Choć często żartował, że marzy o tym, by przestać być reżyserem "Samych swoich", to właśnie kultowy komediowy tryptyk o dwóch zwaśnionych rodach Kargulów i Pawlaków zapewnił mu nieśmiertelność. Ale Sylwester Chęciński był twórcą wszechstronnym.
"Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie" - mówi do Pawlaka (Wacław Kowalski) matka, wręczając mu granaty. "Podejdźże no, Kargul, do płota, jako i ja podchodzę" - nawołuje sąsiada Pawlak, a w powietrzu wisi kolejna awantura.
Te cytaty (i całe mnóstwo innych) z "Samych swoich" Sylwestra Chęcińskiego od półwiecza powtarza cała Polska, śmiejąc się przy tym do rozpuku. Weszły na stałe do naszego języka potocznego, stały się częścią obyczajowego krajobrazu i trudno byłoby znaleźć rodaka, który nie zna ich rodowodu.
"Sami swoi" (1967), wybrani najlepszą polska komedią wszech czasów w niezliczonej ilości rankingów widzów i krytyków, stanowią pierwszą część najpopularniejszego filmowego tryptyku nad Wisłą. Siedem lat później Chęciński nakręcił jego kontynuację "Nie ma mocnych", która powtórzyła sukces pierwszego filmu, a trzy lata po niej powstała część trzecia – "Kochaj albo rzuć".
Trzyczęściowe opus magnum Chęcińskiego okazało się absolutnym evergreenem i zupełnie się nie starzeje. Fankluby tryptyku pełne są ludzi, którzy znają każdy dialog na pamięć, a jego kolejne powtórki biją rekordy oglądalności. Ale przy okazji dość skutecznie przesłaniają resztę dorobku reżysera. A przecież Sylwester Chęciński to twórca wszechstronny. Nakręcił też sporo innych filmów, z których przynajmniej dwa - świetne kino sensacji "Wielki Szu" i pierwsza komedia o stanie wojennym, czyli "Rozmowy kontrolowane" - doczekały się entuzjastycznego przyjęcia.
Ta lista jest zresztą znacznie dłuższa.
Czas dojrzewania
Sylwester Chęciński urodził się 21 maja 1930 roku w Suścu, na skraju Puszczy Solskiej. Ponieważ matce zależało na wykształceniu dzieci, z czasem przenieśli się do miasta - do Zamościa.
Miał 9 lat, gdy wybuchła wojna. Zamość stała się Himmlerstadtem, w którym utworzono getto dla Żydów. Zapamiętał życie w potwornym strachu, krzyki torturowanych, ucieczki z rzadkich wypraw przez miasto, wśród trupów, przy odgłosie strzelaniny. Traumę, którą wtedy przeżył, wiele lat później przywołał w filmie "Agnieszka 46", będącym jego osobistym rozliczeniem z czasem wojny. To klasyczny przykład kina pokazującego "krajobraz po bitwie", straumatyzowane pokolenie młodych ludzi, którym wojna zdemolowała psychikę i nie potrafią już nikomu zaufać.
Po wojnie ojciec znalazł dla rodziny mieszkanie w Dzierżoniowie. Sylwester Chęciński został uczniem tego samego liceum co kilka lat starszy Zbyszek Cybulski. Mama widziała w nim lekarza albo księdza, on sam chciał zdawać na prawo. Ale w mieście istniał teatr amatorski, w którym trochę przypadkiem zaczął grywać. Tam właśnie usłyszał, że w Łodzi powstała szkoła filmowa i powinien się nią zainteresować.
W wywiadach mówił, że fakt, iż znalazł się w łódzkiej Filmówce zawdzięcza Jerzemu Toeplitzowi, współzałożycielowi i rektorowi uczelni przez ponad 20 lat od jej powstania. Po skończeniu studiów trafił do Wrocławia, w którym powstała wytwórnia filmowa - absolwentom Filmówki ofiarowano tam etaty. Gdy po raz pierwszy pojechał obejrzeć miasto, momentalnie się w nim zakochał. O Wrocławiu mówił: "To miasto to moje życie". Był zresztą honorowym wrocławianinem.
Początkowo pracował przy filmach kolegów jako asystent, potem jako drugi reżyser, m.in. nad "Lotną" Andrzeja Wajdy i przy filmach Jerzego Passendorfera. Wreszcie pojawiła się szansa na debiut. Tyle tylko, że nie był nią "poważny" film (jak sam wspominał), a ekranizacja powieści Antoniny Domańskiej - wiejski chłopiec praktykuje u Wita Stwosza przy powstawaniu ołtarza w kościele Mariackim, czyli kino historyczne, kostiumowe. Reżyser natychmiast dał się poznać jako artysta nietuzinkowy, zainscenizował bowiem "Historię żółtej ciżemki" w konwencji gotyckiego malarstwa. W filmie grali Gustaw Holoubek i Bogumił Kobiela, a w chłopca wcielił się 11-letni Marek Kondrat, syn przedwojennego wielkiego aktora Tadeusza Kondrata.
Obraz przyjęto bardzo życzliwie. Zaraz po nim powstała wspomniana już "Agnieszka 46", która ugruntowała przekonanie, że pojawiła się reżyserska indywidualność. Jednak prawdziwa rewolucja w artystycznej drodze Chęcińskiego dokonała się, gdy na ekrany kin trafili w 1967 roku "Sami swoi".
"Podejdźże do płota, jako i ja podchodzę..."
Wszystko zaczęło się od radiowego słuchowiska "I było święto". Autor, już wtedy uznany reportażysta i pisarz Andrzej Mularczyk, przerobił je na scenariusz filmowy, który trafił do Chęcińskiego. - Przestraszyłem się komedii, którą uważałem za najtrudniejszy gatunek - wspominał po latach. Tekst był jednak znakomicie napisany. Nawiązywał do klasycznych pierwowzorów: "Pieniaczy" Ignacego Krasickiego i "Zemsty" Aleksandra Fredry.
Fabuła skupiała się na losach dwóch zwaśnionych rodzin, Pawlaków i Kargulów, repatriantów ze Wschodu, którzy jadą na Ziemie Odzyskane. Ich kłótnie sięgają jeszcze czasów przedwojennych. Poszło o ziemię Pawlaka, którą Kargul zaorał o trzy palce za daleko. W ruch poszła kosa, i Jaśko, który ranił Kargula, uciekł do Ameryki. Przypadek sprawia, że po wojnie dwa skłócone rody osiedlają się w domach po sąsiedzku. Na chrzest małej Ani, wnuczki Kaźmierza Pawlaka, przyjeżdża Jaśko. I wszystko zaczyna się od nowa.
Marzeniem twórców było, aby w Kaźmierza Pawlaka wcielił się sam Jacek Woszczerowicz. Niestety, musiał zrezygnować z powodu choroby. Wówczas na jego miejsce wybrano Wacława Kowalskiego, wówczas mało znanego widzom. I to był strzał w dziesiątkę. Choć główną gwiazdą miał być Władysław Hańcza, grający Kargula, Kowalski zdominował go tak bardzo, że większość recenzji po premierze skupiała się głównie na jego genialnej kreacji. I oczywiście na finezji duetu Mularczyk-Chęciński.
Chęciński wcale nie palił się do kontynuacji filmu, ale w końcu uległ. W "Nie ma mocnych" Pawlak wydaje wnuczkę (Anna Dymna) za młodego inżyniera mechanizacji rolnictwa, a perypetie związane z samym ślubem, strzeżeniem cnoty narzeczonej, wreszcie z ideowymi zapatrywaniami na życie młodych są okazją do kolejnych sporów i animozji między seniorami rodów.
W ostatniej części tryptyku "Kochaj albo rzuć" (Chęciński długo się bronił przed jej realizacją) Pawlak i Kargul z wnuczką Anią udają się w podróż do Ameryki, gdzie poznają bratanicę tego pierwszego, o której istnieniu nie mieli pojęcia. Nie dość że nieślubną, to jeszcze na dodatek ciemnoskórą, co omal nie przyprawia ich o apopleksję. Zderzenie mentalności polskich chłopów, którzy pozują na nowoczesnych, z przeżywającą obyczajową rewolucję Ameryką drugiej połowy lat 70. stało się dla twórców kopalnią tematów. Choć najdroższy - bo kręcony za oceanem - film zarobił więcej, niż wynosił budżet całego Komitetu Kinematografii.
Dziś, ponad pół wieku po premierze "Samych swoich", w Toruniu stoi pomnik Pawlaka i Kargula, a w Lubomierzu, gdzie kręcono dwa pierwsze filmy, od dwóch dekad co roku odbywa się Festiwal Filmów Komediowych, który przyznaje Złote, Srebrne i Brązowe Granaty. Postawiono tam również muzeum bohaterów trylogii Chęcińskiego.
Reżyser ludzkich charakterów
Po kilkuletniej przerwie, mimo spływających scenariuszy kolejnych komedii, Chęciński zdecydował się na drugi w swojej karierze film sensacyjny (nieco wcześniej nakręcił udany obraz obyczajowy "Bo oszalałem dla niej"). W 1982 roku na podstawie scenariusza Jana Purzyckiego powstał "Wielki Szu", z będącym wtedy u szczytu sławy Janem Nowickim w głównej roli.
Opowieść o skomplikowanych relacjach pokerowego mistrza i oszusta, który daje srogą nauczkę spragnionemu łatwych pieniędzy "uczniowi", była jednym z największych kinowych przebojów w Polsce lat 80. W 1983 roku obejrzały go ponad dwa miliony widzów. Pełne zachwytu recenzje zwracały uwagę, że nawet w kinie rozrywkowym można stworzyć obraz, który oprócz inteligentnej zabawy oferuje również pogłębiony portret psychologiczny postaci, tutaj człowieka uzależnionego od hazardu. Dla Szu karty są przekleństwem, ale również błogosławieństwem. Chęciński przyznał, że sam grywał ostro w karty. I jest w tej postaci jakiś rys autobiograficzny.
Fani twórczości Chęcińskiego zawsze podkreślali, że reżyser kręci filmy zbyt rzadko. Kolejny obraz powstał dopiero w następnej dekadzie. Mowa oczywiście o "Rozmowach kontrolowanych" - przedostatniej fabule Chęcińskiego, opartej na scenariuszu Stanisława Tyma. Pierwsza komedia, której akcja toczy się w realiach stanu wojennego, była wielkim sukcesem frekwencyjnym, choć scenariuszowi daleko było do "Misia" Barei, którego film miał być kontynuacją.
Ostatni film reżysera, "Przybyli ułani" z cyklu "Święta polskie" (2005), powstał już na potrzeby małego ekranu. To obraz gorzki, bolesny. Chęciński sportretował stosunki panujące na polskiej wsi XXI wieku, gdzie, o ironio, mentalność ludzi niewiele zmieniła się od czasów socjalizmu. Jedynie odchodzące pokolenie dawnych bohaterów czasów wojny imponuje kodeksem postępowania i pielęgnuje pamięć przodków.
"Nie chciałem zawieść moich widzów"
W 2014 roku Sylwester Chęciński odebrał na festiwalu w Gdyni Platynowe Lwy za całokształt dokonań, a trzy lata później Polska Akademia Filmowa doceniła jego wkład w naszą kulturę i uhonorowała nagrodą Orła za osiągnięcia życia.
Mówił wtedy, że myśli o nakręceniu swojego ostatniego filmu. Że brakuje mu atmosfery planu filmowego. Robił wrażenie szalenie smutnego, zmęczonego. Zawsze zresztą był outsiderem, typem samotnika. Pilnie śledził do końca ewolucję polskiego kina, pokoleniową zmianę warty. Z pasją opowiadał w wywiadzie o filmie "Boże Ciało" Jana Komasy, którym był oczarowany. Od lat regularnie pojawiał się na festiwalu w Gdyni, żeby być na bieżąco z rodzimym repertuarem. W tym roku nie było go jednak w Teatrze Muzycznym.
W jednym z ostatnich wywiadów na pytanie, dlaczego kręcił filmy tak rzadko, odpowiedział: "Nie robiłem filmów, gdy nie porywały mnie scenariusze, jakie dostawałem. Nie chciałem schodzić poniżej pewnego poziomu i zawieść oczekiwań moich widzów". Wyznawał też zasadę, że "Jeśli ekipa na planie doskonale się bawi, to komedia będzie fatalna". Dlatego na planie zdjęciowym u Chęcińskiego, nawet podczas najbardziej komicznych scen, wszyscy musieli zachować powagę.
Jak widać na perfekcjonistów nie ma mocnych.
Źródło: tvn24.pl