Bass Astral x Igo zapowiedzieli koniec działalności. - Zaczęliśmy ten projekt, nie chcąc rozgłosu, wyłącznie dla zabawy i po to, żeby poczuć muzykę, którą robimy. Tak było przez długi czas - opowiada Igor Walaszek w rozmowie z portalem tvn24.pl.
Bass Astral x Igo to tak naprawdę Kuba Tracz i Igor Walaszek, którzy swoją wspólną przygodę z muzyką zaczęli już 12 lat temu, kiedy grali razem w zespole Clock Machine, w którym Igo śpiewa do dziś. Kiedy pojawili się na scenie sześć lat temu jako Bass Astral x Igo, w niewiarygodnym tempie podbili serca publiczności, zdobywając miano "objawienia polskiej muzyki".
Ich drugi wspólny projekt powstał przez przypadek, gdy postanowili dorobić, grając na deptaku. Nie chcieli robić nim kariery, ale stało się inaczej. Mimo to, po trzech płytach i niezliczonej liczbie koncertów na największych scenach w kraju, 10 sierpnia tego roku za pośrednictwem portali społecznościowych ogłosili, że po ostatniej wspólnej trasie koncertowej tej jesieni ich artystyczne ścieżki rozchodzą się na stałe. Igor Walaszek, znany szerszej publiczności również z Męskiego Grania, do którego dołączył w 2019 roku, zapowiada solową płytę.
Estera Prugar, tvn24.pl: Po sześciu latach od stworzenia przez ciebie i Kubę Tracza projektu Bass Astral x Igo ogłosiliście koniec działalności zespołu. Jednocześnie obaj chcecie poświęcić się teraz działalności solowej. W jakim jesteś teraz miejscu?
Igor "Igo" Walaszek: W ciekawym. Założyłem rodzinę i dużo się dzieje: mam żonę, swoje mieszkanie i pojawiają się sytuacje, które są dla mnie dość zaskakujące. Przygotowuję też solową płytę - ostatnio obliczyłem, że kiedy ona się ukaże, ja będę miał akurat trzydzieści lat, a będzie to mój dziesiąty album w karierze, więc liczby fajnie się układają.
Skąd decyzja o pójściu osobnymi ścieżkami?
Powiedziałbym, że to rozstanie było pokojowym rozwiązaniem z sytuacji bez wyjścia. Obaj mamy silne charaktery, a pracujemy ze sobą bez przerwy od 12 lat – przez taki czas poznaje się drugiego człowieka na wylot i wszystkie, nawet najmniejsze rzeczy potrafią wyprowadzić z równowagi. Dlatego, żeby się nawzajem nie pozabijać, musimy się rozejść na linii zawodowej. Obaj mamy też ciągłą potrzebę szukania czegoś nowego, bo nigdy nie byliśmy w stanie dłużej usiedzieć w tym samym miejscu.
Czym są dla ciebie te ostatnie lata w zespole?
Zaczęliśmy ten projekt, nie chcąc rozgłosu, wyłącznie dla zabawy i po to, żeby poczuć muzykę, którą robimy i tak było przez długi czas. Chyba w związku z tym nie szukaliśmy sławy, to ona sama do nas przyszła, bez pytania – po prostu weszła i oświadczyła, że teraz czas na nas. W poprzednim zespole (Clock Machine – red.) dużo bardziej chcieliśmy być popularni. A tutaj okazało się, że dziś możemy o sobie powiedzieć, że jesteśmy chyba pierwszym polskim zespołem, który zrobił karierę, śpiewając wyłącznie po angielsku i uważam, że udało się wyłącznie dlatego, że mieliśmy ten sukces gdzieś.
Zrobiliśmy to wszystko podręcznikowo: od zera do może jeszcze nie milionera. Nasza droga faktycznie wygląda trochę jak amerykański sen: leżysz gdzieś zapijaczony po imprezie, idziesz zagrać na deptak, a tu przychodzi człowiek, który mówi ci, że masz talent i nagle wielka kariera staje przed tobą otworem.
Te sześć lat dało mi bardzo wiele. Przede wszystkim to, że dzisiaj rozumiem już, jak działa branża muzyczna – kogo omijać, a z kim porozmawiać i co robić, żeby czuć się i żyć dobrze.
W tym celu poszliście z Kubą nawet na terapię.
Tak, trwała chyba pół roku. Czuliśmy się trochę jak stare małżeństwo. Jedyna różnica to fakt, że naszym największym problemem było to, że my tak naprawdę wcale nie musieliśmy być razem, mogliśmy się po prostu rozejść. Ale to był fajny czas, w którym dużo nauczyłem się o sobie i o tym, w jaki sposób postrzega mnie druga strona, a czego sam nie dostrzegam.
Trening przedmałżeński?
Polecam! Polecam przed małżeństwem iść z kolegą na terapię – można się dużo dowiedzieć.
Teraz, mimo że rozstanie jest już oficjalne, gracie jeszcze ostatnią trasę koncertową. Jak się z tym czujesz?
Na razie czuję, że uszło z nas powietrze i w końcu możemy się skupić na koncertach, bez stresu o to, co będzie za pół roku, bo wtedy tego zespołu już po prostu nie będzie. Mogę mówić jedynie za siebie, ale mam w sobie tyle energii, że na tej trasie na pewno dam z siebie wszystko. Chciałbym dobrze zapamiętać to, co się wydarzy i myślę, że Kuba ma podobnie. Ostatnio nawet dużo lepiej się dogadujemy, ale to chyba właśnie przez to, że podjęliśmy tę ostateczną decyzję. Dzięki temu spadło ciśnienie.
Wcześniej stres był duży?
Był. Związany głównie z notorycznym myśleniem o tym, jaki będzie nasz kolejny krok, kiedy trzeba będzie grać, a kiedy będziemy mogli odpocząć. Do tego dochodziło wzajemne przemęczenie naszymi osobowościami, bo naprawdę uważam, że co jakiś czas należy zmieniać otoczenie i nie zalegać w tym samym, zwłaszcza jeśli nie jest to dla nas do końca zdrowe.
Tęskniłeś za graniem podczas lockdownu?
Nie, spędziłem ten czas w domu z żoną, projektując mieszkanie. Po 11 latach nieprzerwanego koncertowania mogłem się w końcu trochę uspokoić i uziemić. To był dla mnie dobry czas.
Oczywiście mam świadomość tego, że byłem w komfortowej sytuacji, bo miałem odłożone pieniądze, więc nie musiałem martwić się kwestiami finansowymi. Wiem, że dla wielu osób to był naprawdę ciężki czas i serdecznie współczuje wszystkim, którzy stracili pracę, nie mówiąc już o zdrowiu i bliskich.
W trakcie zamknięcia pojawiały się głosy o tym, że po otwarciu koncertów okaże się, że nie są one ludziom potrzebne do życia.
A okazało się, że wszyscy grają. Słyszałem, że Krzysiek Zalewski w te wakacje zagrał 80 koncertów, a one nie mają tylu dni! Śmiałem się, że muszę do niego zadzwonić i zapytać, jak to zrobił.
Widać, że ludzie są bardzo głodni obcowania z muzyką i ze sztuką ogólnie. Ci, którzy mówią, że są w stanie bez niej przeżyć, niech spróbują wyłączyć wszystkie platformy streamingowe, bo muzyka, filmy i seriale również są sztuką. Ona jest wszędzie.
Niedługo przedstawisz publiczności nową odsłonę swojej działalności. Denerwujesz się tym, jak zostanie odebrana twoja solowa płyta?
Pewnie. Nie w kwestii koncertów, bo w tym akurat mam doświadczenie, ale na pewno jest we mnie lęk przed tym, jak solowy materiał zostanie przyjęty. Chociaż z drugiej strony wyznaję zasadę, którą mieliśmy też w Bass Astral x Igo: będę wydawał płyty, a co się wydarzy, to się wydarzy i tyle. Jestem gotowy na to, że część publiczności się wykruszy, ale na ich miejsce przyjdą nowi. Zawsze tak jest.
Na razie mam gotowy pierwszy singiel i teledysk, drugi jest prawie skończony i chyba jeszcze cztery inne utwory rozpoczęte, tak że jeszcze sporo zostało do zrobienia, ale nie spieszę się. Wcześniej zawsze musiałem się spieszyć, aż doszedłem do tego, że jeśli nie ogłoszę terminu premiery albumu, to nikt nie będzie wiedział o tym, że się spóźniasz.
Będzie po polsku czy po angielsku?
Po polsku. Jestem coraz starszy i czuję, że skoro myślę po polsku, to chciałabym móc komunikować się z publicznością w tym języku. Jest to również nowe wyzwanie, kolejny etap.
W zespole Clock Machine od jakiegoś czasu też już pisałem i śpiewałem teksty po polsku. I chyba dlatego się nie denerwuję. To ciągle jest to samo, tylko w jednym języku. Niedługo może się okazać, że zacznę śpiewać po węgiersku, czemu nie? Można by było później napisać książkę o kolesiu, którego każda piosenka była w innym języku.
Angielski jest dużo bardziej wdzięczny do śpiewania, ponieważ można w nim delikatnie zmieniać brzmienia głosek, dodawać zaimki i przyimki. W polskim tekście można dodać co najwyżej "że". Jest zdecydowanie trudniej, ale to piękny język. Po prostu trzeba się przy nim bardziej postarać.
Grasz w dwóch zespołach, ale mam wrażenie, że najwięcej fanów poznało cię dwa lata temu, gdy stałeś się częścią Męskiego Grania.
Tak, ale wiesz, co zaobserwowałem? Kiedy pojawił się klip do piosenki "Sobie i Wam", odniosłem wrażenie, że tak jak ludzie nie mieli kłopotu, żeby podejść do mnie po koncercie czy na ulicy, tak po nim zaczęli się mnie bać. Zdarzało się, że łapałem czyjeś spojrzenie, ale po sekundzie ta osoba odwracała głowę i aż miałem ochotę krzyknąć: "hej, to tylko ja". Serio, ludzie chyba zaczęli mieć do mnie większy szacunek… Albo się mnie boją. Chociaż mam nadzieję, że jednak to pierwsze.
Natomiast pamiętam, że byłem mocno zestresowany. Była to dla mnie zupełna nowość, nie znałem jeszcze tych najważniejszych osób z branży. Przed pierwszym spotkaniem z Kasią Nosowską, Krzysiem Zalewskim i Organkiem, które zostało zorganizowane w Łazienkach Królewskich w Warszawie, byłem tak zdenerwowany, że przyjechałem wcześniej i czekając na nich, wypiłem cztery zielone herbaty i dwie kawy, co spowodowało, że kiedy przyszli, ja musiałem wyjść do łazienki, żeby zwymiotować. Później było już super, ale trochę przegiąłem z ilością kofeiny.
W każdym razie, pewne jest to, że Męskie Granie przyniosło mi dużą popularność. Na szczęście jakoś sobie z tym radzę. Co jakiś czas zmieniam fryzurę i idę dalej.
Zmieniłeś się przez ostatnie lata?
Na pewno dojrzałem, bo kiedy powstawał zespół, to miałem w głowie głównie imprezy: dużo się piło i spożywało różnych substancji. Teraz przyszły nowe wartości i nawet nie chce mi się już imprezować, a przeżytymi wcześniej imprezami mógłby obdzielić co najmniej dziesięć osób, z których połowa mogłaby przez to umrzeć. To jeśli chodzi o kwestie prywatne.
A zawodowo – poznałem plusy i minusy długiego oraz ciągłego pracowania. Z jednej strony, dzięki temu pewne rzeczy przychodzą mi dzisiaj dużo łatwiej niż kiedyś, ale z drugiej – momentami pojawia się rutyna, którą próbuję przełamywać, bo nie chciałbym wpaść do worka, w którym wszystko, co robię, brzmi tak samo i jest moim "znakiem rozpoznawczym".
A przyszedł moment zachłyśnięcia się sukcesem?
Zawsze byłem raczej skromny i starałem się nie epatować tym, że ktoś mnie rozpoznał w sklepie lub na ulicy. Chyba nie miałem takiej chwili, ale może to też dlatego, że znajomi i przyjaciele, których znam od dawna, jeszcze sprzed sukcesu, od razu powiedzieliby mi, gdyby coś zaczęło mi odwalać. Staram się być normalnym gościem z Krakowa.
Wiadomo, że branża muzyczna kusi, zwłaszcza na początku, kiedy dopiero się ją poznaje. Jednak później okazuje się, że nie jest aż taka fajna. Po pierwszych spotkaniach każdy wydaje się być superinteresującą osobą i pojawia się coś takiego, że chce się ich chłonąć, bo są tymi, których do tej pory znało się z ekranu lub słuchawek, a nagle rozmawiasz ze swoimi idolami.
Po jakimś czasie przychodzi refleksja, że niektórych lepiej było nie poznawać osobiście i zostać przy płytach. Chociaż na pewno są wśród nich tacy, którzy są świetni, jak Kasia Nosowska, która jest wybitną postacią i naprawdę się cieszę, że mogłem ją poznać.
Jaka jest najważniejsza lekcja, którą wyciągnąłeś z tych ostatnich lat?
Oddzielenie pracy od rodziny. To jest najważniejsze. Znalazłem złoty środek, ponieważ na co dzień mieszkam w Krakowie, a do Warszawy przyjeżdżam do pracy. Wiem, że gdybym się przeprowadził do stolicy, to praca stałaby się w moim życiu wszechobecna, a dzięki temu podziałowi po powrocie do domu mogę postawić barierę między życiem prywatnym i zawodowym. Każdy pewnie ma na to inne rozwiązanie, ale ważne, aby umieć to tak załatwić, żeby nie zabierać pracy do domu. Chyba że akurat wpadnie się na genialny pomysł, wtedy można zrobić wyjątek.
A było największe rozczarowanie?
Jestem optymistą, więc nie jest mi łatwo znaleźć coś, co mnie rozczarowało… Mógłbym w tym miejscu powiedzieć, że władza mnie zawiodła, ale to ostatnio jest aż zbyt popularne stwierdzenie.
Masz opory, żeby rozmawiać o polityce?
Nie, bo czego mam się bać? Najwyżej nie zagram koncertów dla konkretnej stacji, ale i tak bym nie chciał. A jeśli miałbym stracić przez swoje poglądy jakichś fanów, to tylko takich, których i tak bym nie chciał mieć.
Nie angażuję się w te sprawy jakoś szczególnie, ale jeśli ktoś mnie zapyta, to świadomie odpowiadam i mówię o tym, co mi się podoba, a co nie. Chociaż nie chodzę z żadną flagą na plecach, ale gdyby było normalnie i dobrze, to też bym z nią nie chodził. Czasami, kiedy coś mnie naprawdę zdenerwuje, to szepnę jakieś słówko do mikrofonu na koncercie i później publiczność zaczyna skandować jakiś dziwne hasła – nie wiem zupełnie, o co chodzi!
Natomiast każdy człowiek, jeżeli tylko ma chęci i predyspozycje, może się angażować w politykę. A "każdy człowiek" oznacza również artystę.
Nie masz potrzeby pisania protest songów?
A wiesz, że niedawno napisaliśmy taki utwór z Clock Machine i będziemy go niebawem wydawać. Nasz basista Konrad jest mocno wciągnięty w obecną sytuację w Polsce, więc powstanie tej piosenki wynikało głównie z jego potrzeby, ale to, co jest w niej powiedziane, zgadza się również z moimi poglądami.
To, co mnie razi i faktycznie mi się nie podoba, to poziom rozrywki, która jest promowana w programach, które powinny być tworzone dla wszystkich Polaków, a tak nie jest.
Jak oceniasz dzisiejszą scenę muzyczną w Polsce?
Jest w dobrym miejscu, chociaż istnieją struktury, które cały czas blokują młodych artystów. Wytwórnie płytowe dogadują się między sobą i za wszelką cenę przepychają swoich podopiecznych zamiast dać młodym dostęp na przykład do radia. I mam tu między innymi na myśli wiodące rozgłośnie radiowe w naszym kraju, które nie zgadzają się na puszczanie u siebie debiutujących twórców, którzy nie przeszli "badań". A te "badania" wyglądają w ten sposób, że dany utwór włącza się pięciu przypadkowym osobom złapanym na korytarzu. Dopóki nie zaczniemy podchodzić do muzyki jako do sztuki, która nie musi być oczywista i taka, jaką pamiętamy i lubimy najbardziej, to nic się nie zmieni.
Cały czas bardzo duży wpływ mają wykonawcy zagraniczni, bo mamy dostęp do wszystkiego, co dzieje się na świecie, ale w Polsce naprawdę też są tak samo inteligentni i zdolni ludzie, jak ci ze Stanów, Wielkiej Brytanii czy Francji.
Z czego to wynika?
Z układów. Koniec. Nie wstydzę się o tym mówić, bo mam własną, niezależną wytwórnię i mogę mówić o tym, jak jest. A bywa różnie, także w kwestii nagród muzycznych w Polsce, bo zdarzają się również takie, które wręcza się po konkretnym uściśnięciu dłoni.
Masz komfort związany z własnym wydawnictwem, ale ta sytuacja w jakiś sposób cię dotyka?
Nie, bo mnie już przyjęli. Poza tym zawsze robiliśmy pod prąd i może tym też pokazaliśmy dużym wytwórniom, że da się wiele osiągnąć bez dwudziestu osób pracujących w marketingu.
Z drugiej strony, muszę w tym miejscu pochwalić również niektóre z tych wydawnictw, bo zaczęły dostrzegać, że ich monopol na muzykę się skończył. Lata 90. przeminęły bezpowrotnie i dziś każdy może nagrać płytę we własnym domu. W tej chwili już wszędzie na świecie coraz częściej jest tak, że to wytwórnie muszą postarać się o artystę, z którym chcą współpracować, bo inaczej on sam raczej nie przyjdzie, żeby dobrowolnie oddać im wszystkie prawa do swojej twórczości. W Polsce też już dostrzegam tę zmianę i bardzo to szanuję.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: K. Cichuta