Nowy Bond czyli "Skyfall" Sama Mendesa to bez wątpienia kawał rzetelnego, reżyserskiego rzemiosła, pełnego odniesień do chlubnych tradycji serii, wspartego wybitną rolą Javiera Bardema na drugim planie i bardzo dobrą rolą tytułową. "Jedna z najlepszych części bondowskiej serii" - ocenia "Independent", a "Hollywood Reporter" dodaje: "Jest w filmie wszystko, czego oczekuje się od Bonda XXI wieku". Czy na pewno? Po Mendesie, laureacie Oscara, spodziewaliśmy się więcej - choćby zabaw konwencją czy prób jej przełamania.
Jeszcze w trakcie zdjęć, zapowiadano "Skyfall", jako film przełomowy, zmieniający sposób patrzenia na postać Bonda. Tak jednak nie jest, choć Mendes - specjalista od dramatu psychologicznego - bardziej niż poprzednicy skupia się na relacjach między postaciami.
Zapowiedzi, że będzie to film znacznie "głębszy" od poprzednich, drążący emocje Bonda, można włożyć między bajki. I nie jest to zarzut. Bond, choć na życiowym zakręcie, przyznający się do fizycznej i psychicznej zapaści, pozostaje introwertykiem. Jego uczuć możemy się tylko domyślać. Małomówny i zagadkowy jak w poprzednich filmach (bardziej odkrył się emocjonalnie w "Casino Royal" Campbella). Jak wcześniej nie uznaje autorytetów i wciąż jest takim samym kobieciarzem. Feministki z powodzeniem nadal mogłyby też oskarżać go o seksizm.
Naprawdę trudno powiedzieć, że się zmienił. Pozostaje pytanie, czy tej zmiany chcieliby fani, którzy od półwiecza kochają go takim, jakim jest? Być może Mendes, uznał, że agent z tajemnicą, niekoniecznie ma ewoluować ku postaci ekstrawertyka, analizującego życie wewnętrzne i wygłaszającego sążniste monologi. I chyba miał rację.
Mariaż tradycji z nowoczesnością
Fabuła zgodnie z zapowiedziami skupia się na relacjach Bonda z M (po raz ostatni w tej roli znakomita Judy Dench). Po ataku na siedzibę brytyjskiego wywiadu, M zostaje zdegradowana i zmuszona przenieść się do podziemnego centrum. Jej poczynania kontroluje nowy szef Wywiadu i Bezpieczeństwa (Ralph Fiennes). M może ufać tylko Bondowi. Jego głównym wrogiem będzie bezwzględny Silva, którego 007 musi rzecz jasna wpierw wytropić, a potem zniszczyć. Z czasem zaczyna odkrywać szokujące motywy jego działań.
W roli Silvy oglądamy rewelacyjnego Javiera Bardema, który w scenach z Craigiem, odbiera mu film. Kto wie, czy ufarbowany na blond Hiszpan, jako dawny agent, pałający chęcią zemsty na M, nie doczeka się oscarowej nominacji za kreację. Kontrowersje wzbudzi zapewne scena z wyraźnie homoseksualnym podtekstem pomiędzy nim i Bondem. Nie zdradzając szczegółów, wypada docenić odwagę Mendesa - może nadwyrężyć reputację, cieszącego się opinią playboya Bonda.
Wielkim atutem "Skyfall" jest zwrot Mendesa w stronę bondowskiej tradycji. Powraca dobrze znana postać Q (Ben Whishaw), szef wydziału naukowego brytyjskiego wywiadu, po raz pierwszy - dużo młodszy od Bonda. Trafiamy także do miejsca dzieciństwa 007, do Szkocji. Tam pojawia się ważny bohater z przeszłości Bonda - Kincade (do tej roli pozyskano Alberta Finneya). Słyszymy też w "Skyfall" fragmenty ścieżki dźwiękowej z pierwszych Bondów i widzimy 007 mknącego najsłynniejszym z jego samochodów - Astonem Martinem DB5.
Tych nawiązań do bondowskiej tradycji jest zresztą więcej. Jednocześnie Mendes próbuje zadowolić tych, którzy oczekują głównie zapierających dech scen pościgów i pojedynków 007 sam na sam z czarnym charakterem. Dostają to, za czym tęsknią. Scena pościgu motocyklowego po krytych dachach bazarów Stambułu, dorównuje widowiskowością tym z wcześniejszych "Bondów". Podobnie jak ekwilibrystyczne manewry Craiga w pociągu, wykonywane bez udziału kaskadera. Dodajmy, że wszelkie przejścia od tradycji do teraźniejszości odbywają się w filmie płynnie, bez najmniejszych zgrzytów.
A jednak niespodzianek żal…
W zasadzie w nowej historii o Bondzie, skrojonej przez twórcę oscarowego "American Beauty", wszystko jest okey. A jednak trudno pozbyć się uczucia, że czegoś brak jubileuszowemu Bondowi. Ta opinia powtarzała się po pokazie prasowym "Skyfall", i natychmiast padało kolejne pytanie: czego brakuje?
Otóż po Samie Mendesie, wybitnym twórcy kina artystycznego, dzieł tak przewrotnych jak "Droga do zatracenia" czy "Para na życie", spodziewaliśmy się niespodzianek. Wielkich zaskoczeń. Choćby flirtu-zabawy z klasyczną, bondowską konwencją, która wyrafinowanemu twórcy, dawała wielkie możliwości. On tymczasem miast postawić swój znak firmowy, wszedł gładko w buty poprzedników.
Możliwe, że owa wierność konwencji była warunkiem postawionym przez producentów, choć zapewniał w wywiadach, że dano mu swobodę. Niewykluczone wreszcie, że nasze oczekiwania, podsycane zapowiedzią dzieła - objawienia, były tak ogromne, że nie wystarcza nam kawał dobrego sensacyjnego kina.
"Nazywam się Bond. James Bond"
To zdanie, po raz pierwszy wypowiedziane w 1962 roku przez dla wielu wciąż niedoścignionego odtwórcę roli Bonda - Seana Connery’ego, weszło do klasyki filmowego słownika. Każdy z kolejnych Bondów - nie licząc nieszczęsnego występu Australijczyka George’a Lazenby’ego, uznanego za niewypał - nadawał mu własny charakter. Każdy kolejny był także świadectwem obyczajowych zmian swojej dekady.
Agent Connery potrafił brylować w towarzystwie i zachowywać zimną krew w walce z wrogiem. Zabijał wrogów tak, jak uwodził piękne kobiety - z klasą. Po wykonaniu zadania, otrząsał się i… szedł na drinka. Kobiety za nim szalały, bo jak nie kochać Connery’ego? Wygłaszał też cięte riposty. Do tych ostatnich powrócił w „Skyfall” Mendes - odbijane niczym piłeczka ping pongowa dialogi, są wielkim atutem filmu.
Connery po pięciu filmach miał dość agenta 007, po raz ostatni zagrał go jednak po "wpadce" produkcji z Lazenbym. Pomogło w tym gigantyczne, jak na owe czasy, honorarium. Wkrótce jego miejsce zajął Roger Moore, którego cechowało poczucie humoru, jakim nie mógł poszczycić się żaden z pozostałych Bondów. Łączył przy tym charm i szyk Connery’ego z sobie właściwym wdziękiem nicponia.
Moore zagrał w siedmiu filmach o agencie 007, a zastąpił go Timothy Dalton, który bardziej pasował na romantycznego bohatera, niż agenta wywiadu. Po nim w Bonda wcielił się Irlandczyk Pierce Brosnan - uwodzicielski, ale - jak na Bonda - nieco zbyt uładzony brunet, który zdobył serca wielu kobiet. Zastąpienie go w 2006 roku Brytyjczykiem Daniel Craigiem, było sporą odmianą.
Brzydki blondyn najlepszy?
Craig to pierwszy blondyn w tej roli, w dodatku nieszczególnie urodziwy w porównaniu z poprzednikami. Decyzji o obsadzeniu go w roli agenta 007 towarzyszyły protesty fanów. Pisano, że bardziej pasuje na ring bokserski, niż do roli Bonda. Tym większe słowa uznania należą się Craigowi, który z czasem uznany został za najlepszego odtwórcę tej roli od czasu Connery'ego. (Wedle internetowego rankingu, nawet go prześcignął, choć krytycy wciąż przyznają palmę pierwszeństwa Szkotowi.)
Craig zagrał już w trzech produkcjach i wiadomo, że pojawi się w dwóch kolejnych.
Warto podkreślić, że pierwszy film z udziałem Craiga "Casino Royale" to zarazem chronologicznie pierwsza część cyklu literackiego pierwowzoru Iana Fleminga o agencie 007. To dało scenarzystom okazję do budowania jego osobowości od początku, do odrzucenia niezłomnego herosa, i ulepienia nowego wcielenia agenta - ze słabości i zadanych ran. To wtedy, nie w "Skyfall", można było mówić o przełomie w postrzeganiu Bonda. Mendes pociągnął ten wizerunek, czerpiąc przy tym garściami z najlepszych tradycji Bonda.
Gdyby posłużyć się książkowym wiekiem agenta 007, przypisanym mu w powieści przez Iana Fleminga, miałby dzisiaj 92 lata! Ekranowy, choć z każdym kolejnym odtwórcą roli Bonda młodszy, dobił do 50. O to, że Hollywood zapewni mu długowieczność, możemy być spokojni.
Autor: Justyna Kobus//kdj / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: FORUM FILM