1 w Piotrkowie Trybunalskim. Pociąg stoi na stacji dokładnie 59 sekund. Jest już po 6:48, kiedy znika w panującej wokół mgle.
Pierwszy czynnik pośredni, który przyczynił się do wypadku
Pociąg z Łodzi do Krakowa przyjechał spóźniony o dziewięć minut. Tym samym zmienione zostały standardowe godziny zamykania zapór na okolicznych przejazdach kolejowych.
Czynnik drugi
Dyżurny zawiadomił pracowników posterunków kolejowych o odjeździe pociągu. Problem w tym, że podał złą godzinę odjazdu składu. Dyżurni na dwóch kolejnych przejazdach (Bujny i Moryce) są informowani o tym, że skład odjechał cztery minuty wcześniej, niż faktycznie.
Czynnik trzeci
Rozpędzony pociąg minutę po wyjeździe z głównej stacji w Piotrkowie Trybunalskim mija pierwszy przejazd kolejowy. Znajduje się on dwa kilometry od miejsca, gdzie zginie Mariusz. Tego dnia dyżur pełni tam dwóch pracowników PKP. Mają pierwszy wspólny dyżur od trzech miesięcy. Procedury jasno wskazują, że mają poinformować dróżnika na kolejnym przejeździe. Tym razem jednak tego nie robią. Dlaczego? Regulamin nie precyzuje, kto jest za to odpowiedzialny. Pracownicy posterunku będą potem tłumaczyli, że byli przekonani o tym, że sprawą zajął się "ten drugi".
Czynnik czwarty
Komisja podkreśla, że część odpowiedzialności spada też na Mariusza, który wjechał na przejazd kolejowy przy bardzo słabej widoczności i przed przejechaniem przez niego nie upewnił się, że nic nie jedzie.
"O Jezus kochany!"
Mimo wszystkich tych czynników, przedstawiciele PKP od początku wskazywali, że głównym winowajcą jest dróżnik. On sam podczas rozmów z przedstawicielami komisji stwierdził, że nie czuje się winny. Podkreślił, że przejazd zwykle zamykał dopiero wtedy, kiedy o jadącym pociągu ostrzegali go koledzy z sąsiedniego posterunku. Jak mówił, robił tak ze względu na duży ruch samochodów.
To, zdaniem komisji, jest naruszeniem regulaminu obowiązującego dróżnika. Ma on bowiem obowiązek zamknąć zapory co najmniej dwie minuty przed pociągiem. A czekanie na sygnał z sąsiedniego, odległego ledwie o dwa kilometry posterunku, nie daje na to szans.
To, że dróżnik już chwilę po wypadku był przekonany o winie sąsiedniego posterunku, można zauważyć analizując stenogramy z rozmów, które prowadził chwilę po wypadku. Zadzwonił wtedy do koleżanki na kolejnym przejeździe kolejowym:
- Kur....Bujny mi pośpiecha nie podały! - mówił osiem minut po wypadku.
- O Jezus kochany! - odpowiedziała jego rozmówczyni.
- Jak tu się teraz tłumaczyć? No nie wiem...
- Ale jaja...
- Też zabici czy jak... nie wiem, ja nie wiem. Ja jestem w porządku... - czytamy w stenogramach.
Ofiara wypadku osierociła syna. Dróżnikowi grozi do ośmiu lat więzienia.
Autor: bż//ec / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź