Sąd Okręgowy w Łodzi prawomocnie umorzył sprawę kierowcy z Łodzi, który w październiku 2016 potrącił samochodem pieszego. Mężczyzna wybiegł mu przed maskę na czerwonym świetle. Zdarzenie nagrała kamera w aucie kierowcy. - Na prawomocny wyrok musiałem czekać sześć lat, mnóstwo czasu. Nie każdemu wystarczyłoby cierpliwości - mówi Paweł Włodarczyk.
Kto jest winien, wydawało się oczywiste: pieszy wbiegł na pasy, chociaż miał czerwone światło. Był pod wpływem alkoholu (miał 0,5 promila), kiedy przebiegał przez prawy pas ul. Zachodniej w ścisłym centrum Łodzi. Na lewym został potrącony przez osobową toyotę.
W środku pojazdu była kamera - można zobaczyć, że kierowca miał tylko chwilę na reakcję. Zdążył wcisnąć pedał hamulca i uruchomić klakson. Potem był huk - ciało pieszego uderzyło w przednią szybę, która popękała. Potrącony mężczyzna upadł na ulicę. Nieprzytomny, ze zwichniętym barkiem i poważnymi obrażeniami nogi.
O tym, że to właśnie poszkodowany jest jedynym sprawcą wypadku przekonany był Paweł Włodarczyk, który wtedy - 21 października 2016 roku - kierował toyotą. Zresztą nie tylko on. Wezwani na miejsce policjanci mieli powiedzieć, że "mu współczują". Upewnili go w przekonaniu, że był bezradny.
Prawomocny wyrok
We wtorek Sąd Okręgowy w Łodzi uznał, że lwią odpowiedzialność za zdarzenie ponosi poszkodowany pieszy i prawomocnie umorzył sprawę ze względu na znikomą szkodliwość społeczną czynu kierowcy. Sędzia Tomasz Pintara w uzasadnieniu decyzji stwierdził bowiem, że kierowca faktycznie przekroczył prędkość, ale to przewinienie pozostaje bardzo nieznaczące w obliczu rażącego naruszenia przepisów przez pieszego. Dlaczego zatem to kierowca przez lata przesiadywał na ławie oskarżonych?
- Nie można go było (pieszego -red.) uznać za winnego spowodowania wypadku. Zaistnienie zdarzenia, jakim jest wypadek drogowy uwarunkowane jest spowodowaniem obrażeń przekraczających siedem dni. Ale nie u siebie, tylko u innego uczestnika zdarzenia - informował sędzia.
Przekazał, że z tego powodu pieszy mógł co najwyżej ponieść odpowiedzialność za przejście przy czerwonym świetle (co zresztą finalnie nigdy się nie stało). Odpowiedzialność za wypadek spadła więc tylko na kierowcę.
Sąd: pięć procent zawinienia
Sędzia zwrócił uwagę, że w czasie śledztwa i procesu wskazano, że auto kierowane przez Pawła Włodarczyka jechało 63 kilometry na godzinę. Czyli o 13 więcej, niż pozwalały znaki.
- Kierowcy mają ten problem, że ich odpowiedzialność jest bardzo szeroko zakrojona (...) Sąd pierwszej instancji wskazał już, że gdyby kierowca zachował daleko idącą staranność, istniała szansa na zatrzymanie pojazdu - zaznaczył sędzia.
Dlatego też - jak mówił sędzia Pintara - nie mogło być mowy o wyroku uniewinniającym. Sprawa jednak została umorzona, bo "w 95 procentach winę za zdarzenie ponosi sam poszkodowany".
- W pana wypadku nieznaczne przekroczenie prędkości oznacza, że przyczynił się pan w pięciu procentach do zdarzenia - powiedział sędzia.
Dodał jednak, że zawinienie to miało "znikomą szkodliwość społeczną". Koszty sześcioletniego wyjaśniania sprawy ostatecznie ma opłacić Skarb Państwa.
"Słodko-gorzko"
Po wyjściu z sali rozpraw zadowolenia nie kryli najbliżsi kierowcy - jego żona i matka.
- To trwało długo, za długo. Ostatecznie usłyszeliśmy to, co pomyślałam po obejrzeniu nagrania. Że to nie jest wina Pawła - mówiła Kamila, żona kierowcy.
Sam kierowca stwierdził, że wyrok jest dla niego "słodko-gorzki".
- Nigdy nie twierdziłem, że nie mogłem popełnić błędu za kierownicą, ale to nie oznacza, że w jakimkolwiek przyczynił się do zdarzenia. Nie może to być przyczyną sprawstwa. Jedno wiem na pewno - kasacji z mojej strony nie przewiduję. Na te słowa jego matka i żona odetchnęły z ulgą.
Sześć lat walki
Podczas uzasadniania wyroku, sędzia przyznał, że sprawa trwała "wyjątkowo długo". Jak to się stało? W 2019 roku zapadł wyrok w Sądzie Rejonowym dla Łodzi-Śródmieścia. Sąd uznał wtedy, że co prawda to pieszy dopuścił się rażącego naruszenia przepisów drogowych i wbiegł na jezdnię, ale kierowca przekraczając prędkość naruszył zasady bezpieczeństwa w ruchu lądowym.
Grozi za to nawet do trzech lat więzienia. Kierowca jednak został potraktowany łagodniej - ponieważ jego działanie było nieumyślne, a że nie był wcześniej karany, to postępowanie karne zostało warunkowo umorzone na rok.
Oznaczało to tyle, że formalnie kierowca nie byłyby skazany za popełnienie przestępstwa. W świetle wyroku pierwszej instancji Paweł Włodarczyk miał zapłacić 1,5 tys. złotych nawiązki na rzecz pieszego i pokryć koszty postępowania sądowego (ok. 5 tysięcy złotych).
Pieszy bez zarzutu
A co z pieszym, który wybiegł pod koła? Przed sądem nigdy nie stanął. Całość dokumentacji dotyczącej zdarzenia policja przekazała prokuraturze. A ta zdecydowała się oskarżyć tylko kierowcę.
- Sprawa została zakwalifikowana jako wypadek, ponieważ obrażenia pieszego naruszyły czynność jego organizmu na okres dłuższy niż siedem dni i był jedyną ofiarą tego zdarzenia. W toku śledztwa musieliśmy ustalić, czy do tych obrażeń doprowadziło wyłącznie działanie poszkodowanego. Jeżeli tak by było, to sprawa zostałaby umorzona. Ponieważ jednak ustalenia, w tym opinia biegłego, jednoznacznie wskazały, że doszło do zawinienia innej osoby, akt oskarżenia został przekazany do sądu - tłumaczył nam wtedy Krzysztof Kopania z łódzkiej prokuratury.
Skutek tego jest taki, że pieszy uniknął jakiejkolwiek kary.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź