Błoto, lodowata woda, ciasne przejścia i prąd. Z takimi przeszkodami zmierzyli się uczestnicy najtrudniejszego biegu przełajowego na świecie. Do mety dobiegli nieliczni, a wśród nich trzech chłopaków z Wrocławia.
- "Tough Guy" to nie zawody. To kilkugodzinne zderzenie z samym sobą. Nie ma wymówek, nie ma skrótów. Jesteś ty i tylko ty – tak o najcięższym biegu na świecie mówi Bartosz Pundyk, kapitan zespołu KRD, który razem z dwoma kolegami wrócił właśnie z Anglii. Pod koniec stycznia trzech wrocławian ukończyło morderczy bieg, który co roku odbywa się w Perton. Pokonali 15-kilometrową trasę pełną przeszkód wykańczających organizm.
Cyrograf z diabłem na początek
Wrocławianie ruszyli do Perton, by jak sami mówią, podpisać cyrograf z diabłem.
- Tor robił duże wrażenie, ale chyba jeszcze większe pogoda. Wszędzie był śnieg i gruba pokrywa lodu. Na drugi dzień, po nocnej ulewie, śnieg stopniał i tor nabrał charakteru. Panowało wszechobecne błoto – wspomina Bartosz Pundyk.
I dodaje: - Do Perton zjechali wariaci z każdego zakątka świata. Każdy z innej bajki, ale każdy z jednym marzeniem: ukończyć tor tortur.
Jak kula do kręgli
Na starcie stawiło się prawie 5 tysięcy osób. Początek, jak mówi Pundyk, był relaksacyjny. Przeprawa zaczęła się po przebiegnięciu trzech mil. Na odcinku „The Slalom” kilkanaście razy trzeba było wbiec i zbiec z kilkudziesięciometrowej, stromej góry.
- Łydki już zaczynały palić. Co chwilę ktoś, niczym kula do kręgli, rozbijał grupę zawodników schodzących ze wzniesienia – wspomina Pundyk.
Kiedy wszyscy się rozgrzali, przyszedł czas na przedzieranie się przez wodę. 100 metrów w wodzie, a później kolejne metry pokonywane na wiszącej nad nią linie. - Zawsze podziwiałem „morsów”, którzy w zimie wskakują do przerębla i nacierają się śniegiem. Po tych zawodach to zabawa dla przedszkolaka – ocenia zawodnik.
"Lot nad kukułczym gniazdem"
Po przeprawie przez bagno, zawodnicy dotarli do odcinka „Gallipoli Landings”, gdzie przez kolejne 100 metrów, zanurzeni do wysokości klatki piersiowej, brnęli przez lodowatą wodę.
- Minus 11 stopni sprawia, że nogi są jak z betonu, więc znowu było bagno. Z każdym krokiem zapadasz się coraz bardziej w błocie. Łydki palą jak szalone, skurcz za skurczem, a to dopiero początek – opisują wrocławianie.
Mimo że wielu zawodników było już zmęczonych, nie był to koniec morderczego biegu. Na 50 metrów zamienił się on jednak w czołganie pod ziemią. Zaraz po tym czekała ściana kabli z prądem.
- Staram się jak mogę i omijam kabel. Zapominam jednak, że jesteśmy takim świetnym przewodnikiem, dlatego kiedy kolega obok wchodzi do tego samego bajora i razi go prąd, nie muszę długo czekać, żeby i mnie strzeliło. Trafiam w kabel głową. Elektrowstrząsy jak w „Locie nad kukułczym gniazdem” resetują mój system i lecimy dalej – wspomina Pundyk.
Twardziel jak dżdżownica
Ten, kto przetrwał spotkanie z prądem, mógł po chwili poczuć się niczym dżdżownica. Zawodnicy mieli do przejścia betonową rurę. Przeciskali się centymetr po centymetrze, ku światełku w tunelu. Jednak wyjście z rury nie należało do przyjemnych. Zmęczonych twardzieli powitał mrożący wiatr, deszcz i grad. A przed nimi wyrosła kolejna przeszkoda – wejście na kilkunastometrową siatkę.
- Zrobił się na niej 15-minutowy korek, bo każdy bał się zrobić kolejny krok. Dłonie miałem już tak zmarznięte, że wydawało mi się, że ktoś wbija mi igły pod paznokcie. Dalej jednak byliśmy „tough”, więc poszliśmy do przodu – wspomina wrocławianin.
„1000 osób pada jak muchy”
Najtrudniejsze było jednak dopiero przed nimi. Wyczerpani, zmarznięci i ze skurczami mięśni musieli nurkować w lodowatej wodzie.
- Za pierwszym razem jeszcze jest dobrze, za drugim zaczyna mrozić. Za trzecim mózg maleje do rozmiaru orzeszka, po czwartym większość krzyczy i nie wie gdzie jest. Wcale nie pomaga widok wszechobecnych ofiar biegu – wspomina Pundyk i wylicza: - Tu noga skręcona, tu krew leci, wszędzie oznaki hipotermii. Ludzie trzęsą się jakby ich ktoś pod prąd podłączył. Wszędzie niekończący się sygnał karetki, która co chwilę zabiera biedaków do szpitala. Kolejne 1000 osób pada jak mucha.
Na tych, którzy przetrwali, na ostatniej prostej czekał staw. Wrocławianin bez namysłu i by nie tracić czasu, wskoczył do wody. Później była już tylko meta.
- Dopiero w samochodzie poczułem co to znaczy dla organizmu. Ręce tak mi latały, że nie byłem w stanie napisać smsa. W nocy spać się nie dało, bo każdy mięsień, każda komórka dawała o sobie znać, żeby przypomnieć, że też miała duży wkład w ten sukces –przyznaje.
Przygoda jak wojenny trening
Z 5 tysięcy śmiałków, którzy rozpoczęli bieg, do mety dobiegło nieco ponad 3 tysiące. Po trzech godzinach udało się to również wrocławianom, którzy w „Tough Guy” byli jedynymi Polakami.
- W jednym z wywiadów żołnierze brytyjscy opowiadali, że ten bieg to najlepszy sprawdzian przed misją w Afganistanie. Dla nas, ukończenie biegu to najlepsza nagroda – mówi Pundyk.
Autor: Anna Sabat/par / Źródło: TVN24 Wrocław
Źródło zdjęcia głównego: KRD Team