70 tys. ludzi domaga się na ulicach Tibilisi ustąpienia prezydenta Micheila Saakaszwilego. Demonstranci chcą nowych wyborów i władzy, która "służy ludowi", zarzucając Saakaszwilemu dyktatorskie zapędy i łamanie wolności obywatelskich.
Pod adresem prezydenta kierowane są te same zarzuty, które on sam stawiał prezydentowi Eduardowi Szewardnadzemu, gdy w 2003 r. na fali "rewolucji róż" odsuwał go od władzy. Hasła "Nie boję się", "Wolność dla ludu" widniały na transparentach i wtedy i teraz.
Wieczorem, pod budynkiem parlamentu, gdzie odbywała się demonstracja, koczowało wciąż ponad 5000 ludzi. Domagali się władzy "szanującej lud i służącej mu". Tymczasem rząd oświadczył, że "żadna szanująca się władza nie podejmuje decyzji w obliczu ultimatum" i, że w związku z tym wybory odbędą się w terminie.
Demonstranci, zwolennicy opozycji zarzucają Saakaszwilemu, że za bardzo przejął się misją modernizacji kraju, depcząc przy tym wolności obywatelskie i brutalnie rozprawiając się z politycznymi wrogami.
Czarę goryczy przelało aresztowanie we wrześniu byłego ministra obrony Iraklego Okruaszwilego, który dzień wcześniej zarzucił prezydentowi korupcję i próby eliminacji przeciwników politycznych.
Później Okruaszwili został zwolniony za kaucją i wycofał się z oskarżeń. Ciążą na nim jednak zarzuty m.in. prania brudnych pieniędzy. Jego zwolennicy twierdzą jednak, że zarzuty to kara za nadmierne ambicje i chęć konkurowania z byłym patronem Saakaszwilim.
Gruzińskie władze oświadczyły, że żądanie opozycji, by rozpisać przedterminowe wybory jest sprzeczne z konstytucją, a elekcja prezydencka odbędzie się - tak jak planowano - jesienią 2008 roku.
- Żądania opozycji nie są poważne. Data wyborów nie będzie zmieniona, a ustawa wyborcza powinna być szanowana - powiedział doradca prezydenta, deputowany Ruchu Narodowego Giga Bokeria.
Źródło: PAP