Miała 22 lata, olśniewający uśmiech, kasztanowe włosy i nogi do samej szyi, a tę rolę dostała dlatego, że odrzuciły ją Meg Ryan, Michelle Pfeiffer i Daryl Hannah. Nazywała się Julia Roberts i przekonała do siebie Garry'ego Marshalla oraz obsadzonego w roli biznesmena Richarda Gere. 25 lat temu do kin trafił film, który po przejęciu przez Disneya, z historii bez happy endu, zamienił się we współczesną wersję bajki o Kopciuszku. Nosił tytuł "Pretty Woman" i miał zostać kultową komedią romantyczną drugiej połowy XX wieku.
Dziś trochę trudno w to uwierzyć, ale w pierwotnej wersji miał to być mroczny, niskobudżetowy dramat, w którym dwoje ludzi z kompletnie odmiennych, nieprzystających do siebie światów zakochuje się w sobie, po czym rozstaje, bo takie jest życie. Bogaty biznesmen i uzależniona od narkotyków (bo taka miała być pierwotnie Vivian) prostytutka faktycznie tworzyliby dość dziwną parę. Reżyserować miał (to nie żart) mistrz niemieckiego kina Werner Herzog - twórca "Woyzecka" czy "Nosferatu wampir", ciężkich i mrocznych obrazów, a pierwotny jego tytuł to "3000 $" - od sumy, jaką biznesmen zapłacić miał swojej towarzyszce za tydzień u swego boku.
Dalej jednak wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. Studio Vestron mające film produkować zbankrutowało, a projekt upadł. Wydawało się, że trafi do kosza, jak tysiące innych, gdy zainteresował się nim gigant, czyli Disney. Tak narodził się pomysł, by dramat zamienić w romantyczną komedię. Scenariusz napisano niemal od początku.
Od dramatu do bajki o współczesnym Kopciuszku
Nad tekstem pracowało ponoć aż 8 osób. Miesiącami przerabiano go, wprowadzając nowe pomysły kolejnych autorów. W końcu producent nakazał skleić w całość ten zlepek różnych wersji scenariusza, stawiając tylko jeden warunek: ma się dobrze kończyć, a zadaniem autorów jest sprawić, by widz uwierzył, że happy end w najbardziej nawet nieprawdopodobnych okolicznościach jest możliwy. Trzeba przyznać, że to się twórcom udało, choć reżyser filmu Garry Marshall po przeczytaniu gotowego scenariusza przewidywał kompletną klapę.
Zmieniło się w nim wszystko. Przede wszystkim główna bohaterka. Choć uprawiała najstarszy zawód świata była uosobieniem niewinności i dziewczęcego czaru. Stroniła od narkotyków, była inteligentna i błyskotliwa, tak że bez trudu mogła uchodzić za partnerkę absolwenta prestiżowej uczelni, jakim był jej towarzysz. On też zresztą się zmienił. W wersji pierwotnej opryskliwy i nieczuły, zepsuty przez duże pieniądze, tutaj topniał pod spojrzeniem wrażliwej Vivian. Słowem - oboje nie byli do końca tymi, za kogo ich uważano. Reszty dokonać miała zaś miłość, dla której jak wiadomo nie ma przeszkód.
Na końcu zaś przed twórcami stało najtrudniejsze zadanie: znaleźć obsadę aktorską, która uwiarygodniłaby tę dość nieprawdopodobną opowieść. I tu zaczęły się schody.
Od Meg Ryan do Julii Roberts
W wersji dramatycznej scenariusza Julia Roberts została wybrana do roli Vivian, bo Herzog widział ja w "Stalowych magnoliach", za które zresztą dostała nominację do Oscara (jak wiadomo umiera tam na raka, unieszczęśliwiając najbliższych.) Disney uznał jednak, że do komedii potrzebuje gwiazdy mającej na koncie hity tego gatunku, stąd wybór padł na Meg Ryan. Ta jednak odmówiła roli prostytutki, podobnie jak kolejne aktorki: Michelle Pfeiffer i Sandra Bullock. Gdy w końcu zgodziła się Daryl Hannah i już miały rozpocząć się zdjęcia, gwiazda niespodziewanie doszła do wniosku, że to film antyfeministyczny, uwłaczający kobietom i ona nie może firmować go swoim nazwiskiem.
Twórcy wrócili więc do punktu wyjścia i od nowa rozpoczęto poszukiwania odtwórczyni roli Vivian. Kto wie, kogo w końcu obsadziliby w tej roli, gdyby nie Sally Field, która podstępem zaprosiła Marshalla na próbę spektaklu, w którym grała Julia Roberts. Reżyser był nią oczarowany. Potem zaś Sally zaaranżowała spotkanie Julii z Gere, którego wcześniej już próbowano przekonać do roli - był wówczas już gwiazdą takich filmów jak "Cotton Club" czy "Amerykański żigolak".
Po latach Marshall wspomina: "Zobaczyłem ich siedzących obok siebie w niesamowitym świetle - wyglądali razem wspaniałe, po prostu musieliśmy zdobyć Richarda do tego filmu. Wziąłem Julię na bok i powiedziałem jej, że musi go przekonać do tego pomysłu". Jak wiemy, udało się jej to. Tak narodziła się "Pretty Woman", choć sukces, jaki stał się jej udziałem, nikomu nawet nie przemknął przez myśl.
Promuje materializm i... podbija świat
Premiera filmu wcale nie była wielkim wydarzeniem, a recenzje nieszczególnie pochlebne. Bijący się dziś w piersi krytyk "The Hollywood Reporter" dał filmowi 2 na 5 gwiazdek i określił go jako "niewiarygodną pościelówę". Najmocniej brzmiały jednak zarzuty ze strony organizacji feministycznych: film miał (uwaga) zachęcać do prostytucji, degradować kobietę do roli obiektu męskich fantazji, poniżać i umniejszać jej możliwości intelektualne oraz... promować materializm!
Pojawiły się jednak też entuzjastyczne opinie i jedno było oczywiste: narodziła się gwiazda, która przyćmiła pana Gere, ba, nawet za rolę w komedii romantycznej dostała drugą już dominację do Oscara, co wcześniej zdarzyło się tylko paru aktorom - i to wybitnym, uznanym gwiazdom. Do tego publiczność (i to nie tylko płci żeńskiej) waliła do kin drzwiami i oknami. Scena w wannie pełnej piany, gdy Julia zanurza się pod wodę, radośnie pokrzykując na wieść, że dostanie 3 tys. dolarów za tydzień towarzyszenia biznesmenowi na przyjęciach i śpiewa kapitalnie utwór Prince'a, uważana jest za jedną z 10 najbardziej kultowych w historii kina. Jedno też przyznawali wszyscy krytycy: między Julią i Richardem narodziła się chemia, i patrząc na nich, nikt nie miał wątpliwości, że on jest gotów iść za nią na koniec świata.
Osobnym fenomenem stała się napisana specjalnie do filmu piosenka Roya Orbisona, której słuchamy, gdy Julia przymierza fantastyczne stroje w ekskluzywnym sklepie. "Niewiarygodna bajka" (bo bez wątpienia jest nią film Marshalla), nakręcona za jedyne 18 mln dolarów, zaliczana ćwierć wieku później do najbardziej kultowych współczesnych filmów, zarobiła w sumie ponad 450 mln dolarów, a 22-letnia Julia po "Pretty Woman" została jedną z dziesięciu osób na świecie, które - wedle słów szefa 20th Century Fox, są w stanie zapewnić gigantyczne zyski filmowi samym pojawieniem się jej nazwiska na plakacie. I jest nią do dziś.
Autor: Justyna Kobus / Źródło: The Guardian/tvn24.pl