Dziś poznamy zdobywców Złotych Lwów 49. festiwalu filmowego w Gdyni. Wypada jednak już teraz podkreślić, że to pierwszy Festiwal Polskich Filmów Fabularnych od wielu lat, który do końca nie ma faworyta. Dziełem w pełni spełnionym jest w br. wyłącznie duńsko-polska "Dziewczyna z igłą" Magnusa von Horna, pozostałe produkcje typowane na faworytów, niestety rozczarowały lub w najlepszym wypadku mocno podzieliły publiczność.
Po tłustych latach dla polskiego kina dobiega końca jedna z najsłabszych edycji Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Nie tylko zabrakło olśnień - jak w ubiegłym roku "Kos" Maślony, a przed dwoma laty "Chleb i sól", ale także na dzień przez galą nagród próżno szukać chętnych do typowania zwycięzcy.
Bez wątpienia obrazem najbardziej spełnionym okazał się obsypany nagrodami pozaregulaminowymi na tzw. Młodej Gali film "Dziewczyna z igłą" Magnusa von Horna. Bądźmy szczerzy: polskiemu kandydatowi do Oscara "Pod wulkanem" Kocura daleko do dzieła Szweda, mimo iż komisja selekcyjna zdaje się mocno wierzyć w jego walory. Większość fanów reżyserskiego debiutu Kocura, do których się zaliczam, była filmem zawiedziona, choć ma on też zagorzałych zwolenników. Tyle tylko, że zaliczają się oni do mniejszości, co dosadnie pokazały wczorajsze nagrody Młodej Gali. "Pod wulkanem" nie uhonorowano ani jedną nagrodą, podczas gdy "Dziewczyna z igłą" zgarnęła ich aż pięć - w tym Nagrodę dziennikarzy.
Oczekiwanemu filmowi "Minghun" Jana P. Matuszyńskiego chciałabym poświęcić osobny rozdział, o czym za moment. "Simona" Adriana Panka, która miała potencjał na fascynujące kino, to moim zdaniem największe rozczarowanie tego festiwalu.
Między kinem noir a mroczną baśnią
O filmie Magnusa von Horna, który z Gdyni wyjeżdżał już niemal ze wszystkimi ważnymi nagrodami, prócz tej najważniejszej - Złotych Lwów, pisaliśmy począwszy od premiery "Dziewczyny z igłą" na festiwalu w Cannes. Film zasłużenie zyskał świetne recenzje, a że Duńczycy wybrali go swoim kandydatem do Oscara, jury będzie miało twardy orzech do zgryzienia. Czy zdecyduje się przyznać główną nagrodę obrazowi, który właśnie rozpoczyna rywalizację o najważniejszą filmową nagrodę na świecie, również z polskim kandydatem? Pozostaje mieć nadzieję, że jedynie walory artystyczne produkcji będą brane pod uwagę.
A tymi film Magnusa von Horna mógłby obdzielić kilka tegorocznych konkursowych tytułów. Nakręcony niczym thriller noir ma jednocześnie wiele z mrocznej baśni (rodem braci Grimm), mimo że powstał w oparciu o prawdziwe wydarzenia. Wspaniałe, czarno-białe zdjęcia Michała Dymka (tu nagroda wydaje się pewna) sprawiają, że zanurzamy się w tę klimatyczną, stylową, choć epatującą nędzą i smutkiem opowieść z drżeniem serca. Film zachwyca nie tylko stroną wizualną. Po mistrzowsku zmontowany przez Agnieszkę Glińską (nagrodzoną już za pracę z von Hornem) po raz kolejny udowadnia, że szwedzki reżyser pozostaje twórcą tropiącym konsekwentnie zło i niezawinione cierpienie bezbronnych ofiar.
Reżyser przenosi nas do Kopenhagi drugiej dekady XX wieku, czyniąc bohaterką biedną szwaczkę. Karoline (wspaniała Vic Carmen Sonne) jest zdana tylko na siebie, jej mąż zaginął na wojnie, która właśnie dobiega końca. Dla kobiety każdy dzień jest walką o przetrwanie. Jak wiele duńskich kobiet szyje mundury dla armii, a samotność i bieda sprawiają, że wdaje się w romans z właścicielem fabryki i zarazem jej pracodawcą. Gdy zajdzie z nim w ciążę i naiwnie liczy na małżeństwo, matka mężczyzny zrobi wszystko, by do związku tych dwojga nie dopuścić. Mimo wszystko dziewczyna decyduje się urodzić dziecko, przekonana, że oferująca pomoc w adopcji niemowląt kobieta, zapewni mu dostatnią przyszłość. Karoline podejmuje nawet pracę u niej, a gdy odkrywa, co naprawdę dzieje się z dziećmi trafiającymi do kobiety, jest już za późno. Nie da się powstrzymać lawiny zła.
Choć cała opowieść jest wręcz utopiona w mroku, zakończenie filmu przynosi nadzieję, a dla Karoline jest rodzajem katharsis. To bodaj jedyny film festiwalu, który zostaje w nas jeszcze na długo po seansie.
Płytki film o wielkiej postaci
Jej życie to gotowy scenariusz na film fabularny i aż dziwne, że dopiero teraz filmowcy postanowili go nakręcić. Historia outsiderki ze słynnego, artystycznego rodu, która wyjeżdża na odludzie, do puszczy, by realizować swoją pasję - badanie życia zwierząt, a do tego poznaje tam miłość swojego życia, zapowiadała się na niezwykłe dzieło. Niestety, twórca świetnego "Daas" i wstrząsającego "Wilkołaka" nie wykorzystał potencjału, jaki tkwił w jej biografii.
Bardzo czekałam na ten film. Simona Kossak (Sandra Drzymalska), córka malarza Jerzego Kossaka, wnuczka Wojciecha i prawnuczka Juliusza Kossaka, artystów, którzy zapisali się w historii polskiego malarstwa jako twórcy obrazów historycznych, wybrała własną drogę. Z wykształcenia biolog, z zamiłowania leśnik, od dziecka miała status ekscentryczki. Od najmłodszych lat znosiła do Kossakówki chore jeże, ptaki z przetrąconymi skrzydłami. Przyszła profesor nauk leśnych, sama siebie określała mianem zoopsychologa, czyli psychologa zwierząt. W pustej leśniczówce zwanej "Dziedzinką" zgromadziła wraz z fotografem Lechem Wilczkiem, swoim życiowym partnerem taki inwentarz zwierząt, że miejsce to robiło wrażenie niezwykłego zoo.
To wszystko znajdziemy w świetnym dokumencie Natalii Korynckiej-Gruz "Simona", niewiele z tego niestety, trafiło do filmu Panka. Reżyser nie bardzo wie, w którą stronę zmierza- nie widać obłędnej pasji naukowej Simony, nie mówiąc już o zgromadzonym w Dziedzince inwentarzu zwierząt, z których każde miało własna historię. Dzik śpiący -zgodnie z prawdą na łóżku właścicielki, i przemazujący się po ekranie słynny kruk Karasek, to trochę za mało.
Zmarnowany został niesamowity materiał na film, nie wiedzieć czemu wątek trudnych relacji matki z córką, (jak zawsze świetna Agata Kulesza) przesłonił najważniejsze- życiową pasję niepowtarzalnej Simony Kossak. Nie dowiemy się z filmu także nic o odkryciach niezwykłej zoopsycholog, czy słynnych audycjach radiowych prowadzonych przez nią latami. Znajdziemy w filmie ledwie ich ślady. W dodatku twórca buduje postać Kossakówny niejako na tle zależności do otaczających ją mężczyzn u władzy. Nie bardzo rozumiem, po co?
Nawet znakomita w wielu innych rolach Sandra Drzymalska nie przekonuje jako Simona.. Mam jednak wrażenie, że zwyczajnie nie dano jej szansy na wejście w skórę fascynującej bohaterki.
W obronie "Minghuna" Matuszyńskiego
O filmie Damiana Kocura pisaliśmy już w tekście TUTAJ. Wato jedynie powtórzyć, że decyzja komisji selekcyjnej nie dziwi - to wciąż niezłe kino, a naprawdę w br. wybierać nie było z czego. (Chyba że komisja zdecydowałaby się wysłać "Zieloną granicę" Holland, obraz z 2023 roku, wciąż mający prawa do startu w oscarowym wyścigu).
Mnie jednak zależy na zatrzymaniu się przy ciekawym, choć nie do końca udanym obrazie Jana P. Matuszyńskiego "Minghun". Od kilku dnia trwa bowiem lament nad rzekomą krzywdą, jaką wyrządzono Dorocińskiemu, obsadzając go w tak nieudanym filmie "pełnym kontrastów i totalnego chaosu". (Myślę, że obie te rzeczy były akurat pod kontrolą twórców.) Tymczasem sam aktor podkreśla, że to jeden z jego najważniejszych i osobistych filmów. i nie czuje się "skrzywdzony". Przeciwnie.
"Minghun" to historia wdowca (Marcin Dorociński), który po nagłej śmierci ukochanej córki decyduje się, (po okresie protestów) wraz z teściem - Chińczykiem, odprawić tytułowy chiński rytuał zaślubin po śmierci,. W wielkim skrócie chodzi w nim o to, aby dusza nie zaznała samotności w zaświatach. Zaczyna się więc szukanie idealnego partnera dla zmarłej, a zbieg okoliczności sprawia, że mężczyźni odkrywają jej tajemnicę. Dzięki temu znajdują idealnego partnera. Pogrzeb i ślub zostają odprawione jednocześnie.
I tu znów pojawia się "lament" nad umieszczeniem humorystycznych wtrętów w filmie, za sprawą których "(...) otrzymujemy chaotyczną tragikomedyjkę". Zdaniem recenzenta "twórcom brakuje też subtelności i wyczucia". Otóż jest wręcz odwrotnie . Po pierwsze Matuszyński niezwykle subtelnie prowadzi opowieść- sam zresztą dedykował filmu zmarłemu niedawno ojcu - i niczego nie narzuca. Raczej zaprasza nas do rozmowy o radzeniu sobie ze stratą. Po drugie humor pomaga zbalansować ogrom smutku i przywrócić równowagę całej opowieści.
Nie wszystko w filmie działa, stąd pewnie poczucie zawodu. Matuszyński sam zawiesił sobie poprzeczkę bardzo wysoko, debiutancką "Ostatnia rodziną". To był najwybitniejszy debiut po 1989 roku. Film - arcydzieło. W efekcie oczekujemy od niego, że każdy kolejny będzie mu dorównywał. Ale to tak nie działa. Być może minghun to jednak dla nas zbyt odległa kulturowo tradycja, byśmy nie mieli poczucia "dziwaczności", podczas jej odprawiania? Ale przy wszystkich potknięciach - w sporym stopniu dzięki wybitnej kreacji Dorocińskiego, w pewnym momencie film zaczyna działać jako rodzaj medytacji nad odchodzeniem.
A chyba właśnie o to chodziło twórcom.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: FPFF mat.prasowe