Był zuchwały skok na jubilera, teraz jest proces pełen zwrotów akcji. Marcin D., właściciel wrocławskiego straganu z warzywami w kilka chwil ukradł ponad 641 tysięcy złotych. - Szwagier nakręcił całą akcję - zapewnia. Pewnie byłby już skazany, gdyby nie to, że wspominany szwagier właśnie wyszedł z ukrycia. I wszystko go dziwi.
Ukradł, przyznaje to otwarcie. Marcin D. ma 44 lata i wizję tego, że kolejne 12 może spędzić w więzieniu. Żeby obrabować włoską firmę jubilerską nie potrzebował kominiarki czy broni. Po prostu podszedł do auta wypchanego gotówką i biżuterią, otworzył drzwi, które - jak wynika z akt sprawy - nie były zamknięte i zabrał fanty. Nic trudnego.
- Wszystko trwało 15 sekund - opowiada D.
Właściciel warzywniaka zgarnął 1197 gramów najczystszego dostępnego na rynku złota próby 999 o wartości 174 tysięcy złotych i 196 gramów złota próby 585 wartego 28,5 tysiąca złotych. Łup stanowiła też gotówka: 75 tysięcy euro i 125 tysięcy złotych.
Do dziś nie odzyskano ani grosza. Ani grama złota.
Wszystko wydarzyło się w zeszłym roku na ulicy Senatorskiej w Łodzi.
- Dobrze zarabiałem w warzywniaku, niczego mi nie brakowało. Nie wiem, po co mi była akcja z tym złotem – załamywał ręce w czasie pierwszej rozprawy Marcin D.
Tłumaczył, że "akcję" ustawił Rafał R. - partner jego siostry, o którym mówi już szwagier. Mężczyzna od sześciu lat pracował we włoskiej firmie jubilerskiej. To on miał dać znać, gdzie zostawi otwarte auto pełne kosztowności. Łup miał zostać przejęty, kiedy "mózg operacji" pójdzie z drugim pracownikiem do klienta.
Niezbędne informacje sprzedawca warzyw miał otrzymać w ustalonym czasie za pomocą kartki wciśniętej za toaletę na autostradowym MOP-ie.
- Nie miałem problemu ze znalezieniem tajnej informacji, bo na umówionym MOP-ie jest tylko jedna toaleta - tłumaczył na sprawie Marcin D.
"19 lipca, Łódź, Senatorska 15, godz. 9" - tyle było na kartce.
***
Rafał R. zniknął niedługo po kradzieży. Przez wiele miesięcy polski wymiar sprawiedliwości nie był w stanie go namierzyć. Dlatego D. był sądzony bez udziału rzekomego autora skoku.
I już 18 września pan z warzywniaka usłyszałby wyrok. Zamiast wysokości kary sędzia obwieściła, że zakończony właśnie proces zostanie... wznowiony. Bo do sądu przyszedł list od "szwagra".
- Mężczyzna zapowiedział, że pojawi się w sądzie na kolejnym terminie i przedstawi swoją wersję - oznajmiła Monika Gradowska, sędzia Sądu Okręgowego w Łodzi.
Niespodzianka za niespodzianką
We wskazanym terminie do sądu przyszedł Rafał R. Przed salą rozpraw była też zresztą jego partnerka - i jednocześnie siostra właściciela wrocławskiego warzywniaka.
W sądzie miał do powiedzenia tyle, że... nie wie, jak doszło do skoku.
- W życiu nie miałem kontaktu z bratem mojej partnerki - zarzekał się w sądzie R.
Opowiadał, że okoliczności zniknięcia gotówki i biżuterii są dla niego tajemnicze i niezrozumiałe.
- Podjechałem z Łukaszem (syn właściciela firmy jubilerskiej - red.) pod firmę w Łodzi, gdzie mieliśmy dobić targu. Zamknąłem auto i poszedłem robić swoje - zapewniał.
- Może mi zatem pan wyjaśnić, jakim cudem brat pana partnerki wiedział, gdzie i o której przyjedzie pan z towarem? - pytała sędzia.
- Nie wiem. Nie potrafię tego wyjaśnić - odparł przesłuchiwany w tej sprawie w charakterze świadka Rafał R.
- To może potrafi pan wyjaśnić, jak to się stało, że zamknięty przez pana pojazd był otwarty? - dopytywała sędzia Gradowska.
- Nie umiem odpowiedzieć. Ja auto zamykałem - wzruszał ramionami świadek.
Pewnym zaskoczeniem - jak zapewniał na sali rozpraw R. - był też fakt, że ścigał go polski wymiar sprawiedliwości.
- Po kradzieży straciłem pracę, bo padły na mnie podejrzenia. Wyniosłem się z partnerką do Anglii - tłumaczy.
Mężczyzna tłumaczył też, jak to się stało, że z jego numeru telefonu były wykonywane połączenia z numerem należącym do właściciela warzywniaka (którego przecież rzekomo w ogóle nie znał).
- Partnerka do niego dzwoniła, jak nie miała nic na koncie (w telefonie) - tłumaczył Rafał R.
"Przestań pier***ić!"
Po R. zeznawała też jego partnerka. Nie była w stanie powiedzieć, skąd jej brat miał "cynk". Podkreślała tylko, że jej partner nie miał z tym niczego wspólnego.
W procesie toczącym się w łódzkim sądzie okręgowym oskarżonym nie jest tylko Marcin D. Dwanaście lat w celi grozi też Ryszardowi Ć. Panowie poznali się w warzywniaku - pierwszy sprzedawał, drugi mieszkał niedaleko i kupował.
To Ryszard Ć. zawiózł Marcina D. do Łodzi.
- Wiedziałem, jaką ma kartotekę kryminalną. Więc zaproponowałem mu robotę - twierdzi Marcin.
Według jego wersji Ryszard za zawiezienie go do Łodzi miał dostać tysiąc złotych.
- Wiedział, że jedziemy na robotę. Że jadę kraść - mówił przed sądem.
- Przestań pier****ć, ku**a! - przerwał mu Ryszard. Twierdzi, że w zeszłym roku Marcin go poprosił o podrzucenie do Łodzi. O żadnym przestępstwie nie miało być mowy.
Zresztą, Ryszard Ć. za obciążanie go w czasie śledztwa chciał wymierzyć sprawiedliwość jeszcze przed pierwszą rozprawą. Obaj mężczyźni zostali przywiezieni do sądu z aresztu śledczego. Na miejscu musieli rozdzielać ich konwojenci. Skończyło się tak, że obaj musieli przez całą rozprawę siedzieć w kajdankach (zazwyczaj sąd zezwala na rozkucie oskarżonych siedzących na sali rozpraw).
Chociaż w tym zakresie oskarżeni mają wykluczające się wersje, to ich narracja co do tego, jak wyglądał skok, jest zbieżna.
- Podjechaliśmy na Senatorską. Zobaczyłem busa na włoskich tablicach. W środku siedziały dwie osoby. Powiedziałem Ryśkowi, żeby zrobił jeszcze kółko po okolicznych ulicach - opowiadał Marcin.
- Trochę się pokręciłem po okolicy. Potem zaparkowałem za seicento, a Marcin wyszedł z auta - zeznawał przed sądem Ryszard.
Marcin: - Podszedłem do mercedesa vito, w którym miały być fanty. W środku już nikogo nie było. Złapałem za klamkę od strony pasażera. Było otwarte. Złapałem walizki, które były pomiędzy siedzeniami.
Ryszard: - Marcina nie było kilka chwil. Potem otworzył bagażnik i coś schował. Wsiadł do auta i poprosił, żeby go przewieźć na inną ulicę w Łodzi.
Do Wrocławia Marcin D. wrócił już innym samochodem. Za kierownicą siedział jego znajomy. Czy wiedział o skoku? Akta w jego sprawie zostały wyłączone do odrębnego postępowania.
***
Marcin D. twierdzi, że łup zostawił w jednym ze swoich magazynów na warzywa. Stamtąd - rzekomo - wszystko miało zostać przez kogoś skradzione. Przez kogo? D. nie ma pojęcia...
Wątek odpowiedzialności w skoku Rafała R. bada łódzka prokuratura. Mężczyzna usłyszał już identyczne zarzuty co Marcin D. i Ryszard Ć. Ponieważ sam się zgłosił, prokuratura nie wnioskowała o jego aresztowanie.
Autor: bż/gp / Źródło: TVN24 Łódź