"Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" mają wszystko, co niezbędne, by zgarnąć Oscara za najlepszy film. To po trosze western, kryminał i czarna komedia, z mistrzowskimi kreacjami. Choć w ostatnich dniach eksperci upatrują faworyta w "Kształcie wody", w ubiegłym roku większość typowań nie sprawdziła się. Gdy mowa o głównej kategorii, w oscarowej rywalizacji nie istnieją pewniacy. Rozdanie statuetek - w nocy z niedzieli na poniedziałek.
"Trzy billboardy..." mógłby uchodzić za wzorzec w Sèvres pod Paryżem jako film, który zachwyca wszystkich: krytyków bo uchodzi za nietuzinkowy, łączy płynnie kilka gatunków i jest po mistrzowsku zagrany, widzów - bo poza wspomnianymi zaletami, jest absolutnie nieprzewidywalny. I wbija w fotel.
Czy to wystarczy na Oscara dla najlepszego filmu? Znakomity film Martina McDonagha ma aż siedem nominacji, w tym w najważniejszych kategoriach: za film, scenariusz i aż trzy nominacje aktorskie, co jest absolutnym fenomenem. Ale bądźmy szczerzy - nominacja dla najlepszego filmu, nie może się równać z żadną z pozostałych.
Odpowiedź na akcję #metoo?
Zacznijmy od tego, że w tym roku pewniaków brak. Po ubiegłorocznej wpadce ekspertów, którzy byli absolutnie pewni, że "La La Land" zostanie najlepszym filmem roku, uderza ich zachowawczość. Zarówno krytycy jak i bukmacherzy przewidują, że wszystko rozegra się między "Billboardami..." a "Kształtem wody", obrazami tak skrajnie różnymi, że porównywanie ich zakrawa na żart. Za wygraną filmu Guillermo del Toro przemawia fakt, że zdobył on nagrodę Gildii Producentów, zaś jej laureaci od lat zdobywają potem statuetkę dla najlepszego filmu. Ale kolejny argument - czyli aż pięć nagród BAFTA, w tym dla najlepszego filmu, działa już na rzecz "Billboardów..." Nagrody BAFTA również uchodzą za miarodajny, przedoscarowy prognostyk, na dwoje więc babka wróżyła.
Bezsprzecznie wielkim atutem "Billboardów..." jest nominowany do Oscara aktorski tercet - McDormand, Rockwell, Harrelson. Gwiazdy tego filmu zgarnęły nagrody Gildii Aktorów, która kompletnie zignorowała "Kształt wody".
"Kształt wody" ma jednak nominację za reżyserię dla del Toro, której - zupełnie nie wiedzieć czemu - zabrakło dla reżysera "Billboardów..." Martina McDonagha. Być może Akademia uznała że ta za najlepszy scenariusz wystarczy.
I wreszcie argument chyba najmocniejszy: zdaniem krytyków amerykańskich "Billboardy..." wpisują się idealnie w akcję #metoo, będącą protestem przeciw seksualnej przemocy. Bo przecież to opowieść o matce, która chce się zemścić na ludziach, za gwałt i zabójstwo córki. I choć dla nas, w Europie, to chyba teoria zbyt mocno naciągana, być może mają rację.
Billboardy z Alabamy
Martin McDonagh - reżyser i autor scenariusza zarazem, do tej pory znany był tylko z trzech filmów, z który każdy jednak zwracał uwagę oryginalnością, świetnym rzemiosłem i wielkim poczuciem humoru twórcy. Były to: "Sześciostrzałowiec", "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj" oraz "7 psychopatów". Każdy kolejny obraz był lepszy od poprzedniego, a w tym ostatnim można już było wyraźnie dojrzeć skrystalizowany, autorski język reżysera.
Historia powstania "Billboardów..." sięga 20 lat wstecz. Do napisania scenariusza zainspirowały McDonagha wydarzenia z jego własnego życia. Podróżując autobusem przez Stany Zjednoczone, w okolicach Alabamy zauważył billboardy z apelem skierowanym do policji w sprawie nierozwiązanej zbrodni.
Ten widok ciągnął się za nim przez lata, a pomysł filmu dojrzewał, choć nie miał pojęcia kto był autorem treści na billboardach i nigdy nie poznał szczegółów tamtej zbrodni. W końcu uznał, że bohaterką musiała być cierpiąca, zdeterminowana matka, bo jego zdaniem, wskazywał na to stopień emocjonalności napisów. McDonagh w wywiadzie dla "The Guardian" mówi, że gdy zakodował sobie, że tak właśnie było, napisanie scenariusza okazało się zadziwiająco proste. "Wychodząc od pomysłu, że to krzyk rozpaczy zdruzgotanej matki, która chce ukarać niemrawą policję, wszystko co działo się dalej, było ich reakcją na jej apel, a potem znowu odpowiedzią bohaterki na ich zachowanie".
Reżyser przyznaje też, że od dawna myślał o filmie, którego bohaterką byłaby silna kobieta, bo w poprzednich nie miał takiej postaci. Pisząc scenariusz, od razu myślał o obsadzeniu Frances McDormand w głównej roli. Początkowo aktorka odpisała mu, że jest na nią za stara, choć to świetna fabuła. Była zdania, że okaże się niewiarygodna jako 60-letnia matka młodziutkiej dziewczyny, mieszkającej w Alabamie, gdzie kobiety bardzo młodo zakładają rodziny i rodzą dzieci. Kiedy jednak tekst przeczytał jej mąż Joel Coen, zachwycił się nim i wybił jej to z głowy. "Nie kombinuj, tylko bierz tę rolę i graj" - miał powiedzieć.
Po tym jak wiadomo było już, że to właśnie McDormand pojawi się w głównej roli, obsadzenie reszty aktorów zajęło reżyserowi zaledwie kilka dni. McDonagh z przekonaniem twierdzi, że to jej nazwisko zadziałało jak magnes i sprawiło, że bez trudu pozyskał takie gwiazdy jak Woody Harrelson i Sam Rockwell. Z całą pewnością jednak świetny scenariusz odegrał nie mniejszą rolę.
Frances jak mściciel z westernu
"Trzy billboardy..." to dramat obyczajowy z elementami westernu, ale po trosze także gorzka komedia i klasyczny kryminał. Bohaterką jest samotna matka, której córka została zgwałcona i zamordowana przez nieznanych sprawców. Gdy w ciągu kolejnych miesięcy nie udaje się ich znaleźć, załamana wynajmuje tytułowe billboardy za miastem, których treść układa się w zarzut pod adresem policjantów. Mają wzbudzić w nich poczucie winy i zmusić do działania. Efekt, jaki wywołają, nie do końca pokryje się z zamiarami bohaterki, ale wszyscy, których dotyczy, przejdą wielką przemianę. Włącznie z samą matką.
Właśnie ta przemiana bohaterów w największym stopniu stanowi o sile filmu. I oczywiście kreacje aktorskie, z których ta największa należy do Frances McDormand. Opowieść o tym, jak pracowała nad rolą, brzmi fascynująco. Gdy ją w końcu przyjęła, uzmysłowiła sobie, że bohaterka - samotna mścicielka - to kobiecy odpowiednik bohatera najgłośniejszych westernów w historii kina - Johna Wayne'a. Postanowiła więc obejrzeć wszystkie opowieści o Dzikim Zachodzie z udziałem aktora, począwszy od słynnego "Dyliżansu" Johna Forda, w którym narodził się charakterystyczny typ bohatera, jakiego odgrywał do końca życia Wayne - twardego, sprawiedliwego mężczyzny, walczącego o swoje ideały.
Na drugim planie w świetnie napisanych, wyrazistych rolach brylują Sam Rockwell, (również faworyt w swojej kategorii) oraz Woody Harrelson, także z oscarową nominacją. Niezwykle rzadko zdarza się, by dwóch aktorów z tego samego filmu, rywalizowało o Oscara w tej samej kategorii. Złoty Glob przypadł jednak Rockwellowi.
Chociaż finał tej opowieści - jak mówi McDonagh - daje nadzieję, że ludzie są mimo wszystko dobrzy, potrafią się między sobą porozumieć pomimo dzielących ich różnić, potrafią też wybaczać, film nie pokazuje Ameryki marzeń, jaką chcą widzieć jej dumni mieszkańcy. Przeciwnie, widzimy wszechobecną bylejakość, rasizm, homofobię i wreszcie zwyczajną głupotę. Wielu amerykańskich krytyków sugeruje nawet, że wybitny film McDonagha może przegrać oscarową walkę właśnie za sprawą zbytniego krytycyzmu.
Autor: Justyna Kobus / Źródło: "The Guardian", "Variety", tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Imperial- Cinepix