Podzielił widzów na zagorzałych fanów i rozczarowanych przeestetyzowaną wojną i brakiem psychologii postaci. Mimo to odkąd w Boże Narodzenie wszedł na ekrany amerykańskich kin, w przedoscarowym sezonie zgarnął niemal wszystko. W nocy z niedzieli na poniedziałek film "1917" Sama Mendesa otrzymał trzy statuetki Oscara, ale bez tej najważniejszej, dla najlepszego filmu.
Jest albo wielkim przeżyciem, albo ogromnym rozczarowaniem. Film "1917" brytyjskiego zdobywcy Oscara za "American Beauty" Sama Mendesa budzi skrajne emocje.
To oparta na opowieści dziadka reżysera historia z czasów pierwszej wojny światowej. Od początku celowano nią w Oscary, dlatego na ekranach pojawiła się dopiero w ubiegłoroczne Boże Narodzenie , gdy wydawało się już, że karty zostały rozdane. "Film Mendesa spadł na Hollywood w końcu roku i pomieszał szyki pewniakom" - napisał "The Guardian", od początku wspierający dzieło rodaka.
Obraz zgarnął najważniejsze nagrody sezonu. Oprócz dwóch Zlotych Globów za najlepszy film dramatyczny i reżyserię, otrzymał zwykle pokrywające się z Oscarami nagrody Gildii Reżyserów dla Sama Mendesa oraz Gildii Producentów dla najlepszej produkcji minionego roku.
W oscarową noc do listy wyróżnień dla "1917" Sama Mendesa doszły trzy statuetki: za dźwięk, zdjęcia i efekty specjalne. W walce o tę najbardziej prestiżową nagrodę, Oscara dla najlepszego filmu, przegrał z południowokoreańskim "Parasite" w reżyserii Bonga Joo Ho.
Genialnie sfotografowane piekło piekłem być nie przestaje
"1917" to "duże osiągnięcie realizacyjne i wizualne, ale pozorna prostota tego filmu jest sztuczna i udawana" - oceniał po premierze krytyk "Screen Daily". "Arcydzieło, które postawiło na głowie wszystko, co dotąd powstało w temacie wojennego kina" - ripostował inny, z "Variety".
Wielu krytków - również w Polsce - zarzuca reżyserowi przeestetyzowanie wojny i trudno nie przyznać im racji. To, co z jednej strony jest bodaj największą siłą filmu Mendesa - genialne zdjęcia mistrza Rogera Deakinsa, jest również jego słabością. Mendes popada w turpizm tak przerażający, że jeszcze długo po seansie widok rozczłonkowanych fragmentów ciał, wyprutych jelit, wędrujących po nich szczurów nie chce zniknąć spod powiek. Genialnie sfotografowane piekło piekłem być nie przestaje i trudno oprzeć się wrażeniu, że twórcy raczą nas nim jednak w nadmiarze.
Z drugiej strony reżyser, powołując się na opowieści dziadka - uczestnika Wielkiej Wojny, zaklina się, że właśnie tak to wyglądało.
Pisząc o filmie, krytycy odmieniają przez wszystkie przypadki termin "immersja". Fachowo oznacza on "wypełnienie przezroczystą cieczą przestrzeni między oglądanym przedmiotem a pierwszą soczewką obiektywu mikroskopu, w celu zwiększenia jasności obrazu i zdolności rozdzielczej mikroskopu". A co oznacza w praktyce, możemy się przekonać, oglądając właśnie dzieło Mendesa.
Zrealizowany na jednym, niezwykle długim ujęciu film - pamiętamy jak to działa choćby z również oscarowego "Birdmana" Alejandra Gonzalesa Inarritu - bez wątpienia pozostaje realizacyjnym majstersztykiem. Szkoda, że nie da się tego powiedzieć o wykreowanych postaciach. I tutaj pojawia się główny zarzut, który w przypadku najlepszego filmu roku nie powinien wypływać: podziwiając obrazy jak z sennego koszmaru, nie czujemy niemal żadnej łączności z bohaterami. Ich los nie budzi emocji, bo Mendes nie wysilił się, by popracować nad psychologią postaci, skupiając się na widowisku. Nie bez powodu film nie dostał żadnej nominacji aktorskiej. Zarzuty, że postacie są zbyt płytkie, a sama historia jakby działa się za szybą, powtarzają nawet zakochani w filmie brytyjscy krytycy (np. z "The Telegraph").
Heroizm podszyty strachem
To, co działa w filmie Mendesa najmocniej - nie licząć strony wizualnej - to jego główny zamysł: pokazanie bohaterskiego czynu w przewrotny sposób, odartego z heroizmu, podszytego paraliżującym strachem głównych postaci.
Fabuła jest bardzo prosta. Oto dwóch młodych żołnierzy - Schofield i Blake - dostaje rozkaz przedostania się za linie wroga. Mają dostarczyć tajną wiadomość, która pozwoli brytyjskim żołnierzom uniknąć wpadnięcia w śmiertelną pułapkę, zastawioną przez Niemców. Dwugodzinna opowieść to historia ich makabrycznej wędrówki wśród trupów i zasadzek. To właśnie dziadek reżysera miał być podczas pierwszej wojny światowej jednym z owych posłańców, co uwiarygadnia całość.
Sam Mendes posługuje się, by ją opowiedzieć, kolistą dramaturgią, powracając jak gdyby do punktu wyjścia. Uświadamia bezsens zabijania, przypominając o wartościach domowego ogniska, do których tęsknią przypominające senne zjawy żołnierze. Reżyser nie ma oporów, by na pierwszy plan wydobyć ich słabości - dziki strach i antyheroiczne gesty. Oto cyniczny, ale i bezkompromisowy Schofield sprzedaje swój Złoty Krzyż za butelkę wina. Nie widzi w tym niczego złego, "to tylko kawał blachy" - tłumaczy zszokowanemu koledze.
Źródło: "The Guardian", "Variety", tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Monolith Films