Szwedzka policja stara się ustalić, kto spowodował katastrofę jednego z kilku najwyższych masztów transmisyjnych w kraju. Licząca ponad 300 metrów konstrukcja zawaliła się w niedzielę wieczorem. Został z niej liczący około stu metrów kikut. Nikomu nic się nie stało.
Już w poniedziałek śledczy stwierdzili, że maszt nie zawalił się sam. Analiza szczątków miała jasno wskazać, że doszło do "aktu sabotażu". Nie wiadomo jednak kto mógł się go dopuścić. Rozważane są trzy scenariusze: krajowy fanatyk, sprawca międzynarodowy i "żartowniś". - Jesteśmy na sto procent pewni, że wieża padła ofiarą sabotażu. To mógł być ktoś zza granicy, który chciał sprawdzić naszą reakcję - stwierdził Jan Johansson, szef zespołu dochodzeniowego.
"Tego nie można zrobić tak sobie, łatwo"
Stojący w pobliżu miasta Boras w centralnej Szwecji maszt nie miał specjalnej ochrony. Licząca 332 metry konstrukcja służyła od 1959 roku do transmitowania sygnału radiowego i telewizyjnego. Była tylko o trzy metra niższa od czterech innych masztów, będących obecnie najwyższymi strukturami w Szwecji. Systemy alarmowe są zamontowane jedynie w stojących obok budynkach mieszczących aparaturę. Wobec tego szwedzkie media stawiają pytanie, czy tego rodzaju maszty nie są przypadkiem niedostatecznie zabezpieczone. Zaledwie w minionym tygodniu w sieci znalazło się zdjęcie grupy nastolatków, która wspięła się na konstrukcję opodal Boras. W reakcji na katastrofę i uznanie sabotażu za jej powód, wzmocniono ochronę wokół 53 pozostałych wysokich masztów w Szwecji. - Badamy ta sprawę bardzo poważnie, ponieważ nigdy nie mieliśmy z czymś takim do czynienia. Tego nie można zrobić od tak sobie, łatwo - stwierdził Asa Ragnar, rzecznik firmy Teracom, do której należał maszt.
Autor: mk//gak / Źródło: thelocal.se