Małżeństwo z Zabrza po powrocie z Austrii liczyło na to, że przyjadą do nich ratownicy i pobiorą próbki do badań. Wykonali kilkadziesiąt telefonów do różnych służb. W końcu sami pojechali na oddział zakaźny. Tydzień od pierwszych objawów trafili do szpitala.
KORONAWIRUS W POLSCE. RAPORT TVN24.PL
Państwo Zofia i Marian z Zabrza od niedzieli są w szpitalu zakaźnym w Tychach. Oboje mają potwierdzone testem zakażenie koronawirusem. Długo na ten test czekali.
Rozmawiamy telefonicznie.
- Mam gorączkę, dostaję paracetamol w kroplówce, bo żołądek już mnie rozbolał od leków. Temperatura spada. Mogłam wstać, iść pod prysznic, ale gorączka wraca. Powyżej 38 stopni - mówiła pani Zofia w środę.
- Mam już zapalenie płuc. Lekarze powiedzieli, że słychać szmery. Mam dostać antybiotyk. Gorączka 39, 3 stopni. Cały czas jest zbijana paracetamolem - powiedziała dzisiaj. - Mąż jest bardzo słaby - dodała.
W szpitalu czują, że są pod bardzo dobrą opieką. Ale wcześniej było inaczej.
Kilkadziesiąt telefonów
Państwo Zofia i Marian od początku mieli prawo podejrzewać u siebie COVID-19. Są w grupie ryzyka, jeśli chodzi o ciężki przebieg choroby. Mają po 67 lat, a pan Marian cierpi na cukrzycę i chorobę wieńcową. 13 marca wrócili z Austrii.
Mimo że nie obowiązywała jeszcze kwarantanna domowa dla osób powracających z zagranicy, zabrzanie poddali się jej dobrowolnie, by nikogo nie zarazić. Nie spotykali się nawet z synem, który zostawiał im zakupy pod drzwiami.
Dwa dni później, w niedzielę, pan Marian zaczął mieć objawy, występujące u osób zakażonych koronawirusem, chociaż rzadko zgłaszane: problemy żołądkowe, ból brzucha, nudności, biegunkę. W poniedziałek miał już temperaturę bliską 38 stopni, kaszel, osłabienie. We wtorek temperatura podniosła się o kilka kresek także u pani Zofii. W środę kobieta miała już powyżej 38 stopni. Zaczęli szukać pomocy.
Jak opowiadała nam pani Zofia, zgodnie z zaleceniami zadzwonili najpierw na infolinię NFZ. - Wyobrażałam sobie, że zaraz przyjadą karetką panowie w kombinezonach i pobiorą od nas próbki - mówiła nam pani Zofia. - Usłyszałam, że skoro wróciliśmy w piątek, to nie musimy być w kwarantannie i skierowano nas do najbliższego sanepidu - do Gliwic.
Małżeństwo nie przerwało kwarantanny. Gdy pytamy, czy w sanepidzie wzięli od nich dane, by monitorować ich stan zdrowia, zaprzeczają. Odesłali ich do najbliższego szpitala. Tam z kolei kazali im dzwonić do szpitali z oddziałami zakaźnymi w okolicy, czyli Bytomiu lub Chorzowie.
- W Bytomiu usłyszałam, że jak będzie z nami gorzej, to żebyśmy przyjechali do nich własnym samochodem. Ale generalnie zniechęcano do przyjazdu, że dużo ludzi, kolejki - mówiła pani Zofia.
Dzwonili jeszcze do szpitala w Chorzowie, ale nie udało im się połączyć z lekarzem zakaźnikiem. Wykonali w sumie, jak twierdzą, kilkadziesiąt telefonów.
Niech się obserwują w domu
- Niech państwo spokojnie przebywają w domu i obserwują się - radziła Alina Kucharzewska, rzeczniczka wojewody śląskiego, którą poprosiliśmy o komentarz. I jeszcze: - Jeśli nie ma im kto pomóc w zrobieniu zakupów - sąsiedzi czy rodzina - powinni otrzymać ją z gminy. Gdy stan zdrowia się pogorszy, wystąpi duszność, będzie im ciężko oddychać, wówczas niech wzywają karetkę, dzwoniąc pod 112 i uprzedzając, że wrócili z Austrii. W tej chwili mogą jeszcze próbować dodzwonić się do jakiegokolwiek szpitala z oddziałem zakaźnym, można też do szpitala zakaźnego w Raciborzu, by uzyskać poradę lekarza.
Objawy ustąpiły i wróciły
W czwartek małżonkom z Zabrza ustąpiły objawy, czuli się dobrze. Jednak w piątek, tydzień po powrocie z Austrii, wciąż zaniepokojeni, pojechali do szpitala w Bytomiu, gdzie pobrano im próbki do testu na koronawirusa.
- I odesłali nas do domu - mówi pani Zofia. - Ale już się nami interesowali w sanepidzie, dzwonili z pytaniem o stan zdrowia. Gdy w niedzielę wróciła gorączka, wysłali po nas karetkę.
Autorka/Autor: mag
Źródło: TVN 24 Katowice