Kilkunastu wolontariuszy po szkole, pracy, wychodziło na ulice Częstochowy. Do puszek zbierali pieniądze na chore dzieci. O tym, że mała Olga i Kuba nie istnieją, nie zdawali sobie sprawy. - A potem nieświadomi oddawali wszystko szefowi, który na puszkach im nadrukował "podarować komuś swoją pomoc to coś bezcennego". A pieniądze brał dla siebie - mówią policjanci, którzy zajęli się sprawą charytatywnego biznesu.
"Podarować komuś swą pomoc - to coś wyjątkowego. Bo oddać swe dobre serce - to coś bezcennego" było też napisane na cegiełkach, które wolontariusze dostali od swojego szefa. Do Fundacji Od Serca, gdzie jest on prezesem, przyszli, bo chcieli pomóc potrzebującym.
- Dostali specjalne identyfikatory, że są wolontariuszami. No i te cegiełki. Każdą mieli sprzedawać po 5 złotych - mówi Joanna Lazar z częstochowskiej policji.
Szef, 35-letni Krzysztof, im powiedział: ludzi macie zaczepiać przy dużych centrach handlowych w mieście. Jeździli jednak też poza Częstochowę, cegiełki sprzedawali na terenie całego województwa śląskiego. Kilka razy byli też na Opolszczyźnie.
"Potrzebne wsparcie!"
Bo pomoc - jak myśleli - była potrzebna. Zbierali na trójkę małych dzieci - Madzię, Olgę i Kubę. Nawet zastępująca czasem szefa dziewczyna, siedemnastoletnia Natalia - oficjalnie wiceprezes fundacji, apelowała na portalach społecznościowych "potrzebne wsparcie!".
- Wszystko wyglądało zupełnie w porządku. I dla wolontariuszy, i dla tych, którzy wrzucali pieniądze. Fundacja zarejestrowana w krajowym rejestrze, zgłoszona. Prawidłowe identyfikatory, profesjonalne cegiełki - opowiada Joanna Lazar.
Fundacja pisała o swoich zadaniach w internecie: "organizowanie i finansowanie leczenia i rehabilitacji dzieci chorych i niepełnosprawnych, pomoc w tworzeniu najlepszych warunków do poprawy zdrowia, umilanie pobytu dzieciom w szpitalach, domach dziecka. Skupianie wokół celów fundacji wolontariuszy".
- A wolontariusze we wszystkie cele wierzyli. I tak przynajmniej od ponad roku sprzedawali cegiełki - mówi Joanna Lazar.
Mieszkanka zaalarmowała policję
Aż do momentu, kiedy jedna z nich zaczepiła przypadkową mieszkankę Częstochowy. Ta nie uwierzyła, że dziewczyna zbiera na chore dziecko. - Pomyślała, że ta fundacja chyba zbiera sama na siebie i oszukuje ludzi - mówi policjantka. - Zgłosiła to nam, a my zaczęliśmy sprawdzać - dodaje.
Wtedy okazało się, że mała Olga Szymko, na którą zbierali pieniądze, nie istnieje. Nie istnieją też jej rodzice, z którymi - rzekomo - podpisana była umowa sponsoringowa na zbieranie pieniędzy.
Nie istniał też mały Kuba Wolski.
- Rzeczywiście istniała chora Madzia. Jej rodzice dawno temu podpisali umowę z prezesem, zgodzili się, żeby wolontariusze na ich dziecko zbierali pieniądze. Ale umowa dawno wygasła, żadne pieniądze nie były przekazywane - dodaje Joanna Lazar.
Jakie kwoty mogły trafiać do fundacji? Tego nie wiadomo. Żadnych wpływów prezes ani jego zastępca nie księgowali. - Nie mamy więc żadnej dokumentacji. Wiemy tylko, że mieli przygotowanych ponad cztery tysiące kolejnych cegiełek. Wszystkie skonfiskowaliśmy - mówi rzeczniczka.
Gdyby udało im się sprzedać wszystkie - fundacja zarobiłaby przynajmniej 20 tys. zł.
Teraz za oszustwo - bo policjanci domyślają się, że taki może paść zarzut - może odpowiedzieć prezes fundacji. Żeby tak się jednak stało, muszą zgłosić się ci oszukani. - Czyli ci, którzy wrzucili pieniądze do puszki, myśląc że pomogą chorym dzieciom - tłumaczy Joanna Lazar. - Bo zeznania rodziców małej Madzi, na którą wolontariusze zbierali pieniądze, mogą nie wystarczyć do postawienia zarzutu - dodaje.
Autor: bieru / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: policja.gov.pl