Był ulubieńcem widzów w latach 90., najchętniej obsadzanym w nieskomplikowanych komediach, wymagających zwinności i dobrej prezencji. Potem zniknął z ekranów, funkcjonował na marginesie show-biznesu. Brendan Fraser wrócił w ubiegłym roku wstrząsającą kreacją w "Wielorybie" Darrena Aronofsky'ego, za którą dziś odebrał Oscara za główną rolę męską.
Światowa premiera "Wieloryba" Aronofsky'ego na festiwalu w Wenecji jesienią 2022 roku zakończyła się sześciominutową owacją na stojąco dla Brendana Frasera. Internet obiegło nagranie, na którym aktor płacze ze szczęścia. Ostatniej nocy znów otrzymał owacje - tym razem odbierając Oscara za najlepszą główną rolę męską.
Aronofsky przez 10 lat szukał odtwórcy roli Charliego, który mimo odpychającego wyglądu (bohater waży ponad 300 kg i przez większość filmu nie przestaje jeść) potrafi wywołać u widzów uczucie empatii. Reżyser uznał, że taką postać musi zagrać wewnętrznie piękny człowiek, który w dodatku sam doświadczył cierpienia i czerpiąc z własnych doświadczeń, przekonująco odda ból bohatera.
Nie pomylił się. Za rolę - oprócz nominacji do Oscara, Złotego Globu i BAFTA, Fraser otrzymał Cirtics' Choice - Nagrodę Amerykańskich Krytyków, a nade wszystko nagrodę SAG - Gildii Amerykańskich Aktorów, której laureaci zwykle zostają później zdobywcami aktorskich Oscarów.
Ale wskazanie zwycięzców w kategoriach aktorskich od lat nie było tak trudne, jak właśnie w teraz, w oczekiwaniu na jubileuszową 95. już oscarową galę.
Rola życia Brendana Frasera
Nikt, kto widział obecnego od kilku tygodni na polskich ekranach "Wieloryba", nie ma wątpliwości, że Brendan Fraser zagrał rolę życia. Film jest adaptacją dość przeciętnej sztuki Samuela D. Huntera, którą kreacja Frasera wynosi na znacznie wyższy poziom niż oryginalne dzieło.
Poznajemy więc Charliego, który od dawna żyje na marginesie społeczeństwa. Nie widuje się z nikim prócz opiekunki i nie wychodzi z domu, uniemożliwia mu to monstrualna tusza. Pozostaje uwięziony w małym mieszkaniu, w swoim olbrzymim ciele. Reżyser celowo jeszcze zawęża kadry, by uwydatnić je w całej okazałości. Mimo to trudno zarzucić mu epatowanie otyłością bohatera, bo Charlie przez większość filmu nie rusza się z fotela. Owszem, widzimy go półnagiego, w scenie pod prysznicem, z brzuchem zwisającym do kolan, ale żadna scena nie przekracza granicy dobrego smaku. Jeśli patrzymy, z jakim trudem, zlany potem, sapiący, przewracający się po powstaniu z fotela, próbuje przemieszczać się po mieszkaniu bez chodzika, to tylko po to, byśmy zdali sobie sprawę z rozmiarów jego problemu.
Patologiczna nadwaga Charliego stanowi oczywiście śmiertelne zagrożenie dla życia. Gdy opiekunka i zarazem przyjaciółka mierzy mu ciśnienie, jego parametry w normalnych okolicznościach zmusiłyby nas do wezwania pogotowia. Ale Charlie leczyć się nie chce, nie ma nawet ubezpieczenia, choć - jak się okaże - ma spore oszczędności. Ma też świadomość własnego wyglądu, którego wstydzi się do tego stopnia, że podczas zajęć online ze studentami (uczy sztuki pisania) wyłącza kamerkę.
Wkrótce odkrywamy, że pochłaniając kilogramy niezdrowego jedzenia, Charlie zajada rozpacz po śmierci ukochanego. Nie chce dalej żyć i postanowił zajeść się na śmierć. Ma ku temu jeszcze jeden powód - poczucie winy. Opychając się bez opamiętania, wymierza sobie karę za to, że porzucił przed dziewięcioma laty dla mężczyzny, w którym się zakochał, żonę i ośmioletnią córeczkę. Wiedząc, że nie zostało mu już dużo czasu, postanawia odnowić zerwane relacje z córką, co okaże się sporym wyzwaniem.
Fraser jest genialny w tej roli - jego wielkie, bladoniebieskie oczy wyrażają wielki smutek i zdumiewającą u potężnego mężczyzny dziecięcą niewinność. To kreacja, która wstrząsa nami do głębi, pozbawiona choćby cienia manieryzmu, w który łatwo było popaść. Przejmująco prawdziwa.
Bez łatwego happy endu
By wcielić się w Charliego, przed wejściem na plan Fraser poddawany był wielogodzinnej charakteryzacji, której częścią był ciężki, zaopatrzony m.in. w rurki z wodą, 20-kilogramowy kostium. Za jego sprawą Charlie wiecznie spływał potem, którego woń niemal czujemy, patrząc na niego. Protetyczna maska trafiła także na rozlaną od nadmiaru ciała twarz. Przy takim sztucznym naddatku wygrywanie bez cienia nadekspresji stanów emocjonalnych bohatera - począwszy od wewnętrznego bólu, poprzez rozpacz, aż po czystą miłość, jaką darzy rozżaloną córkę - wymagało nie lada talentu.
Fraser obecny jest w każdej scenie dwugodzinnego filmu, a jego twarz nie kłamie ani przez moment – emanuje łagodnością, najczęściej zastygając w przepraszającym uśmiechu. Nie wzbudza jednak w nas litości, a jedynie, jak chciał reżyser, uczucie empatii i współodczuwania.
Swój obecny stan i wygląd Charlie traktuje jako symbol upadku, z którego podnieść może go wyłącznie odpuszczenie win. Spotkania z wybuchową córką, która nie kryje pogardy dla ojca, okażą się terapią dla obojga. Jej gniew kontrastuje z łagodnością Charliego. Introwertyk, zaczyna odkrywać się przed oskarżającą go nastolatką, która w miarę kolejnych spotkań, zaczyna rozumieć jego ból i wewnętrzne rozdarcie. Niezwykłe w obolałym, nieszczęśliwym Charliem jest także to, że wciąż nie stracił wiary w ludzi – wbrew własnym doświadczeniom, wierzy, że są dobrzy z natury. Przy całym pędzie do autodestrukcji, zaskakuje nas przejawem miłości do życia.
Ale Aronofsky nie prowadzi do łatwego happy endu i choć można się sprzeczać, czy finałowa apoteoza Charliego nie jest przesadzona, jako dzieło o potrzebie odkupienia film robi ogromne wrażenie. Fenomenalna kreacja Frasera wynagradza nam wszystko to, co w filmie twórcy "Requiem dla snu" może budzić nasze wątpliwości. Trzeba przyznać, że Aronofsky, który "Zapaśnikiem" przywrócił kinu przed laty zapomnianego Mickeya Rourke'a, ma niebywały talent w tej dziedzinie.
Sam tytuł filmu nawiązuje zarówno do powieści Hermana Melville'a "Moby Dick albo Wieloryb", jak i do biblijnej historii o Jonaszu połkniętym przez wielką rybę, który po tym, jak trafia do jej trzewi, przechodzi duchową przemianę.
Od weneckiej premiery filmu wielkiemu powrotowi aktora w życiowej roli towarzyszy wsparcie i kibicowanie gigantycznej rzeszy widzów. Jak słusznie napisał Justin Chang z "Los Angeles Times" "nawet jeśli Oscar trafi w inne ręce, Brendan Fraser już nic nikomu nie musi udowadniać". Kreacją w "Wielorybie" wspiął się bowiem na aktorski szczyt.
Chodzący stek i filmy o niczym
Brendan Fraser urodził się w 1968 roku w Indianapolis w USA, jako najmłodsze z czworga dzieci amerykańsko-kanadyjskiej pary. Mówi, że dorastał w szczęśliwej rodzinie, choć z powodu pracy ojca dyplomaty praktycznie co dwa lata zapisywano dzieci do nowej szkoły. Ma dwa obywatelstwa – kanadyjskie i amerykańskie.
Uczył się w prywatnej szkole z internatem w Toronto. Gdy jako nastolatek, podczas wakacji w Londynie, zagrał w przedstawieniu teatralnym na West Endzie, połknął bakcyla aktorstwa. Ukończył koledż w Seattle i zaczął naukę w małej szkole aktorskiej w Nowym Jorku. Planował studia magisterskie, ale trafił do Hollywood, gdzie od razu znalazł zatrudnienie. Przystojny, mierzący 192 cm 23-latek idealnie pasował do niewymagających, opartych na gagach komedii, których wkrótce miał stać się gwiazdą.
Pierwsza była rola marynarza w "Amerykańskich psach" z 1991 roku, w których wystąpił także River Phoenix.
Popularność Fraser zyskał już niebawem za sprawą głupiutkiej produkcji "Jaskiniowiec z Kalifornii". Zagrał jaskiniowca uwolnionego z bryły lodu we współczesnej Kalifornii. Choć sam film zdobył Złotą Malinę, Fraser stał się rozpoznawalny. W recenzjach pisano, że prócz świetnych warunków zewnętrznych, posiada "wyjątkową cechę człowieka oglądającego świat po raz pierwszy". Wkrótce reżyserzy zaczęli obsadzać go właśnie w takich rolach.
Przez większą część lat 90. Fraser wyłaniał się więc z szeroko otwartymi, zdziwionymi niebieskimi oczami z przeróżnych miejsc. Choćby ze schronów przeciwlotniczych w "Atomowym Amancie" albo z kanadyjskiej wioski jako funkcjonariusz Królewskiej Policji Konnej w "Dudleyu doskonałym". W parodii przygód Tarzana, znanej jako "George prosto z drzewa", tak bardzo zachwycił damską część widowni muskularną, smukłą sylwetką, że domagano się, by grywał jak najwięcej ról bez koszulki. Tutaj przez większość filmu nosił tylko przepaskę biodrową. Slapstickowy humor filmu sprawiał, że podobał się zarówno dzieciom, jak i ich rodzicom. Dopiero po latach aktor przyznał, ile wyrzeczeń wymagały od niego role, w których był wyłącznie smukłym mięśniakiem.
- Nieustannie byłem na diecie. Brakowało mi węglowodanów, byłem wciąż zły i głodny. Pamiętam, że któregoś dnia potrzebowałem gotówki, więc poszedłem do bankomatu, ale nie mogłem przypomnieć sobie numeru PIN, bo mój mózg szwankował. Zacząłem walić w maszynę z rozpaczy – wspomina. I dodaje: - Patrzę na siebie w tym filmie o niczym i widzę tylko chodzący stek.
"Mumia" i przedsmak ambitniejszego kina
Te filmy skierowały jego karierę na ścieżkę w kierunku bardzo specyficznej roli, która prócz popularności, przyniosła mu również duże pieniądze.
W 1999 roku Stephen Sommers obsadził go w "Mumii", horrorze przygodowym, który był kasowym hitem i zapoczątkował serię, która z przerwami zajęła następne dziewięć lat życia Frasera. Aktor zagrał głównego bohatera, Ricka O'Connella kierującego wyprawą, a partnerowała mu Rachel Weisz. Krytycy zjechali film niemiłosiernie, ale widzowie byli zachwyceni. To opowieść o przygodach poszukiwaczy skarbów faraona, którzy uwalniają egipską mumię kapłana Ozyrysa, który trzy tysiące lat wcześniej sprzeniewierzył się faraonowi. Tym samym, wprowadzają w życie straszliwą klątwę. Obraz doczekał się dwóch kontynuacji, z których każda zarobiła na świecie ponad 400 milionów dolarów.
W 2001 roku powstał film "Mumia powraca" a siedem lat później "Mumia: Grobowiec Cesarza Smoka". Te filmy uczyniły Frasera bogatym człowiekiem, wciąż mają fanów, ale nie sposób doszukać się w nich większych walorów prócz samej zabawy.
Na szczęście od czasu do czasu dawano mu także ambitniejsze role. Jak choćby ta w filmie "Więzy przyjaźni", gdzie zagrał wraz z Mattem Damonem i Benem Affleckiem. Wcielił się tu w żydowskiego stypendystę, ukrywającego swoje pochodzenie przed kolegami, walczącego o miejsce w elitarnej, antysemickiej szkole. Pisano, że czas, by reżyserzy zaczęli mu dawać takie właśnie role, miast kazać mu zwisać z drzew z gołą klatą.
Na kolejny równie ambitniejszy tytuł musiał jednak czekać aż do 1998 roku. Pojawił się w oscarowych "Bogach i potworach" Billa Condona, u boku wielkiego Iana McKellena. Ten ostatni wcielał się w starszego reżysera filmowego, homoseksualistę żyjącego przeszłością. Film był adaptacją powieści o ostatnich dniach życia słynnego reżysera "Frankensteina" Jamesa Whale’a, który opuścił Hollywood i żył z dala od fabryki snów. Fraser gra zatrudnionego przez niego młodego ogrodnika, do którego sędziwy artysta próbuje się zbliżyć. Z czasem między mężczyznami rodzi się niezwykła, specyficzna przyjaźń, która wpłynie na życie młodszego z nich.
Laminektomia, operacja kręgosłupa i bunt organizmu
Poważniejsze kino to były jednak wyjątki w karierze młodego Frasera. Większość ról wymagała od niego głównie wielkiej fizycznej sprawności i siłą rzeczy zdarzało się, że przeszarżował lub przecenił swoje umiejętności. Kończyło się to z pozoru niegroźnymi kontuzjami, które już wkrótce miały stać się przyczyną jego zdrowotnych problemów.
Liczne popisy kaskaderskie - bo aktor nie chciał dublerów, co wyróżniało go na tle kolegów - musiały w końcu odbić się na organizmie.
- Prawdopodobnie za bardzo się starałem. I to w destrukcyjny sposób - mówi w rozmowie z magazynem "People". Facet mierzący ponad 190 cm wykonywał akrobacje, co musiało się źle skończyć. Na planie ostatniej "Mumii" zabezpieczał się z pomocą taśmy i okładów z lodu. Zamiast profesjonalnych ochraniaczy, korzystał z rowerowych, by nie było ich widać pod kostiumem.
- Czułem się jak koń z "Folwarku zwierzęcego", którego zadaniem była praca i praca, i praca. Orwell stworzył postać, która pracowała dla dobra ogółu, nie zadawała pytań, nie sprawiała kłopotów, dopóki jej to nie zabiło - opowiada.
W końcu organizm odmówił posłuszeństwa i - jak obliczył - siedem lat życia upłynęło mu głównie na operacjach i późniejszej rehabilitacji, co sprawiło, że wycofał się z kina, bo nie mógł niczego planować. Przeszedł między innymi wymianę stawu kolanowego, dwukrotnie laminektomię (operację neurochirurgiczną, mającą na celu zmniejszenie nacisku na rdzeń kręgowy), a do tego kilka innych operacji mocno nadwyrężonego kręgosłupa.
Seksualna napaść i depresja
Ale jeszcze wcześniej, w 2003 roku, wydarzyło się coś, z czym Fraser nie mógł sobie poradzić przez lata.
W 2003 roku na branżowym spotkaniu przed galą Złotych Globów Philip Berk, szef Hollywoodzkiego Stowarzyszenia Prasy Zagranicznej (HFPA), miał napastować aktora seksualnie. O tym, co go spotkało, Fraser zdecydował się opowiedzieć publicznie dopiero w 2018 roku, gdy zaczął się ruch #metoo i zaczęto głośno mówić o seksualnych nadużyciach.
- Berk podszedł do mnie w sali pełnej ludzi, włożył mi rękę pomiędzy pośladki i zaczął nią poruszać. Zaniemówiłem przerażony. Zrobiło mi się niedobrze. Poczułem się jak małe dziecko, miałem kluchę w gardle. Myślałem, że się rozpłaczę - wyznał dziennikarzowi "GQ".
Wybiegł z pokoju, mijając pilnującego porządku policjanta, któremu nie umiał powiedzieć, co się stało. Myślał o upublicznieniu tego, co go spotkało, ale zbytnio się wtedy wstydził. Jego przedstawiciel poprosił jedynie HFPA o pisemne przeprosiny. Fraser przyznaje, że po tym zdarzeniu przestał być zapraszany na galę wręczenia Złotych Globów. Telefon z propozycjami ról też przestał dzwonić.
- Gdy w moim zawodzie telefon przestaje dzwonić, zaczynasz zadawać sobie pytanie dlaczego? Powodów jest wiele, ale czy to był jeden z nich? Myślę, że tak było - opowiada.
Wspomnienie tego, co się stało, i sposób, w jaki się z tym czuł, utkwiło mu w pamięci. Zaczął sobie powtarzać, że zasłużył na to, co go spotkało. - Obwiniałem się i byłem naprawdę nieszczęśliwy. Popadłem w depresję. Zacząłem unikać ludzi – przyznał we wspomnianym wywiadzie.
Nieżyjący już Berk napisał list z przeprosinami do Frasera, ale publicznie zaprzeczył zajściu. "Moje przeprosiny nie są przyznaniem się do winy. Jeśli zrobiłem coś, co zdenerwowało pana Frasera, to przepraszam" – tłumaczył, gdy aktor upublicznił zdarzenie. Nigdy jednak nie oskarżył go o zniesławienie.
Operacje, depresja wywołana napaścią seksualną i brak propozycji ról - wszystko to dotknęło aktora jednocześnie. Wkrótce, w 2009 roku rozpadło się również jego małżeństwo, po 10 latach związku. Ze związku z Afton Smith Fraser aktor ma trzech synów, którzy teraz mieszkają z matką, ale blisko jego posiadłości. Aktor długo nie mógł pozbierać się po tych doświadczeniach, a w 2016 roku zmarła najbliższa mu na świecie osoba, jego mama.
Nieco wcześniej Brendan pojawił się w niewielkiej roli w głośnym serialu "The Affair". Pech chciał, że gdy pojawiły się odcinki z jego udziałem, właśnie pochował mamę. Następnego dnia udzielał pierwszego od lat wywiadu dla kanału na YouTubie, w którym zapowiadał swoją rolę. Zdołowany, mówił szeptem, łamiącym się głosem, co wzbudziło śmiech internautów. Wideo z wywiadu pt. "Sad Fraser" (Smutny Fraser), stało się wiralem. Pojawiły się teorie na temat tego, co mu dolegało, pisano brednie o narkotykach i "odlocie Brendana".
Tymczasem za dziwnym zachowaniem kryły się rozpacz i żałoba.
Wielki powrót
Jeszcze w 2018 roku Fraser zagrał dobrą rolę w serialu HBO "Trust", w którym obsadził go Danny Boyle. Inspirowany prawdziwymi wydarzeniami serial o jednej z najbogatszych i najbardziej nieszczęśliwych rodzin Ameryki – rodzinie Gettych, przedstawia dramatyczną historię wnuka miliardera, Johna Paula Getty'ego, przetrzymywanego przez porywaczy, którzy nie rozumieją, czemu rodzina nie chce odzyskać uprowadzonego. Fraser był przekonującym narratorem serialu i jednocześnie grał doradcę rodziny miliardera.
Tam właśnie zobaczył go Darren Aronofsky, który uznał, że to już inny aktor niż Fraser, jakiego zapamiętał z głupiutkich komedii. Gdy spotkał się z nim i poznał jego historię, nie miał już wątpliwości, że znalazł odtwórcę roli Charliego.
O tym, że wraz z tą rolą dokonał się wielki przełom i zarazem spektakularny powrót Frasera - aktora, już wiemy. Jakby wyzwolenie filmowego bohatera stało się również udziałem grającego go genialnie artysty. Fraser z całą pewnością oddał tej postaci cały swój ból, z jakim zmagał się przez lata. Jednocześnie kameralna, nakręcona za ledwie trzy miliony dolarów w jednym pomieszczeniu produkcja (średni koszt filmu w Hollywood to 50-60 mln!) zarobiła już ponad 35 mln, co jest rekordem w przypadku niezależnego kina. I wciąż przyciąga publiczność.
To jednak nie wszystko. Po obejrzeniu filmu Aronofsky'ego kreacją Frasera tak bardzo zachwycił się Martin Scorsese, że zaproponował mu rolę w swoim najnowszym dziele "Killers of the Flower Moon", u boku Leonardo DiCaprio i Roberta De Niro. Oczekiwany obraz prawdopodobnie będzie miał premierę na tegorocznym festiwalu w Cannes.
W oscarowa noc udała mu się rzecz wyjątkowa - jego główni rywale mieli tę przewagę, że filmy, w których zagrali, w przeciwieństwie do "Wieloryba", otrzymały nominację w głównej kategorii. Wcześniej tylko dwukrotnie w XXI wieku zdarzyło się, że aktor wygrał swoją kategorię, mimo że film z jego udziałem nie miał nominacji - w 2010 roku Jeff Bridges za rolę w "Szalonym sercu" oraz w 2020 Renée Zellwegger za rolę Judy Garland w filmie "Judy". Brendan Fraser jest trzecim aktorem w tym stuleciu, który tego dokonał.
Źródło: "Los Angeles Times", "GQ", tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: EPA