Dzisiaj wyrok za kradzież biżuterii i gotówki (całość warta ponad 600 tysięcy złotych) miało usłyszeć dwóch mężczyzn - Marcin D. i Ryszard Ć. Sąd jednak wznowił proces, bo w ostatniej chwili z wymiarem sprawiedliwości skontaktował się ten, który miał być pomysłodawcą spektakularnego skoku, do którego doszło w Łodzi. Do tej pory się on ukrywa.
Zadanie było banalnie proste. Marcin D., właściciel warzywniaka z Wrocławia wiedział, że w lipcu zeszłego roku w Łodzi zatrzyma się van na włoskich tablicach rejestracyjnych. W środku będzie nie tylko mnóstwo kosztowności, ale też gotówki. Żeby ją "przejąć" trzeba było tylko podejść do pojazdu i otworzyć drzwi. Samochód bowiem został całkiem świadomie zostawiony otwarty.
Wszystko poszło zgodnie z planem. D. z vana wyciągnął 1197 gramów najczystszego dostępnego na rynku złota próby 999 o wartości 174 tysięcy złotych i 196 gramów złota próby 585 wartego 28,5 tysiąca złotych. Łup stanowić miała też gotówka: 75 tysięcy euro i 125 tysięcy złotych.
- Skradzione mienie warte było łącznie 641 tysięcy złotych - podkreślała w czerwcu tego roku prokurator podczas odczytywania aktu, na pierwszej rozprawie.
Dzisiaj D. miał usłyszeć wyrok. A razem z nim Ryszard Ć., który też został oskarżony o kradzież mienia o znaczącej wielkości. Ć. od początku wszystkiemu zaprzeczał. Twierdził, że był tylko kierowcą i nie miał pojęcia o żadnym "skoku".
Dzisiaj nie zostali skazani, bo do Sądu Okręgowego w Łodzi napisał Rafał R. Chłopak siostry Marcina D. To on, według właściciela warzywniaka, miał być pomysłodawcą kradzieży. Krytycznego dnia to on świadomie miał pozostawić otwarte auto i umożliwić "skok".
Sprawa Rafała R. została przez prokuratorów wyłączona do odrębnego postępowania. Formalnie mężczyzna wciąż jest poszukiwany. Jak jednak wynika z listu, chce on pojawić się na sali rozpraw w kolejnym terminie i "wszystko dobrze wytłumaczyć".
Ponieważ jego zeznania mogą być bardzo cenne, sąd zdecydował się na wznowienie zamkniętego już przewodu - tłumaczyła we wtorek przewodnicząca składu sędziowskiego.
Tajna wiadomość
Marcin D. warzywniak prowadził od 17 lat, ale - jak mówił w czasie procesu - nie wahał się działać, kiedy dostał "cynk" od Rafała R.
- Zadzwonił do mnie pod koniec maja i powiedział, że w lipcu będzie szansa na "dobry numer" - mówił przed sądem Marcin D. Rafał R. był pracownikiem włoskiej firmy, która handluje biżuterią.
- Powiedział, że w lipcu będzie w Polsce. Wtedy będzie okazja, żeby przejąć ładunek - mówił D.
Żeby nikt nie powiązał Rafała z Marcinem, panowie nie kontaktowali się przed akcją.
- W połowie lipca jeszcze nie wiedziałem, gdzie będę miał zrobić ten numer. Rafał miał mi zostawić namiary w wyznaczonym miejscu - opowiadał oskarżony 44-latek.
Kilka dni przed "akcją" Marcin pojechał na autostradę A1.
- Jakieś 40 kilometrów od Łodzi był MOP, na którym miała czekać na mnie tajna wiadomość - zeznawał dziś przed sądem.
Kartka miała być wciśnięta za muszlę klozetową.
- W tamtym miejscu jest tylko jedna toaleta, więc nie było problemu ze znalezieniem. Na czekającej na mnie kartce przeczytałem: "19 lipca, Łódź, Senatorska 15, godz. 9". Dla mnie wszystko było jasne - mówił oskarżony.
Bez wiedzy?
44-latek wiedział już, gdzie będzie czekać na niego łup. Wymyślił, że - dla zatarcia śladów - najlepiej będzie pojechać z rodzinnego Wrocławia do Łodzi z jedną osobą, a potem - już z "fantami" - z drugą.
W pobliżu straganu, na którym Marcin handlował warzywami, mieszkał Ryszard Ć. Utrzymywał się z prac dorywczych.
Panowie znali się od siedmiu lat. - Wiedziałem, jaką ma kartotekę. Więc zaproponowałem mu robotę - twierdzi Marcin. Według jego wersji Ryszard za zawiezienie go do Łodzi miał dostać tysiąc złotych.
- Wiedział, że jedziemy na robotę. Że jadę kraść - mówił przed sądem.
- Przestań pier****ć, ku**a! - przerywał mu Ryszard. Twierdzi, że w zeszłym roku Marcin poprosił go o podrzucenie do Łodzi. O żadnym przestępstwie nie miało być mowy.
- Tego dnia nie miałem nic do roboty, dlatego chciałem mu pomóc - twierdzi Ryszard. Chociaż w tym zakresie oskarżeni mają wykluczające się wersje, to ich narracja co do tego, jak wyglądał skok, jest zbieżna.
- Podjechaliśmy na Senatorską. Zobaczyłem busa na włoskich tablicach. W środku siedziały dwie osoby. Powiedziałem Ryśkowi, żeby zrobił jeszcze kółko po okolicznych ulicach - opowiadał Marcin.
- Trochę się pokręciłem po okolicy. Potem zaparkowałem za seicento, a Marcin wyszedł z auta - zeznawał przed sądem Ryszard.
Marcin: - Podszedłem do mercedesa vito, w którym miały być fanty. W środku już nikogo nie było. Złapałem za klamkę od strony pasażera. Było otwarte. Złapałem walizki, które były pomiędzy siedzeniami. Wszystko trwało 15 sekund.
Ryszard: - Marcina nie było kilka chwil. Potem otworzył bagażnik i coś schował. Wsiadł do auta i poprosił, żeby go przewieźć na inną ulicę w Łodzi.
Do Wrocławia Marcin D. wrócił już innym samochodem. Za kierownicą siedział były szwagier. Czy wiedział o skoku? Akta w jego sprawie zostały wyłączone do odrębnego postępowania.
Autor: bż/gp / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź