Anaruk, chłopiec z Grenlandii, bohater popularnej książki Czesława Centkiewicza, nie istniał! A przynajmniej nie był tym, kim chcielibyście, by był. Oto kulisy literackiego śledztwa Adama Jarniewskiego i Agaty Lubowickiej.
"Demaskatorzy Centkiewicza", "literaccy detektywi","poszukiwacze Anaruka, którzy odzyskali dla niego prawdziwe imię i historię". W ciągu tygodnia od publikacji wyników ich śledztwa na stronie poznajgrenlandie.pl internauci nadali tej nietypowej parze wiele przydomków. To właśnie śledczych Adam Jarniewski i Agata Lubowicka przypominają najbardziej. I to takich, których nie powstydziłby się żaden poczytny autor kryminałów.
Ona, badaczka z Uniwersytetu Gdańskiego z tytułem doktora, specjalistka od literatury i Skandynawii. On, Polak mieszkający gdzieś na dzikiej i mroźnej Grenlandii, pasjonat przygód. Poznali się w internecie, tylko raz widzieli się na żywo. A mimo to wspólnie przeprowadzili śledztwo, które wstrząsnęło kilkoma pokoleniami Polaków wychowanych na prozie Czesława Centkiewicza. Ich wnioski mogą być szokujące: Anaruk, chłopiec z Grenlandii, bohater popularnej książki, nie istniał! A przynajmniej nie był tym, kim chcielibyście, by był. Z kolei sam Centkiewicz, który w 1937 roku powołał go do życia, przed 1945 rokiem nie był na Grenlandii.
- Nie chcieliśmy strącać Centkiewicza z pomników, demaskować go, chcieliśmy tylko przywrócić chłopcu z okładek książek jego prawdziwą historię - tłumaczy dr Agata Lubowicka. - Bardzo szanuję pracę Centkiewicza, uważam, że miał świetny styl. Nie podważamy zresztą całej jego twórczości, natomiast z tą jedną książką mamy problem – dodaje.
Ale po kolei.
Z miłości do Grenlandki
Adam Jarniewski mieszka w pięciotysięcznym Sisimiut na zachodnim wybrzeżu Grenlandii. Najpierw studiował filologię germańską. W 2002 roku uznał, że zacznie drugie studia i nauczy się duńskiego. Znajomi żartowali, że w końcu odkrył swoje powołanie: uczyć niemieckiego na Grenlandii. Spełniło się, choć nie od razu.
Najpierw było stypendium na jednym z duńskich uniwersytetów ludowych. To tu już pierwszego dnia zwrócił uwagę na dziewczynę o egzotycznej urodzie. Birthe okazała się być mieszkanką Grenlandii, największej wyspy świata, o której Adam – jak sam przyznaje - niewiele wtedy wiedział, a już na pewno nie zakładał, że kiedykolwiek tam zamieszka. Miłość jednak czyni cuda, przenosi góry, a ludzi wysyła na Grenlandię. Adama wysłała w 2006 roku i już nie wypuściła.
I tak oto przeskakujemy do marca 2017 roku. Sisimiut odwiedza siostra Adama z dziewięcioletnią córką Mają. Dziewczynka ma ze sobą zeszyty i książki, bo wyjazd na Grenlandię jest dla niej przerwą od szkoły. Córka Adama, Alina, "bierze w ręce cienką książkę z miękką, wymiętoloną przez kilka roczników poznańskich uczniów okładką, z której uśmiecha się okutany w futro chłopiec – tytułowy Anaruk" – napisze później w artykule na ten temat.
I wtedy pada to filmowe niemal zdanie, od którego wszystko się zaczęło: - Tato, ten chłopiec nie może tak się nazywać!
Alina biegnie do swojej mamy Birthie. A ta "patrzy z lekkim niedowierzaniem na okładkę i gdyby do grenlandzkiej mowy ciała należało przecieranie oczu ze zdumienia, zapewne by to zrobiła". Bo okazuje się, że "anaruk" to w tłumaczeniu na polski połączenie niezbyt eleganckiego czasownika "srać" w trybie rozkazującym oraz zaimka "to". Anaruk nie miał więc poetyckiego imienia z serii tych, które znamy z opowieści np. o Indianach – Rączy Rumak, Bystra Woda, Wieczne Pióro. Nic z tych rzeczy. "Anaruk" to nic innego jak "sraj to".
Jeśli nie przejęzyczenie, to co?
Zaczynają się rodzinne rozważania, jak naprawdę mógł nazywać się chłopiec, z którym rzekomo zaprzyjaźnił się Czesław Centkiewicz, inżynier wybrany w 1932 roku na kierownika pierwszej polskiej wyprawy polarnej na Wyspę Niedźwiedzią (najdalej na południe wysuniętą część archipelagu svalbardzkiego). I co później opisał w jednej ze swych powieści.
Teściowa Adama uznaje, że skoro ojciec nazywa się Tugto ("renifer"), poprawne imię chłopca to zapewne Amaroq, czyli "wilk". Musiało dojść do przejęzyczenia, nikt nie podejrzewa Centkiewicza o okrutny żart.
- Wiem, że ta scenka brzmi jak wymyślona na potrzeby tej historii, ale naprawdę się wydarzyła – opowiada Jarniewski. – Czytałem o Anaruku w szkole podstawowej, więc gdy zobaczyłem tę książkę u siostrzenicy, pierwsze co pomyślałem to: o rany, lata mijają, a polska szkoła w ogóle się nie zmienia. Nie sądziłem, że to będzie początek jakiegoś śledztwa, a już na pewno nie, że aż z takim zainteresowaniem się spotka. Trzeba jednak przyznać, że Anaruk towarzyszył całym pokoleniom Polaków i u wielu na lata ukształtował obraz Grenlandii. Z wszystkim tymi absurdami, jak pocieranie się nosami czy jedzenie mydła, ale też ze skojarzeniami, które sprawiły, że na przykład gdy moja córka przez pół roku uczyła się w polskiej szkole, dzieci od razu pytały ją, czy mieszka w igloo i czy była wcześniej w prawdziwym domu.
A jeśli Centkiewicz nie był na Grenlandii?
Teraz na scenę wchodzi Agata.
Skandynawistka koncentruje się w badaniach m.in. na Grenlandii opisywanej w literaturze. – Nie jestem historyczką – podkreśli kilka razy podczas naszej rozmowy.
Regularnie śledzi blog i Facebooka Adama, który opisuje barwnie codzienne życie mieszkańców Sisimiut. Pewnego razu postanawia nawet zaprosić Adama do udziału w zajęciach, które prowadzi na Uniwersytecie Gdańskim. Adam, wtedy już nauczyciel szkoły średniej, nie może przyjechać do Polski, ale łączy się ze studentami przez Skype'a (później powie mi, że Grenlandia w wielu aspektach jest dużo lepiej scyfryzowana niż Polska i zażartuje, że można się nawet rozwieść przez internet).
- Studenci byli zafascynowani, właściwie całe zajęcia upłynęły im na zadawaniu pytań. To w końcu bardzo rzadka okazja, by móc porozmawiać z kimś stamtąd – mówi Agata.
- Na terenie kilkakrotnie większym niż Polska mieszka około 56 tysięcy osób. Bez tego geograficzno-demograficznego kontekstu nie można praktycznie zaczynać rozmowy o Grenlandii. To powinno wiele wyjaśniać – zaznacza Adam.
Historię chłopca o imieniu "sraj to" opisuje na Facebooku (a później w wydanej wiosną 2018 roku książce "Nie mieszkam w igloo"). Agata czyta jego post z zaciekawieniem. Gdy w 2011 roku pisała artykuł naukowy o "egzotyzacji eskimoskiej", do głowy jej nawet nie przyszło, że tytułowy Anaruk jest jak porzucony na widoku kluczowy dowód w sprawie kryminalnej, na który przez dziesięciolecia nikt nie zwróci uwagi. Ba, nikt nawet nie wie, że jest jakaś sprawa!
Do tego w 2011 roku Agata nie wiedziała jeszcze, że książka, którą poddawała analizie literaturoznawczej, od czasu pierwszego wydania w 1937 roku ulegała wielokrotnym przeróbkom. Nie przyszło jej też do głowy, żeby sprawdzić, czy Centkiewicz, utożsamiany z narratorem opowieści, kiedykolwiek odwiedził Grenlandię.
"Uważam, że czas najwyższy skończyć z postrzeganiem utworów Aliny i Czesława Centkiewiczów jako prawdziwych, bezstronnych i realistycznych reportaży o ciężkim życiu niecywilizowanych, żyjących zgodnie z cyklem przyrody Grenlandczyków, mieszkających w domach śnieżnych dzikusów, których codzienny ubiór stanowią skóry i futra zwierząt, a ulubiony przysmak – mydło!" – kończy swój tekst z 2011 roku.
- Ech, gdybym wtedy wiedziała to wszystko, co wiemy dzisiaj – wzdycha. – Nie czytałam "Anaruka" w szkole, omawialiśmy tylko "Odarpiego, syna Egigwy", którego napisał już po wojnie wraz z Aliną Centkiewicz. Nie pamiętałam z niej za dużo, no może poza tym, że mi się podobał. Ale wiedziałam też, że uśmiechnięty Anaruk jest w Polsce właściwie powszechnie znany.
Ale czy na pewno? Nam się tylko wydaje, że znamy Anaruka. I wpadka z imieniem, którą można nawet uznać za zabawną, to najmniejszy problem z książką Centkiewicza.
Śledztwo w Bibliotece Narodowej
Agata kupuje na aukcjach internetowych przedwojenne wydania książek Czesława Centkiewicza i zaczyna zdawać sobie sprawę, że różnią się one znacząco od tych, które pojawiły się po 1945 roku. Pierwszego "Anaruka", z 1937 roku, nie sposób wprawdzie zdobyć, ale co to takiego dla badaczki, która nie boi się długich godzin w bibliotekach.
Jest listopad 2018 roku, a Agata przy okazji pisania pracy naukowej przyjeżdża na kwerendę do Biblioteki Narodowej w Warszawie. I tu znów mamy iście filmową scenę, w której badaczka chwyta w dłonie książkę sprzed 82 lat. "Już pierwsza strona książki, na której znajduje się odautorski komentarz, usunięty z kolejnych wydań od początku lat pięćdziesiątych, nakreśla nieznany mi wcześniej kontekst powstania utworu" – pisze w ustaleniach ze śledztwa.
Agata zapisuje zdania z nieznanego powszechnie wstępu: "Oprócz nas – trzech Polaków, na wyspie mieszka jeszcze trzech Norwegów, radiotelegrafistów obsługujących małą norweską stację radiową – jedyny nasz łącznik ze światem. Najmilsze są dla nas te chwile, gdy zmęczeni pracą zasiąść możemy wszyscy razem w cieple pieca i słuchać naszego norweskiego przyjaciela Fritza Oiena [sic!], który całe swe życie spędził na Dalekiej Północy. I dziś, gdy mroźne podmuchy wiatru przedostawały się poprzez ściany naszego domku, Fritz Oien, przysuwając się jak najbliżej do rozpalonego piecyka, opowiadać nam zaczął o surowym i trudnym życiu Eskimosów w krainie wiecznych śniegów. Poznał ich i zaprzyjaźnił się z nimi w czasie swego paroletniego pobytu na Grenlandii. Najmilej wspominał młodego Eskimosa, Anaruka. To, co zapamiętałem z jego opowiadań – powtarzam w tej książeczce”.
- I nagle zyskujemy kontekst! Narrator nie znał Anaruka, tylko o nim słyszał – ekscytuje się badaczka. – Gdyby książka była opatrzona tym wstępem, przecież czytalibyśmy ją zupełnie inaczej. Nikogo nie kusiłoby, aby myśleć o niej jako o reportażu. Ale jest coś jeszcze, o czym nie napisaliśmy w naszym artykule - w nowych wydaniach nie ma też zakończenia, które napisał Centkiewicz.
Agata nazywa te kilka brakujących stron "migawkami". - On dopełniają całego obrazu – podkreśla. – Przeciętny czytelnik "Anaruka" może mieć wrażenie, że w tym czasie właśnie tak, jako zacofany region odcięty od świata, wyglądała cała Grenlandia, co jak dziś wiemy, nie było prawdą. Książka zawiera obrazy bliższe prawdzie końca XIX wieku niż lat 30., gdy powstała. Do tego, gdyby powojenne wydania ukazywały się z tym zakończeniem, czytelnicy dowiedzieliby się, że opisane obrazy mają dotyczyć osad na wschodzie Grenlandii, gdzie życie toczy się w bardziej tradycyjny sposób niż w innych częściach regionu. Dowiedzieliby się jednak też, że inna część wyspy, choć nie zostaje dokładnie sprecyzowane jaka, to całkiem cywilizowany zakątek: dzieci chodzą do szkoły, uczą się liczyć i zdobywać konkretne zawody, są chrzczone. Nie jest aż tak egzotycznie, jak mogłoby się wydawać z lektury całej książki.
W podróży na Wyspę Niedźwiedzią
Czemu wstęp i zakończenie zniknęły?
Cofnijmy się kilkadziesiąt lat i przenieśmy się na chwilę na Wyspę Niedźwiedzią, najdalej na północ wysuniętą część archipelagu svalbardzkiego.
"Wyprawa na Wyspę Niedźwiedzią przebiega bez zarzutu, jej uczestnicy sumiennie wypełniają wszystkie wyznaczone im obowiązki, żyjąc w trudnych warunkach na skalistej arktycznej ziemi. Nie są tam jednak sami" – pisze Agata. W pobliżu rezyduje grupa norweskich telegrafistów i zwłaszcza z jednym z nich Polacy, w tym Czesław, nawiążą relacje. To Fritz Øien z Tromsø. W "Wyspie mgieł i wichrów" z 1934 roku Centkiewicz napisze o nim: "Øien znał doskonale całą Arktykę i w jego opowiadaniach przewijały się nazwy najdalszych, niedostępnych mórz, wysp i lądów. Wyciągaliśmy mapy i wzrokiem śledziliśmy nici jego przygód".
Zapamiętajcie to nazwisko. Przyda nam się jeszcze.
Pamiętacie filmową scenę z Biblioteki Narodowej? Wydarza się w jej trakcie coś jeszcze. Agata ogląda czarno-białe fotografie, którymi opatrzono książkę i blednie. Rozpoznaję kadr z duńskiego filmu etnograficznego "Palos brudefærd" z 1934 roku, w Polsce znanego jako "Navarana", a od 1945 roku pod zmienionym tytułem "Wyprawa po narzeczoną".
- I nagle mam już pewność, że tych zdjęć w książce nie zrobił Centkiewicz. Nie wiadomo też, czy ilustracje w książce są jakkolwiek powiązane z treścią. Podpisy są lakoniczne, nie ma autorów i dat – mówi. – A do tego przecież film, z którego wzięto zdjęcie, to też nie jest dokument. Mężczyźni ubrani w futra i skóry tylko odtwarzali wschodniogrenlandzkie zwyczaje. I to już wtedy, w 1934 roku, niespecjalnie aktualne. Zachowywali się i ubierali tak jak mogliby się zachowywać ich ojcowie, a nawet dziadowie – dodaje badaczka.
Uwaga, wraca Fritz Øien, norweski telegrafista z Wyspy Niedźwiedziej, którego poznał Centkiewicz! No, a przynajmniej jego żyjący krewni, których udaje się znaleźć Agacie, bo tylko oni mogą rzucić nowe światło na tę historię. Agata umawia się z jednym z jego synów, Hugonem.
Okazuje się, że jego ojciec właściwie nie opowiadał o swoim pobycie na Grenlandii. – Zapytałam więc, czy to możliwe, by miał ze sobą aparat i mógł robić zdjęcia mieszkańców, ale jego syn kategorycznie zaprzeczył, bo ojciec nigdy nie robił zdjęć – wspomina.
Agata i Adam nadal nie wiedzą więc, kim jest chłopiec z okładkowego zdjęcia. Bo tego, że Anaruk jest postacią fikcyjną, są już właściwie pewni.
Chłopiec z filmowego plakatu
Zdjęcie uśmiechniętego Anaruka, jakie znamy, po raz pierwszy pojawia się na okładce wydania z 1952 roku. Kiedy je zrobiono? Kto na nim jest? Te pytania nie dają spokoju naszym literackim detektywom. Agata, tknięta przeczuciem, postanawia jeszcze raz zobaczyć film "Navarana".
"Zaledwie po kilkunastu minutach filmu pojawia się on. Anaruk! Biegnie znad zatoki w stronę osiedla namiotów, krzykami i wymachami rąk informując mieszkańców o przybyciu ławicy ryb zwanych paliami. Wkrótce cała roześmiana osada wylega na brzeg i bierze udział w połowie, którego zdobycz stanowić będzie cenne zapasy na zimę. Tyle razy wpatrywałam się w tę twarz, że znam jej rysy na pamięć. Pasuje także strój" – napisze o kolejnym przełomowym momencie.
- Nie było tam jednak takiego kadru, jak ten okładkowy. Ale dzięki konsultacji z filmoznawcą Jakubem Konefałem dowiedziałam się, jak powstaje fotos filmowy, wykorzystywany zwykle do promocji filmów. Pamiętam takie fotosy z czasów dzieciństwa, wiszące w gablotach przed wejściem do kina – mówi Agata. A na scenę wraca Adam, Polak z Grenlandii.
Jarniewski wiesza zdjęcie Anaruka na internetowej tablicy z ogłoszeniami, które świetnie sprawdzają się na - jak może pamiętacie - całkiem nowoczesnej Grenlandii. Po godzinie od ukazania się zdjęcia na tablicy Adam wie już, że chłopiec nie jest nie tylko Anarukiem, ale nawet Amaroqiem, jak założyła początkowo jego rodzina.
To Simeon Ferdinand Noa Umeerinneq Larsen, syn Thorvalda i Frederikke. Urodził się 25 lutego 1923 roku w Pikiiddi, został ochrzczony 17 lipca tego samego roku w Tasiilaq. Jego żona miała na imię Ida.
- Nie dożył czasów, w których w Polsce stał się gwiazdą, zginął w lawinie w 1947 roku. Nie miał dzieci – opowiada Adam, któremu udało się jednak odnaleźć jego dalszych krewnych. Żaden z nich nie poznał wuja. Żaden nie wiedział też, że Simeon jest powszechnie znany w odległej Polsce.
- A przecież ten mężczyzna istniał! Miał swoje życie, bliskich, historię – podkreśla Agata. – I muszę przyznać, że wielką radość sprawia mi, że udało się mu tę historię przywrócić. Chcieliśmy wiedzieć, jak do tego doszło. Skąd Centkiewicz wziął zdjęcia? Czy w ogóle miał wpływ na dołączenie ich do książki? Czy wiedział, kim był Simeon i że film, w którym zagrał, nie był zapisem rzeczywistego życia Grenlandczyków ze wschodniego wybrzeża, ale rekonstrukcją przeszłości? Tego wszystkiego najpewniej nie da się już ustalić. To materiał na osobne śledztwo, które jednak wydaje się szalenie trudne, bo ludzi, których dotyczy, nie ma już na świecie – dodaje.
Postanowiłam sprawdzić, co o nowych faktach sądzi obecny wydawca książki.
"Wydawnictwo ‘Nasza Księgarnia’ sp. z o.o. nie odpowiada za decyzje podejmowane przez Instytut Wydawniczy Nasza Księgarnia przed 1991 rokiem. Nie wiemy, jakie powody stały za wykorzystaniem ówczesnego materiału ilustracyjnego, ani nie mamy wiedzy dotyczącej ustaleń z autorem odnośnie do zmian w tekście z tak odległych czasów" – poinformowała Agata Janaszek, kierowniczka działu promocji wydawnictwa, które drukuje książkę Centkiewicza.
W szkołach nadal budują igloo
"Anaruk, chłopiec z Grenlandii" nie jest już od kilkunastu lat lekturą obowiązkową w polskich szkołach, ale cały czas jest w nich czytany i omawiany. Przed reformą programową z 2017 roku w klasach 1-3 nie było listy lektur obowiązkowych, nauczyciele sami wybierali, co chcą omawiać z uczniami. "Anaruka" wybierali chętnie, często z prozaicznego powodu - już i tak był w szkolnych bibliotekach. Uczniowie przy okazji budowali igloo ze styropianu, rysowali mapy Grenlandii i przebierali się w futra. Grenlandia wydawała się im zwykle ekscytująca.
Po reformie lekturą obowiązkową stała się "Zaczarowana zagroda" Centkiewiczów. Ale nie wyrzuciło to "Anaruka" z naszych klas. Bo nauczyciele nadal mogą poszerzać sami listę lektur. I znów… skoro "Anaruk" w bibliotekach i tak jest, to uczniowie czytają.
Lektura jest już naprawdę archaiczna. Elżbieta: - Córka czytała obie książki jako lekturę i do obu trzeba ją było poganiać. Czytała je bardzo niechętnie, nic jej tam nie zainteresowało. Te cienkie książki czytała około trzech dni, gdy w tym samym czasie książki Andrzeja Maleszki z serii "Magiczne drzewo" pochłaniała w trzy godziny.
Marta: - Młodszy syn omawiał obie książki w zeszłym roku szkolnym. Nie podobały mu się. Mówił, że nudne. Język był niezrozumiały. A Filip czyta bardzo dużo, tylko że lista lektur szkolnych to porażka.
Weronika: - Mój syn odmówił czytania w imię ekologicznych poglądów. Nie chciał czytać o polowaniach na foki. Tak przerobiliśmy lekcję o obywatelskim nieposłuszeństwie.
Magdalena Sadowska-Maciejewska (sama jest nauczycielką polskiego) wspomina, że jej córka Milena w pracy domowej o "Zaczarowanej zagrodzie" napisała, iż książka jej się nie podobała. – Na moje pytanie dlaczego, odpowiedziała: "Bo tam są tylko mężczyźni, nie ma kobiet".
Gosia Radojičić, polonistka z Łodzi i współautorka kanału "TuCzyTam": - Zapytałam koleżanki z klas 1-3, po co omawiają "Anaruka". Podobno dzieci lubią, a dla nich jest to punkt wyjścia do rozmawiania o Arktyce. Pokazują też współczesne zdjęcia Grenlandii i tłumaczą, jak to teraz wygląda. Ale ja i tak bym go całkowicie wywaliła. Sama wspominam ten tekst jako zmorę.
- Jeśli na coś mam nadzieję, to że teraz nauczyciele do tej historii będą podchodzili mniej bezkrytycznie – mówi Adam. – Jeśli dotrą do nich nasze ustalenia, może chętniej porozmawiają z uczniami o tym, jakim miejscem jest dziś Grenlandia. Chciałbym, żeby dzieci dowiadywały się, że ich rówieśnicy tutaj wiodą podobne życie. Może i jedzą trochę inne potrawy, na zajęcia dodatkowe chodzą na narty, a w weekend polują z ojcem na renifera. Ale nie mieszkają w igloo, nie chodzą w skórach, do szkoły nie jeżdżą psimi zaprzęgami.
Zdaniem Adama Polacy, którzy sami są bardzo wrażliwi na temat przekłamań o naszym życiu i historii, nie mają problemu z powielaniem stereotypów na temat innych narodów. – Oburzamy się, gdy ktoś mówi, że Maria Curie była z Francji czy ktoś używa terminu "polskie obozy koncentracyjne". Chciałbym, żebyśmy z podobną troską myśleli o innych narodach i kulturach – mówi. – To nie tylko "Anaruk" wypacza ten obraz Grenlandii, który mamy. Od kilkunastu lat śledzę to, co się pisze o tym kraju w Polsce. Rzadko są to solidnie opracowane pozycje, są często pełne błędów. Trudno dobrze opisać Grenlandię na podstawie kilkutygodniowej czy nawet miesięcznej wizyty. Poznanie tutejszych realiów zajmuje trochę więcej czasu. Obawiam się, że ten problem dotyczy również innych rejonów świata.
Sam właśnie pracuje nad książką dla dzieci. – Chciałbym, żeby miała formę listów, które bohaterka, inspirowana doświadczeniami mojej córki, wysyła do swoich rówieśników w Polsce – zdradza.
Cały świat patrzy na Grenlandię
Dr Tomasz Brańka z Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu z zainteresowaniem śledzi każdą informację dotyczącą Grenlandii. Także historię o Anaruku.
- Od kilku lat mamy "dobry czas" dla Grenlandii, bo o ile kiedyś nie mówiło się o niej niemal wcale, tak teraz mówi się coraz częściej – komentuje. – Dzieje się tak, ponieważ procesy zachodzące między innymi na Grenlandii stają się ilustracją do większych tez i tematów społecznych, na przykład gdy mówimy o postępujących zmianach klimatu i konsekwencjach, jakie są z tym związane.
Dr Brańka zaznacza, że wyraźnie wzrosła rola całej Arktyki, która staje się zagadnieniem globalnym. - Liczba aktorów, dla których ten region jest istotny, znacznie się poszerzyła i to nie tylko ze względu na surowce takie jak ropa czy metale ziem rzadkich – tłumaczy badacz.
– Na przykład wielkiego znaczenia nabrała dla Chin, bo zmiany klimatu otwierają możliwość tworzenia nowych dróg transportowych przez Arktykę. Chiny myślą więc o własnym szlaku polarnym, który mógłby drogę ich towarów do Europy skrócić nawet o jedną czwartą – dodaje. Ważne jest także to, że ten mroźny region nie jest jak dotąd nękany przez piratów morskich. – Chińskie zainteresowanie największą wyspą świata jest jednak znacznie szersze i dotyczy również eksploatacji zasobów naturalnych regionu, prowadzenia badań naukowych czy rozwoju rybołówstwa i sektora turystycznego – wymienia dr Brańka.
Sama Grenlandia jest wspominana również przy okazji brexitu. – W latach 80. jako jedyny region wyszła z Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Choć w porównaniu do Wielkiej Brytanii jej populacja jest maleńka, to proces opuszczania EWG zajął aż trzy lata – przypomina dr Brańka. – To też dobry przykład w dyskusji na temat dochodzenia do państwowości na przykład w kontekście Katalonii czy Szkocji. Grenlandia może być przyczynkiem do opowieści o tym, jak może wyglądać niemal modelowy przykład realizacji prawa narodów do samostanowienia. Pokazuje, że istnieje możliwość porozumienia między częścią państwa a władzami centralnymi. Dania już w 2009 roku wyraziła jasne stanowisko: jeśli Grenlandczycy będą chcieli niepodległości, Kopenhaga się na to zgodzi. To był komunikat: "wolelibyśmy być cały czas razem, ale jeśli chcecie niepodległości, to możecie ją wziąć, tylko pamiętajcie, jaką to oznacza odpowiedzialność".
Warto jednak zauważyć, że na wyspie nie było dotąd dyskusji na temat szczegółów dotyczących procesu niepodległościowego, jego zakresu czasowego, a nade wszystko analizy zysków i strat w porównaniu do innych możliwych scenariuszy (np. stowarzyszenia czy federacji z Danią).
Świat zainteresował się Grenlandią również po tym, jak prezydent Donald Trump zamarzył o jej zakupie przez Stany Zjednoczone. – Możemy tę propozycję uważać za niezwykłą czy nawet skandaliczną, ale tak naprawdę to przecież kwestia stref wpływu – komentuje dr Brańka. – USA widzą, jak swoją obecność w tym regionie próbują zwiększyć Chiny, śledzą inwestycje Rosji i po prostu biorą udział w tym wyścigu. Na północy robi się gorąco i na pewno o tym warto rozmawiać.
Autor: Justyna Suchecka
Źródło zdjęcia głównego: Archiwum Agaty Lubowickiej