Technicy pracujący kilkadziesiąt metrów pod ziemią w silosie rakiety międzykontynentalnej Minuteman użyli złego narzędzia. Spowodowali spięcie i eksplozję. Głowica termojądrowa odpadła od gotowej do startu rakiety, wywołując incydent, który do teraz wojsko USA utrzymywało w tajemnicy.
Sprawę opisała lokalna gazeta "Rapid City Journal" ze stanu Dakota Południowa, która po długich staraniach wydobyła dokumenty z archiwów Pentagonu na podstawie prawa o dostępie do informacji. Dziennikarzom pomógł były żołnierz Bob Hicks, który 53 lata temu usuwał skutki wypadku.
Broń zagłady ukryta pod prerią
Wszystko zaczęło się mroźnym porankiem 2 grudnia 1964 roku, kiedy dwóch techników zostało wysłanych z bazy lotnictwa wojskowego USAF w Ellsworth do odległego o około 100 kilometrów silosu z rakietą Minuteman. Była to masywna konstrukcja ze zbrojonego betonu sięgająca 30 metrów pod ziemię. Normalnie silos był nadzorowany zdalnie. Stanowił część tak zwanego "pola rakietowego" podlegającego bazie Ellsworth. Pod preriami Dakoty Południowej było rozrzuconych kilkadziesiąt silosów, kontrolowanych przez kilkanaście centrów dowodzenia, również ukrytych pod ziemią. Z zewnątrz każda taka wyrzutnia była bardzo niepozorna. Ot kawałek płaskiego terenu o wymiarach mniej więcej 100 na 100 metrów, otoczony metalowym ogrodzeniem. Na powierzchni widać głównie masywną betonową pokrywę silosu, odstrzeliwaną na bok kilka sekund przed odpaleniem rakiety. Obok kilka niewielkich anten dla systemów łączności. Wszystko pilnowane przez automatyczne systemy alarmowe. Dookoła ciągnące się po horyzont pola uprawne.
Złe narzędzie i spięcie
Pod ziemią stała jednak gotowa do natychmiastowego odpalenia rakieta Minuteman z pojedynczą głowicą termojądrową W56 o mocy 1,2 megatony, czyli mniej więcej 60 bomb zrzuconych na Hiroszimę. Otaczał ją wzmocniony silos ze zbrojonego betonu, który miał pozwolić przetrwać pobliską eksplozję jądrową. 53 lata temu dwóch techników zeszło pod ziemię i zaczęło pracować przy systemach elektrycznych umieszczonych w przestrzeni pomiędzy ścianą silosu a metalową osłoną rakiety. System alarmowy tego konkretnego obiektu szwankował i mieli to naprawić. Jak wynika z odtajnionych dokumentów, jeden z nich użył "nieprzepisowego narzędzia", konkretnie śrubokrętu, do usunięcia bezpiecznika. Efekt był taki, że doprowadził do zwarcia. Impuls prądu przeskoczył na metalowe elementy konstrukcji silosu, potem na rakietę. Obaj technicy zeznali, że niemal natychmiast po zwarciu usłyszeli huk dochodzący zza metalowej osłony rakiety. Silos zaczął się wypełniać dymem, więc panicznie uciekli wyjściem awaryjnym na powierzchnię, bojąc się gwałtownej eksplozji całego pocisku.
Brakuje czubka
W bazie Ellsworth wszczęto alarm. Ponieważ nie było wiadomo, co stało się z głowicą, nadano mu wstępnie status "Broken Arrow" (ang. - złamana strzała), który w wojsku USA oznacza incydent, podczas którego doszło do utraty kontroli nad bronią jądrową. Do silosu natychmiast popędziła kawalkada wojskowych pojazdów i śmigłowce. Okolicę otoczono szczelnym kordonem i zaczęto się zastanawiać, co zrobić dalej. Z dokumentów wynika, że jeden z przybyłych na miejsce specjalistów zszedł szybem do silosu i zajrzał do wnętrza metalowej kapsuły z rakietą, nadal częściowo wypełnionej szarym dymem. Najpierw odetchnął z ulgą, bo pocisk dalej był na miejscu i stał pionowo. Nie wyglądał na poważnie uszkodzony, a w związku z tym nie było ryzyka pożaru. Po chwili zorientował się jednak, że cały szczytowy fragment z głowicą zniknął. Dostrzegł go na dnie silosu, około 20 metrów niżej. On również szybko się wycofał na powierzchnię, bo nie wiedział, czy głowica nie jest uszkodzona i czy nie doszło do skażenia radioaktywnego. W jego miejsce wysłano specjalnie przygotowanych techników w strojach ochronnych i z miernikami, którzy stwierdzili, że na szczęście promieniowania nie ma. Sytuację uznano więc za stabilną.
Głowica "wyłowiona" z silosu
Okazało się, że impuls prądu wywołany przez zwarcie przeskoczył metalowe elementy konstrukcji silosu, a potem na rakietę i przez uszkodzoną izolację kabli dotarł do jednego z niewielkich silników rakietowych w jej dziobowej części. Jego zadaniem było uruchomić się na orbicie i odłączyć głowicę od reszty pocisku. Zrobił to, co powinien, ale w środku silosu. Po wstępnej ocenie sytuacji na miejsce wyzwano Hicksa i jego kolegę, którzy kilkaset kilometrów dalej zajmowali się inną rakietą Minuteman stojącą w silosie. Byli specjalistami od montowania i demontowania głowic. Dysponowali odpowiednim sprzętem do takich prac.
Hicks i jego kolega po dotarciu na miejsce zdezaktywowali rakietę. Oznaczało to przerwanie przy pomocy specjalnych narzędzi połączeń pomiędzy różnymi systemami pocisku. Tak, aby nie było absolutnie żadnej możliwości uruchomienia silników. Higgs wspomina, że nie obawiał się, że głowica wybuchnie, bo wiedział, ile jest w niej zabezpieczeń. Później opracowali pomysł wyciągnięcia z silosu oderwanego czubka rakiety. Uznali, że zrobią to przy pomocy kilku siatek z lin. Głowica miała zostać wyciągnięta przez dźwig niczym duża ryba. Wyższe dowództwo zaakceptowało pomysł, ale kazało specjalistom najpierw go dokładnie wypróbować w specjalnym silosie treningowym. Zajęło to pięć dni.
Tajemnica na ponad pół wieku
Dopiero 9 grudnia ostatecznie wydostano głowicę na powierzchnię. Okazała się być w dobrym stanie. Obudowa była pogięta, ale niewiele więcej. Pomimo tego odesłano ją do rozmontowania i odbudowania. Z dokumentów przekazanych gazecie nie wynika, co stało się z rakietą. Według opisu samego incydentu nie była ona poważnie uszkodzona, poza samym szczytem. Spadająca na dno silosu głowica wraz z obudową dwa razy odbiła się od boku rakiety, robiąc w nim widoczne wgłębienia. Nie było jednak żadnych innych widocznych uszkodzeń. Cały incydent zatuszowano. Pomógł w tym fakt, że silos znajdował się na odludziu i nikomu nic się nie stało. Nie było o nim wiadomo aż do teraz.
Autor: mk/adso / Źródło: Rapid City Journal, tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: USAF