To była jedna z najnudniejszych oscarowych gal. Nagroda dla najlepszego filmu, czyli "Kształtu wody" nakręconego przez najlepszego reżysera - Guillermo del Toro, potwierdziła teorię krytyków, że "Trzy billboardy..." ze swoim krytycyzmem pod adresem amerykańskiego społeczeństwa nie zachwycą akademików. Gala z kolei nie zachwycała widzów. Spodziewano się mocnych akcentów politycznych i płomiennych wystąpień, a było drętwo i nijako nie licząc przemówienia nagrodzonej Oscarem Frances McDormand, która zaapelowała o wspieranie kobiet w filmie.
Rację mieli amerykańscy krytycy, którzy typując zdobywcę Oscara dla najlepszego filmu pisali, iż świetne "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" Martina McDonagha filmowcy za oceanem mogą uznać za nazbyt krytyczny portret ich kraju. Reżyser i zarazem scenarzysta filmu jest z pochodzenia Irlandczykiem - stać go więc na dystans i trzeźwe spojrzenie na Amerykę, podczas gdy oscarowi akademicy wyraźnie preferują wyidealizowane podejście do rzeczywistości. Pełna otuchy baśń Meksykanina uwielbianego w Hollywood była znacznie bezpieczniejszym wyborem.
Sama gala, jubileuszowa bo już 90., choć miała szansę stać się trybuną dla wpływowych ludzi kultury - liczono na mocne polityczne akcenty, jak to miało miejsce w ubiegłym roku - okazała się śmiertelnie nudna, ugrzeczniona i mało dowcipna, mimo że jej gospodarz Jimmy Kimmel udowodnił przecież nie raz, iż potrafi rozbawić publiczność. Jeśli dołożyć do tego niemal pełną przewidywalność listy zwycięzców kolejnych kategorii, to jak na widowisko, które śledzi ponad 200 milionów ludzi na świecie było trochę mało.
Polskim kinomanom zawiedzionym brakiem statuetki dla animacji "Twój Vincent" wypada uświadomić, że Amerykanie w tej kategorii w 90 procentach nagradzają własne filmy, a poza tym należało się tego spodziewać. Polsko-brytyjski obraz nie zgarnął w sezonie przedoscarowym żadnej ważnej nagrody, która zapowiadałaby jego zwycięstwo. Wszystko zaś wskazywało na to, że statuetka trafi do filmu "Coco".
Niezwykle za to cieszy Oscar za scenariusz adaptowany "Tamtych nocy, tamtych dni" dla dobiegającego dziewięćdziesiątki brytyjskiego Jamesa Ivory'ego. Zawdzięczamy mu takie arcydzieła jak "Pokój z widokiem" czy "Okruchy dnia". To był ostatni moment, by uhonorować niedocenionego wcześniej giganta.
Kino na trudne czasy
Cztery Oscary dla "Kształtu wody", w tym dwa najważniejsze - nie tylko dla filmu, ale i za jego reżyserię - uczyniły z obrazu del Toro bezdyskusyjnego zwycięzcę tej gali. Główny rywal "Kształtu wody" - mowa oczywiście o "Trzech billboardach..." - musiał zadowolić się dwoma aktorskimi statuetkami: dla Frances McDormand i Sama Rockwella, którzy od początku byli pewniakami.
Ironią losu jest to, że podobnie jak kiedyś Martina Scorsese, Akademia nagrodziła Meksykanina za obraz, który nie jest jego najlepszym dziełem. Daleko mu do wspaniałego "Labiryntu fauna" nominowanego przed dekadą do Oscara jedynie za scenariusz.
Mimo to "Kształt wody" to bez wątpienia wciąż dobre kino. Nagrodzono twórcę filmu autorskiego, mającego własny styl i język. Del Toro nakręcił wzruszającą baśń o wykluczonych, lub jak kto woli "odmieńcach" - niemej dziewczynie i wodnym potworze będących metaforą obcego - nieznanego. Z powodzeniem możemy ich zastąpić choćby imigrantami, czy przedstawicielami mniejszości - etnicznych, seksualnych czy innych i przydać dziełu wielu znaczeń. Wykluczonych jest zresztą w filmie więcej, niektórych naznaczyła bieda, innych - jak choćby sąsiada i przyjaciela dziewczyny, homoseksualistę - natura. Wcześniej film zdobył Złotego Lwa w Wenecji.
Akcja "Kształtu wody" toczy się w Ameryce w roku 1962, w czasach zimnej wojny. W Ameryce zadowolonej i sytej, jak wydaje się na pierwszy rzut oka, podziały i społeczne nierówności reżyser odkrywa dopiero później. Miejscem akcji jest wojskowy ośrodek badawczy, gdzie trwa utrzymywany w wielkiej tajemnicy eksperyment. W basenie z wodą uwięziony został wielki, człekokształtny potwór pokryty rybimi łuskami. Nie potrzebuje on do oddychania tlenu, dlatego stał się obiektem badań. Ponieważ trwa zimna wojna i walka wywiadów amerykańskiego i radzieckiego, rząd postanawia uśmiercić potwora - istnieje bowiem obawa, że Rosjanie jako pierwsi odkryją jego fenomen.
Eliza, która w ośrodku pracuje jako sprzątaczka nawiązuje przyjaźń z potworem. Tych dwóch odmieńców zakochuje się w sobie, a z czasem dziewczyna postanawia pomóc przyjacielowi w ucieczce. To właśnie miłość staje się antidotum na obcość świata i zarazem lekarstwem na wykluczenie. I choć, jak to u Del Toro, nie znajdziemy łatwego happy endu film daje nadzieję, działa krzepiąco. Zachwyca też wspaniałą scenografią (kolejny Oscar), a także muzyką (również nagrodzoną statuetką). Pierwsze skojarzenie przywodzi na myśl świat znany nam z "Amelii" Jeana-Pierre’a Jeuneta. Francuz zresztą miał pretensję do del Toro o czerpanie z jego filmu.
Reżyser robi to, co potrafi najlepiej - łączy płynnie kompletnie różne gatunki - baśń z thrillerem, musical z filmem sensacyjnym, wreszcie biblijną przypowieść z czystym surrealizmem. I wszystko znakomicie działa.
Sam del Toro nazywa film "bajką na ciężkie czasy" i najwyraźniej Akademicy przedłożyli ją nad pełen realizmu obraz amerykańskiej prowincji jaki zafundował im McDonagh. I choć pojawiły się głosy, że fabuła filmu do złudzenia przypomina sztukę "Let Me Hear You Whisper" nieżyjącego już Paula Zindela, del Toro przysięga, że nigdy jej nie czytał i to przypadkowa zbieżność wątków.
Jak widać Akademia uwierzyła.
Aktorskie nagrody sprawiedliwe jak nigdy
Choć podczas gali drażniła przewidywalność wyborów, nagrody aktorskie w tym roku rozdzielono wyjątkowo sprawiedliwie. Wspomniane już statuetki dla gwiazd "Trzech bilboardów..." - Frances McDormand w roli samotnej mścicielki walczącej o ukaranie morderców córki i Sama Rockwella - jako homofobicznego, ograniczonego policjanta na drugim planie, przewidziały wcześniej wszystkie szacowne stowarzyszenia krytyków i filmowców. Przed Oscarami przypadły im nagroda BAFTA i Złote Globy, a głosujący w sporej mierze to członkowie Akademii. Zaskoczenia więc nie było.
Także uhonorowana Oscarem za drugoplanową rola matki - potwora w filmie "Jestem najlepsza. Ja, Tonya" Allison Janney była w tej kategorii faworytką i zasłużenie do niej powędrowała nagroda. Najbardziej chyba cieszy docenienie wielkiego Gary'ego Oldmana jako Winstona Churchilla w "Czasie mroku" Joego Wrighta. Słynny brytyjski aktor co prawda także zdobył wszystkie "przedoscarowe" nagrody od Złotego Globu począwszy a skończywszy na BAFTA, ale jego awanturniczy charakter i wyciągnięte ostatnio skandale z życia rodzinnego mogły mu zaszkodzić. Gdy w końcu ze sceny padło jego nazwisko sala poderwała się do braw w szalonej radości. Z całą pewnością przed telewizorami zaś w tym momencie z tysięcy ust padało słowo:"nareszcie". "Świat by się chyba skończył, gdyby tym razem Gary nie dostał Oscara" - podsumowała celnie nastroje kinomanów Yola Czaderska-Hayek członkini stowarzyszenia krytyków przyznającego Złote Globy.
Trudno o celniejszy komentarz.
Gala jak u cioci na urodzinach
Wszyscy, którzy pamiętają skrzącą się od mocnych dowcipów pod adresem Trumpa i jego otoczenia ubiegłoroczną galę (również z Kimmelem w roli gospodarza), zaskoczyła zapewne nijakość tegorocznej. Co prawda pojawił się krótki, starannie wyreżyserowany filmik - gwiazdy i kobiety reżyserki oddały w nim hołd ludziom walczącym ze stereotypami w filmie w ubiegłym roku - pokazano twórców prezentujących mniejszości etniczne i seksualne - ale było to drętwe, pozbawione spontaniczności i przypominało klepanie grzecznych formułek, niczym u cioci na imieninach.
Czemu Kimmel był tak "ugrzeczniony" i pozbawiony typowej dla siebie zjadliwości nie bardzo wiadomo. Przez ostatnie tygodnie napisano tysiące tekstów przewidujących galę pod hasłami #metoo i "Time's up " jako zadziorną, odważną. Tymczasem dostaliśmy nudną konferansjerkę, jak gdyby prowadzący bał się wychylić i bardzo starał się nikomu nie narazić.
Jedynym momentem gali, gdy "impreza" się ożywiła, było mocne przemówienie najbardziej niepokornej kobiety w Hollywood, czyli Frances McDormand. Jak zwykle skromnie ubrana i bez makijażu aktorka podziękowała wspierającemu ją "męskiemu klanowi" - mężowi Joelowi Coenowi i synom, oraz zawołała:"Wszyscy jesteśmy anarchistami, ale potrafimy się wystroić. Chciałabym, żeby wszystkie kobiety nominowane w jakiejkolwiek kategorii, za muzykę, reżyserię, za cokolwiek, wstały. Panie i panowie, pamiętajcie o nas, zapraszajcie nas do swoich biura i rozmawiajcie z nami o finansowaniu naszych projektów" - zawołała ze statuetką w dłoni. Szkoda, że Jimmy Kimmel nie podchwcił jej apelu i zafundował nam mdłą i nudną poprawność.
A skoro o strojach mowa, by dopełnić smętnej całości, one także rozczarowały jak nigdy dotąd. Projektanci mody natychmiast ocenili, że nie pojawiła się tym razem ani jedna kreacja zapadająca w pamięć, robiąca wrażenie klasą i oryginalnością. Mnóstwo było za to kompletnie chybionych i zwyczajnie tandetnych, jak gdyby panie obecne na gali nie bardzo wiedziały gdzie ona się odbywa.
Pozostaje więc cieszyć się na koniec, że tym razem duetowi aktorskiemu z kultowego filmu "Bonnie i Clyde" - Faye Dunaway i Warrenowi Beatty'emu udało się nie pomylić kopert i bez przygód ogłosić światu zwycięzcę.
Autor: Justyna Kobus / Źródło: tvn24.pl