Zagrać koncert niemal w środku nocy i sprawić, by publiczności żywiołowo reagowała na każdy utwór, to nie lada wyczyn. Zwłaszcza, gdy jest się uważanym za mistrza muzyki łagodnej, delikatnej i niezwykle lirycznej. Chris Botti udowodnił, że ta sztuka jest jak najbardziej możliwa.
Gdy Chris Botti pojawił się na scenie Filharmonii Narodowej, była już niemal godz. 23. Tak późna pora rozpoczęcia koncertu nie była jednak fanaberią artysty, ale odpowiedzią na potrzeby widzów. Bilety na występ trębacza zaplanowany na godz. 20, rozeszły się w takim tempie, że organizatorzy postanowili zorganizować drugi koncert jeszcze tego samego wieczoru. Jak przyznał sam Botti, taki podwójny występ zdarzył mu się dopiero drugi raz w karierze.
Gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki muzyki, kwestia późnej godziny natychmiast przestała mieć znaczenie. W grze Bottiego absolutnie nie było czuć zmęczenia - co więcej, wydaje się, że rozgrzani pierwszym występem muzycy weszli na scenę z jeszcze większą energią.
Od opery do funku
Zaczęli jednak spokojnie. Klasyczne Ave Maria w interpretacji z najnowszej płyty Bottiego Italia, wprowadziło warszawską publiczność w podniosły, lekko patetyczny nastrój, który utrzyma się przez kolejne dwa utwory. Operowe Caruso, niegdyś wykonywane przez Luciano Pavarottiego, w wersji na trąbkę brzmiało nie mniej wzruszająco niż oryginał, a miłosny temat z filmu „Cinema Paradiso” z pewnością poruszył nie jedno serce.
Gdy zapowiadało się na kolejny wyciskacz łez – utwór pod znamiennym tytułem Thousand kisses deep, muzycy wreszcie wrzucili wyższy bieg. Znakomite solowe popisy członków zespołu Bottiego, w kilka chwil rozruszały publiczność. Ckliwe, liryczne melodie, zastąpiły funkowa energia i szaleńcze tempo. Zarówno sam Botti, jak i muzycy z jego zespołu w końcu pokazali jazzowy pazur, a widownia natychmiast zrewanżowała się artystom klaszcząc i tupiąc w rytm muzyki.
Hołd dla mistrza
Tempo zwolniło po raz kolejny, gdy Botti w hołdzie oddawanym swojemu mistrzowi – Milesowi Davisowi, zaintonował „Flamenco Sketches”. Utwór ze słynnej płyty „Kind of Blue” zachwycił precyzją wykonania i rewelacyjnym smyczkowym solo basisty Boba Hursta.
Przy tej okazji warto pochwalić zespół Bottiego, który nie stanowił dla niego jedynie tła, a często przejmował inicjatywę i dyktował warunki mistrzowi. Ogromne wrażenie na publiczności zrobili przede wszystkim charyzmatyczny perkusista Billy Kilson i gitarzysta Mark Whitfield.
Długą owacją nagrodzona została także występująca w kilku utworach czarnoskóra wokalistka Sy Smith. Jej miękki głos przepięknie zabrzmiał w miłosnych tematach z The look of love na czele.
Frank i Leo na bis
Mimo, że koncert kończył się grubo po północy, nie mogło zabraknąć bisów. I właśnie wtedy pełnię swoich umiejętności pokazał bohater wieczoru. Perfekcyjnie czyste brzmienie jego trąbki, nadało finałowym utworom niezwykłej mocy. Publiczność zachwyciła Hallelujah Leonarda Cohena i One for my baby Franka Sinatry. Przy tym ostatnim utworze Botti zszedł ze sceny i bez mikrofonu grał stojąc wśród słuchaczy.
Błażej Górski
Źródło: tvn24.pl, CNN
Źródło zdjęcia głównego: tvn24.pl (fot. Błażej Górski)