Ostatnie rankingi największe szanse na zdobycie statuetki Oscara za główną rolę męską dają Austinowi Butlerowi. O 31-letnim odtwórcy postaci króla rock and rolla w filmie Baza Luhrmanna pisano, że "urodził się, by zagrać Elvisa Presleya". Mówi, że ich DNA zawsze już będzie połączone. Pracy nad rolą poświęcił trzy lata.
Tak wyrównanej walki w aktorskich kategoriach nie było już od lat. Jeśli wierzyć typowaniom krytyków i bukmacherów w kategorii Najlepsza pierwszoplanowa rola męska na ostatniej prostej Austin Butler wyprzedza Brendana Frasera, który długo uchodził za faworyta. Nie ulega wątpliwości, że młody aktor stworzył wybitną przejmująco prawdziwą kreację w filmie Baza Luhrmanna. Aż trudno uwierzyć, że tak bardzo bał się, iż nie udźwignie roli, że w pewnym momencie rozważał wycofanie się z wymarzonego projektu.
Tymczasem zgarnął już za "Elvisa" Złoty Glob, nagrodę BAFTA, People’s Choice, Satelitę i wiele innych. Dziś jest o krok od zdobycia Oscara.
Jeśli opuści oscarową galę ze złotą statuetką, będzie czwartym w kolejności najmłodszym zdobywcą nagrody w tej kategorii. Najmłodszy był 29-letni Adrien Brody, nagrodzony za rolę w "Pianiście" Romana Polańskiego.
31 lat, tak jak dziś Butler, miał także jego ukochany aktor Marlon Brando, gdy odbierał Oscara za "Na nabrzeżach".
"Elvis żyje!"
Kino ma już na koncie kilka mniej lub bardziej udanych Presleyów. Przed filmem Baza Luhrmanna w piosenkarza wcielał się już Kurt Russell w "Elvisie" Johna Carpentera (piosenki śpiewał jednak Ronnie McDowell), Jonathan Rhys Meyers w obrazie "Elvis – zanim został królem" Jamesa Stevena Sadwitha, a wreszcie Rob Youngblood w filmie "Elvis – nieznana historia" Williama A. Grahama. Pierwsze dwa były dość udane, a Jonathan Meyers za rolę dostał nawet Złoty Glob.
W obliczu tego, co pokazał Austin Butler, o wcześniejszych wcieleniach w króla rock and rolla możemy jednak zapomnieć. Bo Butler nie tyle zagrał Presleya, co po prostu nim się stał. "Elvis żyje!" - pisali recenzenci po canneńskiej premierze.
W filmie Luhrmanna poznajemy Presleya jako młodziutkiego chłopaka, podczas pierwszego występu w Luizjanie. Ma delikatną, niemal dziewczęcą urodę, czarne włosy i fantastycznie śpiewa, poruszając biodrami, co doprowadza dziewczyny do szaleństwa. Kamera pokazuje jego fanki w ekstazie, z szeroko otwartymi ustami, i to, jak szybko dostrzega ich zachwyt odkrywca i wieloletni menager Presleya "Pułkownik" Tom Parker, którego Luhrmann uczynił narratorem opowieści. W tej roli ukryty za koszmarnym "fat suit", kiepski i niewiarygodny jak nigdy Tom Hanks, który za najgorszą w karierze rolę otrzymał Złotą Malinę.
Im bardziej razi kompletnie nie pasujący do roli czarnego charakteru, oszpecony Hanks, tym bardziej urzeka świeżością, młodością i talentem fenomenalny Butler.
"Jeśli nie zdobędzie Oscara, zjem własną stopę"
Austin, w przeciwieństwie choćby do Ramiego Maleka w "Bohemian Rhapsody", nie próbuje taniego naśladownictwa. Buduje od podstaw przejmującą, niesamowitą kreację, naprawdę przeistaczając się w Elvisa. Na naszych oczach niemal nieznany poza Ameryką młody aktor zmienia się w najprawdziwszą gwiazdę. Luhrmanna, który ponad wszystko kocha show, po raz kolejny interesuje wyłącznie bohater w wersji scenicznej. Co się kryje się pod maską, którą przywdziewa artysta, reżyser nie docieka. Nie stonował też swojego charakterystycznego stylu - opowieść pędzi na łeb na szyję, przybliżając nam, to znów oddalając kluczowe momenty z życia piosenkarza
Szkoda, bo mając do dyspozycji takiego aktora, powinien to zrobić. Tymczasem koncentruje się na relacji z menedżerem i na scenicznym widowisku. Na tym polu jak zawsze nie zawodzi. Przyprawiająca o zawrót głowy orgia barw, świateł, tańca, muzyki, potu, w ostrym, "twardym" montażu, każe nam pędzić co tchu, ani na moment nie zwalniając. Na szczęście młody aktor wykonał niesamowitą pracę także pod względem choreograficznym i muzycznym.
Wszystkie utwory młodego Presleya Butler zaśpiewał genialnie sam. Ponadto porusza się i, co najtrudniejsze, mówi jak Elvis Presley. To ostatnie zawdzięcza miesiącom pracy z trenerem, który pozwolił mu osiągnąć charakterystyczny, południowy akcent piosenkarza. Kiedy Luhrmann spotkał się z Butlerem po raz pierwszy, był pewien, że aktor pochodzi z Południa USA. Gdy usłyszał, że z Zachodniego Wybrzeża, a akcentu nauczył się dla roli, której jeszcze nie dostał, był pod wrażeniem.
Niezwykłość tej kreacji bierze się stąd, że Butler nasycił swoją postać wiarygodną niepewnością i wrażliwością, które sprawiają, że momentalnie zakochujemy się w jego Elvisie. Nawet później, kiedy miłość do muzyki i radość śpiewania zastępują kaprysy humorzastej gwiazdy i narkotykowe otępienie, jest w nim delikatność, spod której wychyla się dawny, skromny chłopiec z biednej dzielnicy.
Najpełniej doskonałość kreacji Butlera oddają reakcje bliskich piosenkarza po premierze – Priscilli Presley, byłej żony, i Lisy Marii Presley - córki, zmarłej nieoczekiwanie przed dwoma miesiącami. Obie płakały ze wzruszenia, przyznając, że "Austin stał się Elvisem". Lisa Marie poszła nawet dalej, podkreślając, że jeśli Butler nie dostanie Oscara, ona "zje własną stopę", co skwapliwie cytowały wszystkie media.
Nocny koszmar i natchnienie
Austin Butler wyznaje, że jego droga do roli Elvisa Presleya była niezwykła i pełna "znaków". Śpiewanie i granie jego największych przebojów zawsze sprawiało mu przyjemność. Gdy w Boże Narodzenie 2019 roku dał popis wykonaniem utworu Presleya "Blue Christmas", jego wieloletnia dziewczyna, aktorka Vanessa Hudgens, zawołała: "Powinieneś koniecznie zagrać Elvisa w filmie. Będziesz niesamowity!".
Sprawiła, że faktycznie zaczął myśleć o zdobyciu praw do historii życia Presleya. I właśnie wtedy los sprawił, że Baz Luhrmann rozpoczął pracę nad filmem o Elvisie. - Jakby gwiazdy ustawiły się w konstelacji, jaką sobie wymarzyłem. Zdecydowałem, że stanę na głowie i zdobędę tę rolę - opowiadał Austin w rozmowie z magazynem "Vogue".
Zaczął badać życie Elvisa, a potem zatrudnił czterech trenerów: ruchu, dialektu, aktorstwa i śpiewu. Przesłuchał wszystkie piosenki Presleya i postanowił, że nagra dla Luhrmanna wideo z "Love Me Tender". Ale kiedy obejrzał nagranie, uznał, że nieudolnie podszywa się pod Presleya. Zniechęcony poszedł spać. Po kilku godzinach obudził go zły sen.
- Miałem koszmar, że moja mama nadal żyje, ale w tym śnie umiera. Wydawało mi się to takie świeże i bolesne - opowiadał. Butler stracił ukochaną mamę po jej długiej walce z rakiem w 2014 roku, gdy miał 23 lata. Elvis Presley poniósł taką samą stratę także w wieku 23 lat. Butler wiedział o tym z dokumentów o Elvisie, jakie obejrzał. Tamtej nocy uznał to za znak.
- Pomyślałem, że prawdopodobnie też miewał takie noce, w których budził się z sennych koszmarów jak mój. Więc może powinienem z tym coś zrobić? - wyjaśniał.
Wstał z łóżka i sięgnął po kamerę. Usiadł do pianina. Zaczął grać i śpiewać "Unchained Melody", bo ten kawałek przyszedł mu do głowy. Nie mógł wiedzieć, że ten właśnie utwór Luhrmann zamieści na końcu filmu. - Kiedyś ćwiczyłem tę piosenkę, ale śpiewałem ją dla mojej dziewczyny. Tej nocy zaśpiewałem ją dla mamy. Nie próbowałem wyglądać i brzmieć jak Elvis, a jedynie przelałem to. co czułem w wykonanie piosenki - opowiadał.
Taśma z nagraniem Butlera zrobiła wielkie wrażenie na Luhrmannie. Wcześniej rozważał bardziej znanych kandydatów, choćby Harry'ego Stylesa. "Unchained Melody" w wykonaniu Austina Butlera i emocje, jakie w tę piosenkę włożył, okazały się jednak czymś, czego nie mógł zignorować. Intuicyjnie czuł, że dobrze wybiera i nie pomylił się.
Po premierze w Cannes stało się jasne, że to był obsadowy strzał w dziesiątkę.
Dean, Brando i... słodki chłopiec
Można odnieść wrażenie, że kariera Austina Butlera trwa już dość długo. Tak naprawdę jednak do czasu "Elvisa" poza rolami drugoplanowymi i w młodzieżowych produkcjach Disneya mało kto oprócz Amerykanów o nim słyszał.
Urodził się w 1991 roku w Anaheim w Kalifornii. Gdy miał siedem lat, rodzice rozwiedli się, a Austin i jego starsza siostra Ashley zostali z mamą. Pani Butler kupowała regularnie bilety do Disneylandu, gdzie odbywało się weekendowe szaleństwo. Zachęcała też dzieci do rozwijania swoich pasji. Odkąd jako 11-latek Austin zobaczył "Na Wschód od Edenu" oszalał na punkcie Jamesa Deana, a z czasem także Marlona Brando. Postanowił zostać aktorem i grać takie role jak oni.
W wieku 13 lat nauczył się grać na gitarze, a potem na fortepianie. Podczas lokalnych targów Orange County Fair wypatrzył go łowca talentów, który pomógł mu rozpocząć pracę w branży rozrywkowej. Austin zaczął brać lekcje aktorstwa. Dość szybko zwrócił na siebie uwagę, zaczął grać w serialach i programach telewizyjnych dla młodzieży. Jasnooki, szczupły chłopiec pojawiał się regularnie przez dekadę w programach Disneya i stacji Nickelodeon. Jego delikatna uroda często spychała go do jednego gatunku ról - słodkich chłopczyków. Nie znosił tego.
Zaczął komponować i wykonywać swoje utwory, wiedział jednak, że chce zostać aktorem. Grał tak dużo, że mama zapewniła mu prywatnego nauczyciela, by dostosować naukę do harmonogramu pracy w programach telewizyjnych. Uczył się w domu do dziesiątej klasy, a później zdał egzamin, gwarantujący państwowy dyplom ukończenia szkoły średniej.
Role, w jakich go obsadzano, dalekie były od wymarzonych przez niego. Dobiegał dwudziestki, gdy zagrał w prequelu przygód bohaterki "Seksu w wielkim mieście" pod tytułem "Pamiętniki Carrie". Był "chłopakiem Carrie sprzed Biga", a panna Bradshaw miała ledwie 16 lat. Potem był ciekawy serial "Switched at Birth", bardzo znany w Ameryce, opowiadający o dwóch rodzinach, których córki zamieniono po urodzeniu, zgodnie z tytułem. Wreszcie "Kroniki Shannary", gdzie 26-latek grał półelfa.
Był zawstydzony i wpadał w kompleksy, porównując sukcesy DiCaprio w jego wieku z głupiutkimi filmi, w jakich sam grał.
- To była świetna lekcja pokory, by nigdy z nikim się nie porównywać, bo każdy ma własną ścieżkę – mówi dzisiaj. Wtedy jednak zaczął rozważać zrezygnowanie z aktorstwa, ale znów los się do niego uśmiechnął. Na Broadwayu wznowiono sztukę Eugene'a O'Neilla "The Iceman Cometh" i zaproponowano mu w niej rolę.
Na Broadwayu i u Tarantino
Mimo wielu lat grania w serialach filmowych, na debiut w trudnej sztuce na Broadwayu zdecydował się z duszą na ramieniu. Nie był pewien, czy sobie poradzi, zwłaszcza, że główną gwiazdą był Denzel Washington.
Tymczasem zagrał tak, że w recenzjach pisano potem wyłącznie o "znakomitym debiutancie ze świata telewizji", a Washington, laureat Oscara, został sprowadzony przez krytyka teatralnego Hiltona Alsa z "New Yorkera" do "wielkiego nazwiska na plakacie".
"Jako Don Parritt, osiemnastoletni chłopak, który pomieszkuje w hotelu Harry'ego Hope'a na Manhattanie, Austin Butler po cichu przekazuje to, co reszta jego kolegów z obsady próbuje pokazać poprzez krzyki i wywyższanie się: wewnętrzne życie swojego bohatera" - napisał krytyk. Dodał, że "efekty pracy Butlera to dzieło potencjalnie wielkiego artysty".
I to był przełom. Nareszcie uznani reżyserzy dostrzegli jego talent. Niebawem pojawił się w niedużej roli w filmie mistrza niezależnego kina Jima Jarmuscha "Truposze nie umierają", komediowym horrorze o ataku zombie na prowincjonalne miasteczko. A potem przyszła rola w filmie Quentina Tarantino "Pewnego razu w... Hollywood" i zarazem sygnał, że naprawdę został dostrzeżony. Tyle tylko, że początkowo nie wiedział, o jaką rolę się ubiega. Jak zwykle u twórcy "Pulp Fiction" produkcja owiana była nimbem tajemnicy.
Dopiero podczas spotkania twarzą w twarz z Tarantino, które było dla niego wielkim przeżyciem, dowiedział się, że bierze udział w przesłuchaniu do roli Texa Watsona, członka bandy Charlesa Mansona, jednego z morderców Sharon Tate i jej przyjaciół w domu Romana Polańskiego.
- Quentin Tarantino przyszedł o 9 rano i siedział tam ze mną do 21. On nie nagrywa przesłuchań, pracuje z tobą i patrzy na ciebie. Tak samo na planie, nie patrzy przez monitor. Pod koniec dnia powiedział mi, że dostałem tę rolę i przytulił mnie. Byłem poruszony – opowiadał aktor w rozmowie z "Variety".
W "Pewnego razu... w Hollywood” Butler, wyglądający na niedożywionego i zepsutego szpiku kości, jest nie do poznania jako Watson. W finale ma dużą scenę u boku Brada Pitta, który na odwyku nie wie, czy jest prawdziwy, czy to halucynacje. Wygłasza wtedy jedną z najzabawniejszych kwestii filmu: "Jestem prawdziwy jak sk******n, pączusiu". Nie jest to duża rola, ale zagrana tak, że zapada w pamięć.
Gdy film wchodził na ekrany, Butler pracował już nad "Elvisem" z Luhrmannem. Jak wiemy, za sprawą wybuchu pandemii zajęło mu to całe trzy lata.
Zdążył jednak już zagrać w drugiej części "Diuny" Denisa Villeneuve'a, gdzie u boku Christophera Walkena, którego jest wielkim fanem, wcielił się w Feyda-Rauthę Harkonnena.
Czekając na galę Oscarów
Dla wszystkich, którzy śledzą karierę karierę Butlera, nie jest tajemnicą, że aktor długo "wracał do siebie" po pracy nad rolą Elvisa. Mówiąc wprost, po prostu odchorował rozstanie z nią, bo krótko po zejściu z planu trafił do szpitala za sprawą przewlekłych napadów bólu "niewiadomego pochodzenia". Jakby po zrzuceniu z siebie skóry Elvisa musiał uczyć się od nowa być sobą. Szpitalny psycholog uspokoił go, że przy wielkim zaangażowaniu "takie rzeczy się zdarzają".
To było ponad rok temu. Kiedy przed dwoma miesiącami, podczas gali Złotych Globów, po zdobyciu statuetki pojawił się pokoju prasowym, jeden z dziennikarzy zawołał: "Jak to możliwe, że chwilami nadal mówisz głosem filmowego Elvisa!?". Butler odpowiedział mu wówczas z uśmiechem, że skoro przez trzy lata skupiał się tylko i wyłącznie na Elvisie Presleyu, prawdopodobnie jakieś fragmenty jego DNA zawsze będą połączone z tą postacią.
Źródło: "Variety", "Vogue", "The New Yorker", tvn24.pl