Igrzyska olimpijskie za nami, ale na kilometrach taśm filmowych nie brak fascynujących historii im poświęconych. Są takie, jak głośne "Monachium", gdzie bardziej niż sport gra polityka. Ale i takie jak oscarowe "Rydwany ognia", gdzie liczy się przede wsyzstkim rywalizacja i walka z samym sobą. Czy do Londynu 2012 film też kiedyś wróci?
Czy nam się podoba czy nie, najbardziej znanym filmem o igrzyskach i - mimo ideologicznej wymowy czasów nazistowskich - wybitnym, pozostaje "Olimpiada" Leni Riefenstahl. To dokument o Igrzyskach w Berlinie 1936 roku.
Leni stworzyła pean na cześć ludzkiego ciała. Nieograniczone środki na realizację filmu, eksperymenty z ujęciami (Leni miała wyśmienity zmysł operatorski) dały efekty. Filmowane z tzw. żabiej perspektywy, ujęcia panoramiczne z balonów, szaleńcze tempo cięć, zbliżeń, wówczas nowatorskie, wciąż robią wrażenie. Do tego genialnie uchwycone zachowania publiczności. "Olimpiada" to dzieło wyjątkowe, także z uwagi na walory historyczne. I tylko żal, że gloryfikuje nazistowskie ideały, choć ideologiczny przekaz jest sprytnie ukryty.
Jeden z najgłośniejszych filmów wracających do igrzysk to "Monachium" (2005) Stevena Spielberga - o wydarzeniach z września 1972 r. Wówczas członkowie palestyńskiej organizacji Czarny Wrzesień uprowadzili i zabili 11 zawodników izraelskiej reprezentacji.
"Monachium" to nie tyle opowieść o losie sportowców, ile o wydarzeniach po ataku na wioskę olimpijską. Fascynujący film o zemście i trwającym latami konflikcie pomiędzy Żydami i Palestyńczykami. Młody agent Mossadu, Avner podejmuje się misji likwidacji ludzi odpowiedzialnych za zamach. Ale przemoc rodzi przemoc. Zamachy na Palestyńczyków wywołują znów odwet ze strony Czarnego Września. Liczba ofiar rośnie, a bohatera zaczynają dręczyć wyrzuty sumienia i zwątpienie w sens misji. Spielberg brawurowo łączy kino sensacyjne z dramatem politycznym, perfekcyjne sceny akcji zderza z racjami obu stron konfliktu. Ogląda się "Monachium" niczym rasowy thriller także dzięki zdjęciom Janusza Kamińskiego i świetnym kreacjom aktorskim - Erica Bana w roli Avnera czy Geoffreya Rusha.
Wieczne "Rydwany"
Kino poświęcone olimpijskim zmaganiom kocha jednak przede wszystkim zwycięzców. Ideałem jest zaś, gdy zmaganiom zawodników towarzyszą "duchowe uniesienia", a zwycięstwo na mecie ma nie tylko wymiar sportowy. W pierwszej trójce wypada więc usytuować "Rydwany ognia" (1981) Hugh Hudsona - także opartą na faktach historię brytyjskich lekkoatletów – olimpijczyków z Paryża, z 1924 roku. Z genialną muzyką Vangelisa.
Historia Erica Liddella, katolika ze Szkocji i Harolda Abrahamsa - Anglika żydowskiego pochodzenia, to dzieło kultowe. Pierwszy z nich zdobył złoty medal olimpijski w biegu na czterysta metrów, drugi na sto. Eric, głęboko wierzący, biegnie "ku chwale Boga", dla Harolda bieg jest ucieczką przed uprzedzeniami. Ciekawe i symboliczne, są dalsze ich losy - Liddell, syn misjonarzy sam został misjonarzem w Chinach, Abrahams zaś był znanym dziennikarzem sportowym. Film trafił na watykańską listę tytułów "niosących szczególne wartości religijne i moralne".
Podczas właśnie zakończonych igrzysk w Londynie odbył się specjalny pokaz jego odrestaurowanej cyfrowo kopii. "Rydwany ognia" zagrały też w ceremonii otwarcia - słynne sceny biegu brzegiem morza zaadaptowano specjalnie na potrzeby występu brytyjskiego komika Rowana Atkinsona.
Hitler raz jeszcze
O słynnej "Olimpiadzie" Riefenstahl już było, nie sposób więc pominąć "Berlina 36". Ten całkiem świeży film Kaspara Heidelbacha (z 2009 r.) opowiada prawdziwą historię Gretel Bergmann - niemieckiej lekkoatletki żydowskiego pochodzenia. Odsunięto ją od startu w igrzyskach, za sprawą intrygi nazistów, mimo rekordowych wyników. Niemcy woleli stracić złoty medal niż przyznać, że żydowscy sportowcy mogą być najlepsi.
Film pokazuje jak perfidnymi metodami eliminowano zawodników, w tajemnicy przed światem, który groził bojkotem imprezy. Oficjalnie faszyści dawali gwarancje, że Żydzi wystartują w niemieckiej drużynie. Heidelbach prostymi środkami buduje w filmie atmosferę osaczenia i pogardy wokół żydowskich zawodników. Pokazuje do jakiego stopnia nazistowskie przekonania o wyższości "rasy panów" zdominowały przedwojenne Niemcy.
Cud na ekranie
Inny głośny film o mistrzach olimpijskich, na których w dodatku nikt nie stawiał, to "Cud w Lake Placid" - opowieść o jednym z największych wydarzeń w historii sportu, na Olimpiadzie w roku 1980.
Amerykańska drużyna, która wedle rokowań, miała odpaść na samym początku, pokonała wtedy w półfinale turnieju, murowanego faworyta – zespół Związku Radzieckiego. Następnie w finale wygrała z ekipą Finlandii. Wydarzenia te zostały okrzyknięte cudem na lodzie.
"No arms? No legs? No problem!"
Rzadko się zdarza, by sławę równą fabułom zdobywały filmy dokumentalne. Udało się to opowieści z 2006 roku "Murderball - Gra o życie". (Gdyby nie niesiony reklamowym szałem "Marsz Pingwinów", nominowany do Oscara film duetu Henry Rubin i Dan Shapiro na pewno by w tym wyścigu zwyciężył.)
Murderball to popularna nazwa zrodzonego w Kanadzie sportu: wózkowego rugby dla mężczyzn z porażeniem kończyn. Każdy z bohaterów filmu – zawodników amerykańskiej drużyny narodowej - przeszedł albo ciężki wypadek, albo chorobę, o której mówią nam na początku. Twórcy zafascynowani ich żywotnością i optymizmem, postanowili opowiedzieć ich historie. Film obala stereotypy o sporcie i kalectwie, udowadniając, że te dwa pojęcia się nie wykluczają. Nie ma w niej cienia ckliwości czy sentymentalizmu. "No arms? No legs? No problem!" – żartują kalecy zawodnicy, otoczeni przez kochające rodziny.
Spora część filmu rozgrywa się tuż przed igrzyskami paraolimpiady w Atenach w 2004 roku, całość zaś kończy sukces tam odniesiony. Ta przejmująca opowieść o ludziach, których można złamać, ale nie można pokonać, to przy okazji solidny zastrzyk optymizmu.
Choć kino najbardziej kocha zwycięzców, czasem robi odstępstwa od tej reguły. Tak, jak w przypadku amerykańskiego biegacza Steve'a Prefontaine'a, któremu poświęciło kilka fabuł.
Prefontaine - za oceanem człowiek-legenda, "James Dean lekkoatletyki", biegał przede wszystkim na dalekie dystanse. Pobił niemal wszystkie rekordy - od mili do 10 tys. metrów. Zginął w wypadku samochodowym w wieku 24 lat, na trzy tygodnie przed Igrzyskami w Montrealu w 1974 roku.
Film "Przed metą" Roberta Towna, najciekawsza z opowieści o tym biegaczu, opisuje początek jego kariery na Oregon University, gdzie szkolił go znany trener Bill Bowerman (Donald Sutherland). Warto ją bliżej poznać.
Dla wszystkich, którzy wciąż jeszcze przeżywają zmagania sportowe w Londynie, porcja dobrego kina z igrzyskami w tle, wydaje się być idealnym sposobem na przedłużenie wielkich emocji.
Autor: Justyna Kobus//kdj/k / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: materały prasowe