Obrazy otwierające film pomagają mi zdecydować, czy chcę zostać, czy chcę zaufać, czy chcę zaangażować się w relację z postaciami i z całym filmem. Jeśli pierwsze dwie minuty rozmowy czy filmu mnie złapią, to w to wchodzę. Bardzo ciężko to wrażenie zepsuć - opowiada w rozmowie z tvn24.pl Annette Insdorf, krytyk i historyk kina z Uniwersytetu Columbia.
Annette Insdorf jest wybitną krytyczką filmową, badaczką związaną z amerykańskim Uniwersytetem Columbia.
Niekwestionowaną pozycję w świecie filmowym zapewniła sobie licznymi książkami z zakresu historii filmu ("Indelible Shadows: Film and Holocaust"). Opublikowała również monografie dotyczące twórczości Krzysztofa Kieślowskiego, którego była prywatną tłumaczką w USA oraz Wojciecha Hasa. Jest jedną z najważniejszych ekspertek w zakresie francuskiej nowej fali.
Insdorff urodziła się w Paryżu, ale jej rodzicami była dwójka Polaków, którym udało się przeżyć Holokaust. Ojciec pochodził spod Tarnowa, ukrywał się w gospodarstwie rolnym w okolicach Łodzi. Matka przetrwała m.in. w Auschwitz.
Anette Insdorf od ponad 30 lat prowadzi rozmowy z największymi gwiazdami amerykańskiego kina w ramach popularnej serii "Reel Pieces" w centrum kultury, prowadzonym przez organizację 92Y, w ramach której spotkała się z ponad 300 artystami. Wśród nich byli: Martin Scorsese, Meryl Streep, Robert Redford, Natalie Portman, Edward Norton. W jednym z ostatnich odcinków Anette Insdorf gościła Joannę Kulig.
Zasiadała w jury międzynarodowych festiwali filmowych, w tym w Berlinie, Locarno i Jerozolimie. Jest także moderatorem panelu corocznego festiwalu filmowego Telluride. W 2017 roku ukazała się jej najnowsza książka "Cinematic Overtures: How to Read Opening Scenes", która ukazuje, w jaki sposób pierwsze sceny filmu determinują to, w jaki sposób odbieramy cały film.
Z dr Annette Insdorf podczas Transatlantyk Festival 2018 w Łodzi rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl.
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: Zacznijmy od scen otwarcia, a w zasadzie od pani książki. Dlaczego pierwsze kilka minut stanowi klucz do reszty filmu? Annette Insdorf: Dlatego, że pierwsze wrażenie ma znaczenie. Nieważne czy to jest moje pierwsze odczucie związane ze spotkania z panem, czy moje pierwsze emocje związane z tym, co widzę na ekranie. Obrazy otwierające film pomagają mi zdecydować, czy chcę zostać, czy chcę zaufać, czy chcę zaangażować w relację z postaciami i z całym filmem. Jeśli pierwsze dwie minuty rozmowy czy filmu mnie złapią, to w to wchodzę. Bardzo ciężko to wrażenie zepsuć. Jednak, jeśli nie chwyci mnie w tym czasie, będzie bardzo ciężko później przykuć moją uwagę, ponieważ zdążę już stracić zaufanie do możliwości narracyjnych jego twórców.
Jednocześnie, co jest dobre w filmach to to, że w pierwszych scenach otrzymuje się klucz, który otwiera pozostałą część filmu. Czy to będzie komedia, dramat, horror, romans - początek przygotowuje teren, przez co wiadomo, jak dalej po nim podążać.
Mogłaby pani krótko wyjaśnić, na co powinniśmy zwracać uwagę w tych scenach? Moim zdaniem, należy skupić się na tym, co daje ci twórca filmu. Cokolwiek to jest. Na żaden film nie idę z konkretnymi oczekiwaniami: ma być to taki film, jakiego oczekuję. Każdy obraz kreuje swoje własne warunki - właśnie w tych mniej więcej dwóch, trzech minutach. Nie chodzę więc na filmy Martina Scorsese, zakładając że będzie to film Stanleya Kubricka, nie idę na film Stevena Spielberga, oczekując, że będzie to Krzysztof Kieślowski. Na każdy film idę z nastawieniem: powiedz mi kim jesteś, czym jesteś, w jaki sposób mam się w to zaangażować.
Jednak czasami miłośnicy kina idą na nowy tytuł wybitnego reżysera i są rozczarowani. Czy to wynika z ich oczekiwań czy z błędnych decyzji reżysera? Ma pan rację. Oczekiwania stanowią tu kluczowe pojęcie. Czasami jest to dobra rzecz, ale częściej nie. Najczęściej rozczarowanie wynika właśnie z tego, czego oczekiwaliśmy przychodząc do kina. Mniej więcej 70 lat temu oczekiwania widowni wynikały z tego, że ludzie szli na film dla gwiazd, które tam występowały. Ludzie chcieli zobaczyć na ekranie Paula Newmana, Jacka Nicholsona, a przed nimi Betty Davis czy Marylin Monroe. W latach 70. reżyserzy stali się równorzędnymi gwiazdami. Ludzie chodzili do kin, bo na ekrany wchodził Cassavetes czy Polański. To też stanowi pewne niebezpieczeństwo, bo idąc na nowy obraz danego reżysera pojawia się myśl: znam już to, co robisz, daj mi więcej. A przecież czasem reżyserzy chcą zrobić po prostu coś innego, chcą się rozwijać.
Podobnie dzieje się w muzyce. Podczas jednej z kolacji w trakcie Transatlantyk Festival rozmawialiśmy o Bobie Dylanie. Jestem wystarczająco stara, żeby pamiętać jak poszłam na koncert Boba Dylana w późnych latach 60. na stadionie Forest Hill. Wszyscy oczekiwali, że wyjdzie na scenę z gitarą akustyczną, gdy ten nagle zaczął grać na gitarze elektrycznej. Wszyscy na stadionie byli zdziwieni. Zaczęli buczeć, ponieważ ich oczekiwania wzięły górę. To samo dzieje się w odniesieniu do filmów. Idąc do kina daję każdemu reżyserowi i aktorowi wolność, aby zrobił coś zupełnie innego. Jeśli w początkowych scenach dają mi jasne wskazówki jak dalej odczytywać całość, po prostu za tym podążam.
Na rynku jest wiele książek o historii i teorii kina. Pierwszy raz w rękach miałem jednak taką o tym, jak filmy się zaczynają. Skąd wziął się na nią pomysł? Przez kilka dekad byłam wykładowcą najpierw Uniwersytetu Yale, potem Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku, gdzie spędziłam ponad 30 lat i wykładałam historię filmu oraz krytykę. Podczas moich zajęć pokazywałam studentom jakiś film i moje pierwsze pytanie zawsze było takie samo: jak film się zaczynał? Chciałam, żeby moi studenci nie opowiadali mi, czy im się film podobał, czy aktorzy dobrze zagrali czy historia była dobra. Mówiłam: co się dzieje, gdy kamera zaczyna podążać za bohaterem? Oni na to: to sprawia, że musimy za nią podążać, że powoli odkrywamy kolejne elementy. W taki sposób zaczynamy czytać film.
Kilka lat temu Uniwersytet Columbia poprosił mnie o cykl wykładów o tym, jak uczę. Po tym cyklu wydawnictwo uniwersyteckie zdecydowało, że chcą z tego materiału zrobić książkę. Musiałam przekształcić te wykłady, to, w jaki sposób uczyłam, na książkową strukturę. Zamiast wymieniać i omawiać kolejne sceny początkowe, poukładałam to w pewne grupy, żeby pokazać różnice pomiędzy filmami, które zaczynają się na przykład długim ujęciem, w którym kamera porusza się nieustannie od tych, które zaczynają się od ujęć ciętych, montowanych. Jaka jest różnica między filmami, które skupiają się na jednym bohaterze bądź antybohaterze - jak na przykład w "Taksówkarzu" Martina Scorsese - a filmy, które mają bohatera zbiorowego, to znaczy pewne grupowe zestawienie? Nie będziemy w takim przypadku mówić o jednej postaci, która ma odpowiedzi na wszystkie pytania, jako bohaterze, będziemy mówić o pewnych współzależnościach pomiędzy postaciami. To ostatnie tworzy pewną wizję - co moim zdaniem odpowiada na nasze czasy - inkluzywności, pluralizmu. Tutaj nie ma miejsca na zastanawianie się, co mój bohater zrobi, tutaj chodzi przede wszystkim o dynamikę grupy, o to, w jaki sposób musimy współistnieć.
Nie mogę pominąć pani związków z Polską, zwłaszcza tu w Łodzi. Czy to, że w dorobku ma pani książki o Krzysztofie Kieślowskim, Wojciechu Hasie czy o Holokauście w filmie, to wynika z pani prywatnej historii? Tak, zgadza się. Moi rodzice byli Polakami, przeżyli Holokaust. Moja mama była z Krakowa i więziona była w Auschwitz i Bergen-Belsen. Mój tato pochodził z Wojnicza - małego miasteczka koło Tarnowa. Uciekł z pierwszego obozu w Czchowie, później ukrywali go rolnicy spod Łodzi. Tak więc z Polski wyrosły moje korzenie. Moi rodzice spotkali się po wojnie w Paryżu, gdzie się urodziłam. Gdy miałam 3,5 roku przeprowadziliśmy się do Nowego Jorku. Moje życie stanowi więc pewna trajektoria z Polski, przez Paryż do Nowego Jorku. Jednak ciągle czuję głębokie pokrewieństwo z Polską.
Gdy po raz pierwszy spotkałam Krzysztofa Kieślowskiego i zostałam jego tłumaczką, rozpoczął się mój drugi rozdział głębokiej więzi, a nawet przywiązania do polskiej kultury, historii i jej zawiłości. Kiedy Kieślowski zmarł - co było straszne dla wielu z nas - moją odpowiedzią było napisanie pierwszej książki o jego dziełach. Później nie pisałam żadnej książki o Andrzeju Wajdzie, ponieważ było już ich wiele na rynku, ale byłam również jego tłumaczką w Stanach Zjednoczonych. Uwielbiam Krzysztofa Zanussiego, ale on - poliglota - nie potrzebował nigdy tłumacza. Nie napisałam o nim też żadnej książki, ale wiele artykułów prasowych.
Co do Wojciecha Hasa, podziwiam jego dorobek, ale nie miałam z nim żadnej osobistej styczności. Jednak Instytut Adama Mickiewicza poprosił mnie jakieś pięć lat temu, żebym napisała książkę o Hasie. Wahałam się, ponieważ nigdy go nie spotkałam, ale ostatecznie się zgodziłam. Wtedy też, w 2014 roku, przyjechałam do Łodzi, żeby porozmawiać z dawnymi kolegami Hasa, jego współpracownikami i studentami ze Szkoły Filmowej. Rok później przyjechałam ponownie, żeby nagrać jeszcze kilka rozmów. Następnie książka się ukazała i zdobyła szereg pozytywnych recenzji w Stanach Zjednoczonych. Jest to dla mnie o tyle ważne, że Wojciech Has nie jest wcale dobrze znany w Stanach Zjednoczonych tak, jak na przykład sławny jest Krzysztof Kieślowski. Ludzie zaczęli się nim interesować coraz bardziej. I nie chodzi tylko o "Rękopis znaleziony w Saragossie" czy "Sanatorium pod Klepsydrą" - te były już znane, ponieważ Martin Scorsese włączył je do swojego cyklu o kinie polskim (Martin Scorsese Presents: Masterpieces of Polish Cinema - przyp. red.). Jestem wdzięczna, że miałam możliwość pisania o Hasie, przez co stał się bardziej znany w Stanach Zjednoczonych.
Rozmawiała pani z rodzicami na temat ich strasznych przeżyć?
Moi rodzice nie chcieli ze mną rozmawiać na temat swojej przeszłości, gdy byłam dzieckiem. Byłam jedynaczką, nie miałam rodzeństwa, z którym mogłabym porozmawiać o ich zachowaniu. Gdy miałam 12 lat, zaczęłam rozumieć znacznie więcej. Moja mam miała wytatuowany numer z Auschwitz, więc wiedziałam, że musiała przejść przez coś strasznego. Mój tato, który przetrwał razem z dwójką swoich braci, opowiadał więcej. Jego historia nie była aż tak okropna jak mojej mamy. Była straszna mimo wszystko, ale przynajmniej był bezpieczny. To dzięki tacie zaczęłam rozumieć, że nie można nigdy powiedzieć, że Polacy byli antysemitami. Takie uogólnienie można czasem usłyszeć. Wtedy mówię: jak mój tato mógłby przeżyć? To właśnie dzięki polskim rolnikom ciągle żył. Wiem, że nie ma tyle wyjątków, które pozwoliłyby na taką generalizację. Gdy miałam ponad 20 lat, mój tato opowiedział mi wiele historii ze swojego życia. Pomyślałam, że muszę napisać o tym scenariusz, to są tak niezwykłe historie. I tak się stało, napisałam o tym jak się ukrywał, głównie dzięki kobietom.
Moja mama przez długi czas nie była w stanie mówić o swoich przeżyciach. Kiedyś poznała w Nowym Jorku Eliego Wiesela - wspaniałego pisarza, który również przeżył Holokaust. To on namówił moją mamę do otworzenia się. Już wtedy była nauczycielką literatury francuskiej w Queens College. Wiesel powiedział jej: powinnaś mówić o swoich przeżyciach. Ta zachęta pozwoliła jej na otworzenie się nie tylko przede mną, ale również wobec innych osób. Czy stworzenie kompendium "Indelible Shadows: Film and Holocaust" też motywowany był prywatnymi kwestiami? To dość długa i skomplikowana historia. Zorientowałam się mniej więcej w 1979 roku, gdy mieszkałam w Paryżu i chodziłam każdego dnia do kina, że rośnie liczba filmów związanych z Holokaustem. Pomyślałam: kto miałby napisać o tym książkę jeśli nie ja? Moi rodzice dawali mi jeszcze cały czas możliwość zweryfikowania tego, jaka była rzeczywistość, a co jest filmową rekonstrukcją. Książka ukazała się w 1983 roku nakładem Random House. Następnie musiałam ją aktualizować. Co kilka lat dochodziło kolejne kilkaset filmów. Ostatecznie zamknęłam ten temat w 2002 roku.
Gdy oglądam filmy dotyczące Holokaustu, staram się na nie patrzeć na dwa sposoby. Z jednej strony odbieram je bardzo obiektywnie, akademicko, wręcz klinicznie, robię notatki dotyczące strategii kręcenia, ścieżki muzycznej i tak dalej. Z drugiej zaś - jest strona osobista, gdzie słyszę głos moich rodziców - już nie ma ich z nami. Ale mogę wyczuć, w jaki sposób skomentowaliby to, co jest na ekranie. Nadal staram się oglądać prawie wszystkie filmy, zwłaszcza fabularne, dotyczące Holokaustu. Staram się je pokazywać w Stanach Zjednoczonych. Wierzę, że każdy z tych filmów, który dotyczy tak trudnego tematu, robiony jest z dobrych pobudek. Nigdy ich nie atakuję. Jednak w rzeczywistości nie wszystkie z nich są dobre, nie wszystkie są zrealizowane z takim samym stopniem talentu, szacunku, taktu czy skromności. Próbuję być kimś w rodzaju przewodnika, ale nie jestem jedyna.
Poza pani działalnością uniwersytecką, znana jest pani z cyklu wywiadów z największymi gwiazdami amerykańskiego kina. Przeczytałem gdzieś, że wiele z nich się pani boi. To prawda? Przede wszystkim, jak pan może zauważyć, nie jestem taka straszna (śmiech). Przede wszystkim staram się sprawić, żeby każdy z moich gości czuł się komfortowo. Zrobiłam ponad 300 wywiadów z naprawdę znanymi reżyserami i aktorami. Była Meryl Streep, Martin Scorsese, Daniel Day Lewis i wielu innych. Za każdym razem mówię im: wiem, że myślisz sobie, że jestem "profesor Insdorf", ale przede wszystkim kocham kino i odrabiam swoje zadanie domowe przed wywiadem. Gdy pytam o bardzo szczegółowe aspekty filmu, relaksują się, bo wiedzą, że nie zapytam zaraz o plotki z prywatnego życia.
A jak pani udaje się łapać równowagę jako pisarce, dziennikarce, krytyczce filmowej, producentce, wykładowczyni akademickiej i gospodyni programu telewizyjnego, czy - jak panią nazwał "Forbes" - jako "super gwieździe kina"? (śmiech) Gdy zobaczyłam ten tytuł "Forbesa" pomyślałam: chyba nie do końca tak jest (śmiech). Jak łapię równowagę? Jestem bardzo zdyscyplinowana, mam to po mamie. Ona była bardzo zorganizowana, bardzo mało spała, praktycznie w ogóle, mam podobnie. W każdej chwili dnia - od kiedy się obudzę po pójście spać - jem, piję, oddycham kinem. Wykładam o filmach, piszę o nich, oglądam filmy moich studentów i te, które wchodzą do kin, jeżdżę po festiwalach. To wszystko jest bardzo dobrze zorganizowane.
Poza tym miałam wiele szczęścia, będąc żoną wspaniałego mężczyzny, który również kocha filmy. Mark jest aktorem, nauczycielem, teraz produkuje piosenki. Cały czas rozmawiamy o filmach. Może, gdybym poślubiła księgowego albo lekarza, nie działałoby to tak dobrze. Mark testuje swoje pomysły i swoją kreatywność na mnie i na odwrót, przez co jest znacznie łatwiej utrzymywać ciągłą dyskusję o kinie. Oglądamy przynajmniej jeden film dziennie, o którym później rozmawiamy. To wspaniałe mieć kogoś, z kim ma się pewnego rodzaju ping pong. Nasze gusta nie są może identyczne, ale są wystarczająco podobne. Nigdy się nie pokłóciliśmy.
Autor: Tomasz-Marcin Wrona / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: fot. Mikołaj Zacharow/Transatlantyk Festival